Przejdź do treści

HELLO PIONIERKI: Jak Alina Margolis-Edelman sprawiła, że w Salwadorze mnóstwo dziewczynek nosiło jej imię

HELLO PIONIERKI: Jak Alina Margolis-Edelman sprawiła, że w Salwadorze mnóstwo dziewczynek nosiło jej imię fot. Anna Beata Bohdziewicz/East News, Rawpixel.com
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

To ona była „Alą, co ma kota” – bohaterką kultowego Elementarza, z którego czytać i pisać uczyło się wiele pokoleń Polaków. Jej życie naznaczyły lata w warszawskim getcie, małżeństwo z Markiem Edelmanem i fundacja Lekarze bez Granic. Przypominamy lekarkę i działaczkę społeczną Alinę Margolis-Edelman!

 

Urodziła się w Łodzi w 1922 roku w rodzinie lekarzy – Aleksandra Margolisa i Anny z d. Markson. Ojciec, oprócz pracy w szpitalu, aktywnie działał w żydowskiej organizacji Bund. Matka specjalizowała się w leczeniu gruźlicy u dzieci. „Kiedy skończyłam 7 lat, przyniósł mi pięknie zapakowany prezent. Był to Elementarz. Na pierwszej stronie na górze w lewym rogu było napisane: ‘Ali z Elementarza — Autor’. Kiedy kilka lat później urodził się brat, dostał imię Janek, by 'pasować’ do bohatera z podręcznika” – w filmie dokumentalnym „Ala z elementarza” wyreżyserowanym przez Edytę Wróblewską wspominała spotkanie z Marianem Falskim, autorem Elementarza, który był przyjacielem rodziców.

W czasie II wojny światowej rodzina Margolisów trafiła do warszawskiego getta. Alina podjęła naukę w działającej za murami Żydowskiej Szkole Pielęgniarek prowadzonej przez Lubę Blum-Bielicką. „Dyrektorka utrzymywała reżim, jakiego nauczyła się, prowadząc szkołę według zasad Florence Nightingale. W czasie, gdy na ulicach były trupy, ona przychodziła w białej rękawiczce i sprawdzała, czy dobrze wytarłyśmy kurze. Wszystkie byłyśmy ubrane w różowe sukienki w paski. Nie łapali nas żydowscy policjanci, nawet jak byli tam Niemcy, nie zwracali na nas żadnej uwagi, bo to wyglądało, jakbyśmy były nie z tego świata” – opowiadała w filmie.

Choć miała możliwość wcześniejszego wyjścia z getta i ukrywania się u znajomych, postanowiła zostać i pomagać chorym. „Jak ktoś mnie pyta o getto warszawskie, mówię, że nie jestem dobrym świadkiem, za wyjątkiem tego, co oglądałyśmy przez okna oddziałów. Raz jedna z koleżanek wypatrzyła w pędzonym na śmierć tłumie własną matkę, pobiegła do niej i razem poszły do wagonu” – mówiła.

Za murami poznała swojego przyszłego męża Marka Edelmana. Wspólnie brali udział w powstaniu w getcie, a później powstaniu warszawskim. Po wyzwoleniu Alina chciała być nauczycielką, ale szkoła pielęgniarska, do której uczęszczała, była traktowana jak pierwszy rok medycyny. Nie musiała więc zdawać egzaminów, by kontynuować studia. Marek Edelman, pod jej wpływem, także zdecydował się studiować medycynę. „On się w ogóle prawie nie uczył. Jak szliśmy na egzamin, ja uczyłam się połowy, a on drugiej połowy książki. Zawsze tak się zdarzało, że na egzaminie na niego wypadało moje pół książki, więc bardzo kiepsko zdawał. Ale, jak wiadomo, potem stał się bardzo słynnym lekarzem” – wspominała.

Po zakończeniu studiów rozpoczęła staż w II Klinice Pediatrycznej w Łodzi. „Każdy z nas dostał dwoje, troje, a potem czworo dzieci pod własną opiekę. Wśród mojej trójki była dziewczynka z biegunką i mimo że była też pod opieką ordynatora, zginęła. Choć minęło już kilkadziesiąt lat, zawsze mam ją w pamięci. To było pierwsze moje dziecko, które umarło” – mówiła.

W kolejnych latach specjalizowała się w diabetologii dziecięcej. Przy klinice powstała poradnia, która zajmowała się edukacją chorych dzieci, a Alina Margolis-Edelman organizowała dla dzieci kolonie, gdzie uczono je życia z cukrzycą. Założyła także poradnię dla dzieci z chorobami nerek i ośrodek leczenia cukrzycy dziecięcej w Rabce

W 1968 roku, kiedy w Polsce nasiliły się nastroje antyżydowskie, rodzina Edelmanów stanęła przed dylematem emigracji. „Moja córka mówiła, że mamy czarną krew i pójdziemy do piekła, tak mówili jej w szkole… To bolało mnie bardziej niż wspomnienie z getta. Marek powiedział wtedy: ‘Teraz trzeba tak jak w getcie – wysłać dzieci, a samemu zostać’. Samych wysłać się nie dało, więc w tym stanie nienormalnym z kraju wyjechałam z dziećmi ja” – opowiadała.

Do Francji wyjechali w 1970 roku. Prawie 50-cioletnia Alina musiała nostryfikować dyplom. „Okazało, że nasza medycyna jest zupełnie inna od tamtej, że uczą tam rzeczy, o jakich ja nie miałam pojęcia. Przez rok byłam od tego, żeby przygotowywać dietę dla szczurów i pobierać im krew – wbijać pipetkę w kąt oka, bo tak pobiera się krew szczurom. A w Polsce miałam już być adiunktem. Do tego doszło rozbicie rodziny, nie miałam pieniędzy, musiałam pracować na dziesięciu posadach. Ten okres, w mojej ocenie, był chyba najkoszmarniejszy w moim życiu” – wspominała.

Anna Tomaszewicz-Dobrska/grafika: Joanna Zduniak

Wtedy przeczytała ogłoszenie o poszukiwaniu lekarzy, którzy pojadą na Morze Południowochińskie, by ratować Wietnamczyków uciekających z kraju. Współpraca z organizacją humanitarną Lekarze bez Granic trwała do końca jej życia. Jako lekarz wyjeżdżała z pomocą do krajów nękanych wojnami, praktykowała w Salwadorze, Czadzie, Gwatemali, Nikaragui, Afganistanie. „Mama była skromna. Dowiedziałem się kiedyś, że w Salwadorze, po jej wyjeździe, bardzo wielu dziewczynkom nadano imię Alina. Opowiadała kiedyś, że raz w Salwadorze żołnierze ostrzeliwali partyzantów, a tam byli też zwykli biedni ludzie, strzelano wszędzie, na środku drogi stała mała dziewczynka, której matkę zabili. Nikt nie chciał ryzykować i zabrać jej w bezpieczne miejsce, trzeba było wybiec na środek drogi, pod ostrzałem, złapać dziewczynkę i pobiec z nią z powrotem, uczyniła to matka” – wspomina jej syn Aleksander, specjalista zajmujący się mukowiscydozą w Paryżu.

Alina Margolis-Edelman była inicjatorką założenia biura Lekarzy bez Granic w Warszawie. „Mówi się, że ludzie, którzy zaczynają pracować w organizacjach humanitarnych to lepsi ludzie, bo chcą pomagać innym, widzą nieszczęścia gdzie indziej. Ja uważam, że tak nie jest. Mnie to uratowało, dlatego uważam, że wszyscy, którzy biorą udział w takich działaniach, robią to dla siebie. Ja też robiłam to dla siebie” – mówiła.

Jeszcze w latach 80. ub. w. założyła Fundację SOS Pomoc Chorym w Polsce, która zbierała fundusze na leczenie Polaków za granicą. W stanie wojennym zaangażowała się w działania opozycji demokratycznej. Była także pomysłodawczynią Fundacji „Dzieci Niczyje”, która prowadziła działania edukacyjne dla dzieci krzywdzonych w rodzinach i środowisku. „Ona nie znała słów, nie da się, nie można, ktoś stoi na przeszkodzie, coś stoi na przeszkodzie. Trzeba było wszystko zrobić, żeby pokonać tę przeszkodę, dać sobie z nią radę. Tak żyła i od innych też tego wymagała” – wspomina ją związana z fundacją Jolanta Zmarzlik.

Działania charytatywne Alina Margolis-Edelman prowadziła nie tylko w Polsce. W Bośni i Hercegowinie współtworzyła ośrodek wsparcia dla ofiar gwałtów, a w Sankt Petersburgu — ośrodek dla dzieci ulicy. „Przez całe życie poprawiała ten świat. Jak każdemu człowiekowi, nie zawsze wszystko jej się udawało, ale zawsze próbowała. Ona bez wątpienia bardzo chciała ten świat poprawić– wspominała lekarkę Joanna Podolska, dyrektorka Centrum Dialogu im. Marka Edelmana.
Alina Margolis-Edelman zmarła 23 marca 2008 roku. Została pochowana na cmentarzu w Bagneux. Od 2011 roku osobom pomagającym skrzywdzonym dzieciom przyznawana jest nagroda jej imienia.

Do końca życia Alina i Marek Edelman mieszkali osobno – ona we Francji, on w Polsce. „Ich historia była skomplikowana, naznaczona wieloma dramatami. Ojciec powiedział kiedyś o ich związku, że gdziekolwiek by nie byli, zawsze patrzyli w tę samą stronę– wspomina ich syn Aleksander Edelman.

 

W tekście wykorzystałam wypowiedzi Aliny Margolis-Edelman zawarte w filmie „Ala z elementarza” wyprodukowanym przez Studio Filmowe Kalejdoskop sp. z o. o. Scenariusz i reżyseria Edyta Wróblewska, producent Zbigniew Domagalski.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: