Przejdź do treści

HELLO PIONIERKI: Jak Adina Blady-Szwajgier została lekarką, by zawsze i wszędzie ratować życie, choć uważała, że na to nie zasłużyła

Jak Adina Blady-Szwajgier została lekarką, by zawsze i wszędzie ratować życie, choć uważała, że na to nie zasłużyła / grafika : Joanna Zduniak
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Mówiła, że najpierw „trzeba stać się kawałkiem drewna”, by nieść pomoc do końca. Dopiero pod koniec życia opublikowała swoje wspomnienia. „Może myślałam, że jeśli będę milczała, przynajmniej o niektórych przeżyciach uda mi się zapomnieć i będę mogła żyć jak inni ludzie. Nie wiem. Mijały lata. Nie udało mi się zapomnieć” – napisała we wstępie. Przypominamy Adinę Blady-Szwajgier.

 

Urodziła się 21 marca 1917 roku w Warszawie. Wychowała ją matka Stefania, ojciec, rosyjski bezpaństwowiec, w 1927 roku z powodów politycznych wyjechał do Palestyny i pozostał tam do końca życia, pisząc książki dla dzieci i angażując się w powstanie państwa Izrael. Adina spotkała się z nim dopiero pół wieku później.

Dzieciństwo i młodość spędziła przy ul. Świętojerskiej 30 w Warszawie. Uczyła się w gimnazjum dla dziewcząt żydowskich Jehudija, kierowanym przez swoją matkę, a po maturze w 1934 roku rozpoczęła studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego. Kiedy wybuchła II wojna światowa, miała przed sobą ostatni rok studiów. Już we wrześniu, w prowizorycznym schronie w suterenach rodzinnej kamienicy założyła punkt opatrunkowy.

„W tym schronie przeszłam ’chrzest’ wojennych warunków pracy. Tam, w kącie przy drzwiach, przyjmowałam poród – na szczęście dziecko urodziło się samo. Tam też na moich rękach zmarł piętnastoletni chłopak – syn sąsiada, trafiony odłamkiem” – wspominała.

Dwa miesiące wcześniej Adina poślubiła swojego pierwszego męża Stefana Szpigielmana, studenta prawa. Uciekli do Białegostoku, mając nadzieję na spokojne życie, ale nie zagrzali tam długo miejsca. Po powrocie do Warszawy Adina podjęła pracę w Szpitalu Dziecięcym im. Bersohnów i Baumanów przy ul. Siennej, gdzie opiekowała się dziećmi z gruźlicą i tyfusem. Niedługo później szpital znalazł się na terenie getta, trafiały do niego wygłodzone i osłabione dzieci, wielu z nich trzeba było amputować odmrożone ręce i nogi. Po wybuchu epidemii tyfusu przepełnienie było tak duże, że dzieci leżały po kilkoro w jednym łóżku.

Anna Tomaszewicz-Dobrska/grafika: Joanna Zduniak

Adina pracowała tam m.in. z Markiem Edelmanem i jego przyszłą żoną Aliną Margolis. Mimo fatalnych warunków, w szpitalu prowadzono badania naukowe, m.in. nad chorobą głodową u dzieci. Kopie wyników ukryto w kilku miejscach na terenie getta, m.in. na cmentarzu.

Szpital położony był w pobliżu Umschlagplatz, miejsca, skąd wywożono ludzi do obozu w Treblince, pod jego oknami każdego dnia pędzono na śmierć kilka tysięcy osób. Lekarze dostawali od szefowej szpitala tzw. numerki życia – specjalne przepustki wydawane przez Niemców tym, którzy byli potrzebni w getcie. „Codziennie wychodziłam po odjeździe wagonów na opustoszały plac i zbierałam dzieci, które matki porzucały. Może chciały je ratować przed śmiercią, a może tylko siebie? Strach przed śmiercią to jest taka rzecz, której nie można opowiedzieć. Trzeba ją poznać, żeby wiedzieć” – napisała.

Latem 1942 roku do Treblinki wywieziona została jej matka, a ona sama stanęła przed najtrudniejszą decyzją swojego życia – przed pacyfikacją szpitala, razem z innymi lekarzami, podawała dzieciom morfinę, by uchronić je przed zastrzeleniem lub śmiercią w komorach gazowych. „Powiedziałam im, że to jest lekarstwo, żeby nic nie bolało. One mi uwierzyły i wypiły z kieliszka tyle, ile należało” – lekarka wróciła do tych wspomnień w swojej książce.

W 1943 roku wyszła z getta. „Marek (Edelman – przyp. red.) mi tłumaczył, że mam ‘dobry’ wygląd – byłam naturalną blondynką z niebieskimi oczami – że nie mam żadnego akcentu w języku polskim, więc mogę się swobodnie poruszać po mieście i będę tam bardziej przydatna niż tu, ale mnie się wciąż zdawało, że to będzie jakaś ucieczka i oni tu zginą, a ja tam może przeżyję, że nie mogę…” – napisała w swoich wspomnieniach pt. „I więcej nic nie pamiętam”, które ukazały się w 1988 roku.

Jako łączniczka Żydowskiej Organizacji Bojowej dostarczała fałszywe dokumenty i przewoziła pieniądze, a przed wybuchem powstania w getcie, także broń dla walczących. „To był prawdziwy przyjaciel. Mogłeś jej dać własną głowę do koszyka, a przeniosłaby ją bezpiecznie przez wachę” – mówił o niej Edelman.

W 1943 roku pierwszy mąż Adiny, Stefan Szpigielman, dzięki jej zabiegom, trafił do Hotelu Polskiego, gdzie osoby żydowskiego pochodzenia z fałszywymi paszportami innych krajów czekały na deportację. Miejsce to okazało się jednak przystankiem w drodze po śmierć w Auschwitz. Adina nigdy sobie tego nie wybaczyła.

Na przełomie 1943 i 1944 r. pracowała w świetlicy ochronki Rady Głównej Opiekuńczej przy klasztorze salezjanów na Powiślu, a po wybuchu powstania warszawskiego – w szpitalu przy ul. Miodowej, a następnie przy ul. Mokotowskiej. Wtedy poznała swojego przyszłego męża – Władysław Świdowski był członkiem Armii Krajowej o pseudonimie „Wik Sławski”.

Po zakończeniu wojny trafiła do Łodzi, gdzie pracowała jako pulmunolog. W 1960 roku przeprowadziła się do Szczecina, gdzie zakładała poradnię przeciwgruźliczą, a następnie kierowała szpitalem o tej specjalności. W 1968 roku, po wydarzeniach marcowych, straciła kierownicze stanowisko, do emerytury pracowała jako lekarz w przychodni kolejowej i pediatra w poradni dla dzieci.

„Przez 40 lat po wojnie byłam lekarzem. Wierzę, naprawdę wierzę, że lekarzem jest się po to, żeby zawsze i wszędzie ratować życie. Przez te 40 lat nie odstąpiłam od tego nigdy. Ale gdzieś pod spodem zawsze myślałam, że nie mam prawa. Nie mam prawa do wykonywania zawodu! Bo przecież nie zaczyna się pracy lekarza od prowadzenia ludzi zamiast do życia – do śmierci. I z tym zostałam do teraz – napisała w swoich wspomnieniach.

Spisała je, zachęcona przez Marka Edelmana. Była wtedy jego pacjentką na oddziale kardiologicznym. Wcześniej, przez dziesięciolecia nie chciała wracać do traumatycznych wydarzeń wojennych. „Tak, to moja wina, że dopiero teraz piszę, teraz, kiedy tyle lat minęło i tyle faktów zatarło się w pamięci. Ale zaraz po wojnie postanowiłam, że nigdy nie będę więcej pisać. Nigdy. To, co się stało, nie jest ani do pisania, ani do czytania, przynajmniej tak mi się zdawało” – zaczyna swoje wspomnienia.

Książkę kończy przejmujące wspomnienie jej córki – Aliny Świdowskiej: „Mama starała się, udawała, że to, co jest, jest takie właśnie, jakie być powinno. Ale było okaleczone i puste. Mimo pozornego bezpieczeństwa, jakie zapewniała mi Jej troska, rosła we mnie dziura, której przez długie lata nie udało mi się zacerować. Do tej dziury wpadało po kolei wszystko, co miało mnie uszczęśliwiać, a nie uszczęśliwiało, tylko bolało” – opisała wpływ przeszłości matki na swoje życie. Alina Świdowska jest aktorką Teatru Żydowskiego w Warszawie, druga córka, Hanna, pielęgniarką w Szczecinie.

„Minęły lata. Teraz myślę o ciągłości losów córek w naszej rodzinie. Jesteśmy we trzy – Mama, ja i moja córka – związane niewidzialną liną, jesteśmy jednością w trzech postaciach. I chociaż Mama moją córkę widziała raz, parę tygodni po urodzeniu, i długo coś do niej mówiła pochylona nad łóżeczkiem, nazywając ją 'malutką dziewczynką’, to jest w moim dziecku na zawsze” – podsumowała Alina.

Adina Blady-Szwagier zmarła 19 lutego 1993 roku, spoczęła na cmentarzu przy ul. Okopowej w Warszawie. Prawie 20 lat później córka stworzyła monodram na podstawie jej wspomnień. „Cała przeszłość jest jak film mocno zwinięty i schowany w jakiejś szufladce w mroku pamięci. Tylko kiedy się przypadkiem dotnie tej rolki, cały film rozwija się i ukazuje poszczególne kadry. Niektóre już spłowiały, niektóre się zatarły. Ale są” – uważała lekarka.

 

Książkę Adiny Blady-Szwagier „I więcej nic nie pamiętam” wydało w 2019 roku wydawnictwo Nisza.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: