Przejdź do treści

HELLO PIONIERKI: Jak Wanda Woźniak „systemem harcerskim” wychowywała pokolenia polskich pielęgniarek

HELLO PIONIERKI: Jak Wanda Woźniak „systemem harcerskim” wychowywała pokolenia polskich pielęgniarek
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Powtarzała, że pielęgniarką i harcerką jest się do końca życia. W czasie wojny pomagała dzieciom, a po wojnie wymyślała imiona i metryki tym, które zostały bez rodziny. Uważała, że prawdziwa pielęgniarka z natury powinna być opiekuńcza, bo serdeczności, uczciwości i fachowości nauczą ją dobrzy nauczyciele. Przedstawiamy Wandę Woźniak.

 

Urodziła się w Zurychu, gdzie jej rodzice pojechali kontynuować studia – Bill Haft na politechnice, a Halina z d. Dickman na chemii. Kiedy Wanda miała dwa lata, osiedlili się w Chile, gdzie ojciec dostał pracę jako inżynier w oddziale jednej ze szwajcarskich firm. Haftowie pozostali w Chile przez 13 lat, cały czas traktując ten pobyt jako tymczasowy.

Z inicjatywy ojca kultywowali polskie tradycje i obchodzili ważne dla ojczyzny rocznice. „Ojciec nie znał języka polskiego, bo poza kilkoma dniami nigdy w Polsce nie był. I chociaż ogromnie chciał się nauczyć, to nigdy nie miał na to czasu. Śpiewało się u nas 'Jeszcze Polska nie zginęła’ i 'Lulajże Jezuniu’ i on też śpiewał. Mama uczyła nas, dzieci, wierszyków i próbowała rozmawiać po polsku” – mówiła Ewie Ostrowskiej, która opracowała i wydała książkę pt. „Niezwykłe życie Wandy Woźniak”.

Haftowie wychowywali swoje dzieci po europejsku. Wanda i dwaj jej bracia uczyli się w szkole niemieckiej, a nie chilijskiej. Angażowali się także w działania nielicznej chilijskiej Polonii. Przygotowania do wyjazdu do Polski przerwała choroba i śmierć ojca w 1933 roku.

Wdowa wróciła z dziećmi do Warszawy, gdzie mieszkała większość jej rodziny. Wanda kontynuowała naukę w gimnazjum, dołączyła także do drużyny harcerskiej. Po zdaniu tzw. małej matury podjęła naukę w Warszawskiej Szkole Pielęgniarskiej. „Z miejsca poczułam się dobrze w tej szkole. Wszędzie było mnie pełno, nic nie było dla mnie trudne. Oczywiście zaraz zorganizowałam tam harcerstwo” – wspominała. Gdyby nie wybuch II wojny światowej, w maju 1940 roku zdawałaby egzamin dyplomowy.

Już w pierwszych dniach walk trafiła do Szpitala Ujazdowskiego. „Był to szpital pawilonowy, cały oflagowany czerwonymi krzyżami. Trzeba było jak najszybciej ściągać czerwonokrzyskie flagi, bo obiekty tak oflagowane były bombardowane ze szczególną zaciekłością. Niemcy rzucali bomby zapalające” – wspominała.

W kolejnych latach wojny działała w tajnym harcerstwie pod pseudonimem „Wanda Brązowa”, prowadząc żeńską drużynę im. Oleńki Małkowskiej. Podjęła też pracę w zakładzie dla ofiar wojny, organizowanym przez harcerki. „Zbierałyśmy tam dzieci, które zgubiły się i przebywały u obcych ludzi, albo, będąc ranne, znalazły się w jakimś punkcie sanitarnym czy szpitalu i nikt nie zgłaszał się po nie” – mówiła autorce książki. Pielęgniarki pomagały też żydowskim sierotom, ukrywając je, a potem wywożąc z Warszawy. Współpracowała z Januszem Korczakiem, organizując żywność i leki dla jego podopiecznych w getcie. W kolejnych latach pracując z dziećmi, inspirowała się jego metodami wychowawczymi. Razem z innymi harcerkami Wanda zaangażowała się w akcję ratowania dzieci Zamojszczyzny.

W 1943 roku wstąpiła do Armii Krajowej, przyjmując pseudonim „Iskra”. Przed wybuchem Powstania Warszawskiego, by zdobyć większe doświadczenie, podjęła pracę w szpitalu na oddziale chirurgicznym. W styczniu 1944 roku wyszła za mąż za Andrzeja Maciejewskiego ps. „Bertrand”. Wojenne małżeństwo trwało bardzo krótko, Andrzej zginął w czasie walk powstańczych. Wanda trafiła do szpitala polowego: „Chodziłam i wstrzykiwałam tylko morfinę, żeby uśmierzyć ból. Wiedziałam, że nie ma dla nich ratunku. To był koszmar, jak oni mi jeszcze dziękowali, że robię im zastrzyk, myśląc, że ich ratuję. Nie było rady, trzeba było wziąć się w garść” – opisywała. Po upadku Warszawy została wysłana z rannymi do obozu przejściowego w Pruszkowie. W grudniu 1944 r., wykorzystując chaos kończącej się wojny, wyjechała do Krakowa, gdzie wcześniej uciekła jej matka.

W 1945 r. podjęła pracę w domu dziecka „Anusia” w Kościelisku koło Zakopanego. Dopiero przed śmiercią przyznała się, jak pomagała przebywającym tam osieroconym dzieciom: „[…] podjęła decyzję o utworzeniu nowych metryk i nadaniu sierotom imion i nazwisk. Opierano się na rozmowach z dziećmi, obserwacji ich zachowania i wyglądu, a także na ich reakcjach na określone wyrazy czy obrazki. Zrobiono wszystko, aby te najmniejsze ofiary wojny miały właściwy start w niełatwym samotnym życiu” – wspomina jej wnuczka Joanna Kraszewska.

Anna Tomaszewicz-Dobrska/grafika: Joanna Zduniak

W 1946 r. razem z drugim mężem Stanisławem Woźniakiem wróciła do Warszawy. „Potrzebowała mnie moja dawna dyrektorka Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa – pani Jadwiga Romanowska. Kiedy się dowiedziała, że jestem kierowniczką domu dziecka, wezwała mnie do siebie i powiedziała, że w Warszawie czeka na mnie praca. Tylu ludzi umiera i naszym zadaniem jest to zmienić. Tymczasem ja, będąc dyplomowaną pielęgniarką, zaszyłam się gdzieś w górach i robię to, co może robić każda harcerka. Przyznałam jej rację” – wspominała.

Po powrocie do Warszawy podjęła pracę w organizowanym od podstaw Instytucie Chorób Wenerycznych. Została tam przełożoną i nauczycielką pielęgniarek. Po raz pierwszy zaczęto tam leczyć choroby weneryczne penicyliną. W 1963 roku Woźniakowie razem z córką Anną wyjechali do Gdyni, gdzie dostał pracę jej mąż, a Wanda włączyła się w organizację szkoły pielęgniarskiej. Na początku warunki były spartańskie: „Otrzymałyśmy do swojej dyspozycji dwa maleńkie mieszkania służbowe, w których urządziłyśmy salę demonstracyjną, w niewielkiej kuchence odbywały się lekcje gotowania w ramach dietetyki, a w łazience była nauka prania, które było wówczas w programie” – opowiadała o początkach gdyńskiej szkoły.

Zajmowała się tam wszystkim, uczyła zawodu, była także wychowawczynią. „Pracowałam z moimi dziewczętami systemem harcerskim. Miałam z nimi godziny szczerości, w czasie których one wytykały mi różne rzeczy, jeśli miały do mnie jakieś pretensje. Przyjmowałam to, jeżeli miały słuszne uwagi” – mówiła po latach. Z absolwentkami ostatniej klasy, jaką prowadziła przed przejściem na emeryturę, spotykała się co dwa lata aż do swoich 80. urodzin.

Wanda Woźniak nie miała wątpliwości, jakimi cechami powinna wyróżniać się doskonała pielęgniarka. „Był tylko jeden bezwzględny warunek, aby przetrwały taką szkołę – musiały mieć cechy opiekuńcze. A nam udało się tak je przeszkolić i przygotować do zawodu, że wyrobiłyśmy w nich pozostałe cechy, jakie powinna posiadać dobra pielęgniarka: serdeczność, absolutna uczciwość i oczywiście fachowość”.

Po latach doceniono bohaterstwo Wandy Woźniak w czasie wojny. W 1977 roku otrzymała Medal Florencji Nightingale, odznaczono ją także m.in. Krzyżem Walecznych, Krzyżem Armii Krajowej i medalem im. Janusza Korczaka. Aktywnie działała w Polskim Towarzystwie Pielęgniarek i Położnych, późniejszych Izbach Pielęgniarskich, Światowym Związku Armii Krajowej i w Związku Powstańców Warszawy. Lubiła spotykać się z młodzieżą na pogadankach nt. czasów wojny. Powtarzała, że pielęgniarką i harcerką jest się do końca życia. Do dziś w Gdyni działa drużyna harcerek im. Wandy Woźniak „Iskry”. Zmarła w 2009 r. w wieku 90 lat.

Korzystałam z książki Ewy Ostrowskiej pt. „Niezwykłe życie Wandy Woźniak” wydanej przez Oficynę Wydawniczą Miniatura w 2007 roku i wspomnień wnuczki bohaterki Joanny Kraszewskiej opublikowanych w Gazecie GuMed – Miesięczniku Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego w czerwcu 2020 roku.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: