Przejdź do treści

„Zdarza się, że zamiast opasek uciskowych do zatamowania krwawienia używamy dętek wyjętych z rowerów” – mówi Anna Maiboroda, ukraińska ratowniczka medyczna

„Zdarza się, że zamiast opasek uciskowych do zatamowania krwawienia używamy dętek wyjętych z rowerów” – mówi Anna Maiboroda, ukraińska ratowniczka medyczna
„Zdarza się, że zamiast opasek uciskowych do zatamowania krwawienia używamy dętek wyjętych z rowerów” – mówi Anna Maiboroda, ukraińska ratowniczka medyczna / fot. Franciszek Mazur
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Rosjanie nie mają żadnych skrupułów. Ostrzeliwani są pracownicy medyczni i karetki z rannymi, dziećmi… Gdy znajduje się ciała bez dokumentów, to są chowane w zbiorowych mogiłach. Dzieje się tak zarówno z żołnierzami, jak i cywilami. Jest wykopany rów, do którego wrzucane są ciała i nikt tak naprawdę nie wie, kto tam leży. Tak było w czasie II wojny światowej i tak jest teraz. III wojna światowa zaczyna się w Ukrainie – opisuje Anna Maiboroda, ratowniczka medyczna i prezeska ukraińskiej organizacji charytatywnej Patriota, która zbiera środki medyczne i prowadzi szkolenia z pierwszej pomocy. Opowiada mi, jak obecnie wygląda niesienie pomocy osobom rannym oraz jak inwazja Rosji na Ukrainę zmieniła jej pracę i życie. 

 


Z Anną Maiborodą spotykam się 11 marca 2022 r., 16. dnia inwazji Rosji na Ukrainę, w domu na obrzeżach Wyszkowa pod Warszawą. To właśnie tu z okupowanego Irpina przewiozła swoją rodzinę, a sama wraca do Ukrainy za kilka dni. Gdy się z nią witam, w oczach ma łzy. Ale przez całą rozmowę nie uroniła ani jednej. Przez chwilę patrzymy na siebie i nic nie mówimy. Czasami nie potrzeba słów, żeby się zrozumieć.

To żona, matka i babcia, która naraża własne życie po to, żeby ratować swoich rodaków i rodaczki rannych w wyniku ataków wojsk rosyjskich. Choć podkreśla, że strachu nie ma w niej w ogóle, to gdy na nią patrzę, widzę, że cała jest w silnych emocjach. Co chwilę zagląda do telefonu, żeby sprawdzić najnowsze informacje i przekazać je bliskim, którzy są bardzo daleko. Czasami z tego powodu musimy przerwać na chwilę wywiad i Anna opowiada wtedy o kolejnych bombach zrzucanych na jej kraj. O pozostaniu w Polsce nawet nie chce słyszeć. Mówi: „Jeśli możesz w jakiś sposób pomóc, musisz być tam, na miejscu”.

Naszą rozmowę tłumaczy Maryna Kobyłecka, Ukrainka, która od 10 lat mieszka w Polsce. Co jakiś czas nie wytrzymuje emocji i wybucha płaczem, Anna przytula ją, a z Maryny wylewa się potok słów: „Dzieci nie muszą tego znosić! Przecież jesteśmy cywilizowanym społeczeństwem, ludzie w kosmos latają, mamy Teslę, jaka wojna?”.


 

Ewelina Kaczmarczyk: „Wróg przekroczył naszą granicę. Grunt to nie PANIKOWAĆ! Wstaniemy i wygramy! Wierzymy i wspieramy ZSU (Siły Zbrojne Ukrainy)” – tak napisałaś na swoim profilu na Facebooku o 5:50, tuż po ataku Rosji na Ukrainę. Co wtedy czułaś?

Anna Maiboroda: Przede wszystkim nienawiść. Obserwuję sytuację w Ukrainie od 2014 r., bo już wtedy zaczęła się u nas wojna, i wiedziałam, że Putin raczej nie zatrzyma się na Krymie czy Doniecku. Ale to, że wojska rosyjskie zaczęły rzucać bomby na Kijów, pokazało, że od tej chwili ataki będą dużo bardziej okrutne, że będzie dużo więcej ofiar śmiertelnych i rannych. Nikt nie spodziewał się takiego barbarzyńskiego i bezwzględnego potraktowania mieszkańców Ukrainy. Rosjanie, którzy wkroczyli do naszego kraju, to są szaleni ludzie, dla których nie ma żadnych świętości.

Mieszkasz pod Kijowem, w Irpinie, obok lotniska Hostomel, które zostało zbombardowane. Jak udało ci się wraz z rodziną dostać do Polski?

Opuściliśmy Ukrainę z północnej strony, bo trasa na Przemyśl była bardzo niebezpieczna. Jechaliśmy dwa dni, z przerwą na godziny policyjne, kiedy nie można się poruszać – ja, moja 75-letnia mama i brat z piątką swoich dzieci. Najmłodsze ma roczek.

Uciekliśmy, kiedy tuż obok mojego domu, do którego przenieśli się moi bliscy, zaczęło się bombardowanie. Wtedy zabrałam swoją rodzinę i przywiozłam ją do Polski, a sama za kilka dni wracam do Ukrainy. Na ten moment Irpin jest okupowany i nie mam pojęcia, czy mój dom jeszcze stoi. Ale dzięki Bogu – wszyscy żyją. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zawsze byliśmy wszyscy razem, a teraz jesteśmy porozrzucani po różnych miastach i krajach.

Anna Maiboroda

Anna Maiboroda / fot. Franciszek Mazur

Jak czuje się twoja mama? 

Ona bardzo chce do domu. Ciągle to powtarza. Ciężko jej znieść to, że musiała go opuścić. Ale nie mogliśmy zostawić jej samej w Kijowie.

A gdzie jest twój mąż?

W Czerkasach, 200 km na południe od Kijowa. Uciekał z naszego domu już pod ostrzałami, kiedy rozpoczęło się bombardowanie Irpnina, na rowerze. Nie chciał wyjechać, kiedy my opuszczaliśmy miasto. Mówił, że chce tam zostać, bo to jest przecież nasz dom. Ale kiedy nie było światła, gazu ani wody i wszędzie spadały bomby, to zrozumiał, że jego życie też jest coś warte i wsiadł na rower. Jechał, padając na ziemię co jakiś czas, żeby uchronić się przed ładunkami wybuchowymi. Wstawał i jechał dalej. Teraz na szczęście jest bezpieczny, cały czas mam z nim kontakt.

Ktoś z twoich bliskich został jeszcze w Ukrainie? 

W Ukrainie wciąż jest moja córka. Jej dom został zbombardowany. Na szczęście zdążyła uciec, razem z moją wnuczką. Najpierw przeniosła się do mnie, ale tuż potem bomby zaczęły spadać również obok nas. Wyjechała wtedy na zachód Ukrainy.

Oprócz tego mam tam jeszcze mnóstwo przyjaciół i bliskich z rodziny – w Charkowie, Sumach, Czarnowcach, Mariupolu, Mikołajewie. Ktoś walczy i broni swojego kraju, ktoś właśnie wywiózł żony i dzieci. Ktoś, tak samo jak my, został bez domu. Niektórych moich przyjaciół z Irpina, Buczy czy Hostomela wojska rosyjska nie chciały wypuścić z miasta, ale ostatecznie udało im się uciec.

 

Kierujesz organizacją charytatywną Patriota. Czym ona się zajmuje?

Uczymy żołnierzy i cywilów, jak udzielać pierwszej pomocy. Zbieramy też pieniądze na środki medyczne, apteczki i leki, i kupujemy wszystko to, co jest pilnie potrzebne, żeby ratować ludzkie życie. Zaczęliśmy działać w 2014 r., kiedy Rosja okupowała Krym. Cywile wywozili wtedy jego mieszkańców i rozwozili ich po innych regionach Ukrainy. Ani Czerwony Krzyż, ani żadne inne organizacje humanitarne nie mogły wtedy okazywać pomocy w miejscach, gdzie toczy się wojna, ponieważ było to niezgodne z zapisami w ich statutach. Na miejscu byliśmy więc wtedy tylko my.

Nigdy nie sądziłam, że to się powtórzy. I to na taką skalę. W tej chwili, tak samo jak wtedy, pozostaje tylko walczyć, bronić swojego kraju i zwyciężyć. Odzyskać terytorium okupowane przez Rosjan.

Zapewniacie też żołnierzom pomoc psychologiczną? 

Tak, zapewnialiśmy wparcie psychologiczne w 2014 i 2015 roku. Ale teraz ukraińscy żołnierze wierzą w zwycięstwo i jest w nich dużo złości. A to, co Rosjanie robią z cywilami, jeszcze bardziej ją potęguje. Taka pomoc będzie potrzebna raczej dopiero później, gdy wojna się skończy.

O duchu walki i odwadze żołnierzy ukraińskich mówi się w Polsce bardzo dużo. 

U nas nie ma innego wyjścia. Musimy zwyciężyć i obronić własną ziemię. Nie możemy przegrać, bo Rosjanie pójdą dalej. Mało tego – my musimy zniszczyć wroga.

Ostatnio, gdy Rosjanie okupowali szpital pod Kijowem, wyprowadzili kobiety z noworodkami i chcieli z nich zrobić żywą tarczę. Miały iść przed rosyjskimi czołgami. Całe szczęście nagle zmienili taktykę

Widziałam, że szukasz ratowników medycznych, którzy mogą włączyć się do pomocy. Jak duże są braki personelu medycznego?

Ogromne. W tej chwili wszyscy pracują razem – organizacje charytatywne, wojsko terytorialne, wolontariusze – po to, żeby udzielić pierwszej pomocy każdemu, kto musi ją otrzymać. Potrzeba jednak znacznie więcej wysoko wykwalifikowanych ratowników medycznych i lekarzy. Również takich, którzy specjalizują się w medycynie taktycznej, rozumieją taktykę wojskową i potrafią udzielić pierwszej pomocy żołnierzom. Ale jest mnóstwo rannych nie tylko w armii, o życia walczy każdego dnia również wielu cywilów. Cały czas pomocy potrzebuje bardzo dużo dzieci. Tylko wczoraj zaginęło ich 52, a od początku inwazji do tej pory życie straciło aż 78 najmłodszych. A to i tak niedoszacowane liczby.

Kryje się na pewno za nimi wiele dramatycznych historii.

Jedno dziecko w okupowanym miejscu zmarło z powodu braku dostępu do wody. Nie udało się też niestety uratować rannej dziewczynki, której żołnierzy rosyjscy nie pozwolili zawieźć do szpitala – chociaż sami zadali jej rany. Ostatnio, gdy Rosjanie okupowali szpital pod Kijowem, wyprowadzili kobiety z noworodkami i chcieli z nich zrobić żywą tarczę. Miały iść przed rosyjskimi czołgami. Całe szczęście nagle zmienili taktykę.

Jak teraz ranni są przewożeni do lekarzy? Bo domyślam się, że karetek, tak samo jak i personelu medycznego, brakuje.

Obecnie są potrzebne nie karetki, a jeepy, SUV-y czy terenówki, do których można włożyć nosze z rannymi. Najważniejsze, żeby takie osoby przetransportować szybko i bezpiecznie w miejsce, gdzie nie ma ostrzałów i można udzielić pomocy lekarskiej. Istotne jest też to, że w takich samochodach pacjenci i ratownicy są bezpieczniejsi, bo ambulanse często są celem ataków wojska rosyjskiego.

Katarzyna Podleska /fot. archiwum prywatne

W jednym z artykułów czytałam, że wiele akcji, do których wzywani są ratownicy medyczni, to zasadzki. Rzeczywiście tak jest?

Tak, to prawda. Rosjanie nie mają żadnych skrupułów. Ostrzeliwani są pracownicy medyczni i karetki z rannymi, dziećmi… Na miejsce walk wzywana jest też pomoc humanitarna i atakowani są wolontariusze. Wszystko, co tam się dzieje, jest przerażające. Nasz umysł nie jest w stanie tego pojąć – że w Europie, w XXI w., nie w Syrii, toczy się tak okrutna wojna.

Co mówią osoby, którym udzielasz pomocy? 

Osoby ranne są w różnym stanie – i fizycznym, i psychicznym. Jeśli ktoś został ostrzelany albo stracił nogę w wyniku bombardowania, na początku może być w szoku i zdarza się, że nie chce pomocy. Są też tacy, którzy widzą, że mają ranę postrzałową, ale nie chcą, żeby się nimi zająć, bo mówią, że muszą walczyć, i wracają na front. Ale są również osoby, które szukają we mnie wsparcia, chcą, żebym dodała im otuchy. Wtedy uspokajam ich, mówię, że wszystko będzie dobrze.

Zdarza się, że nie możecie komuś pomóc, bo brakuje wam opatrunków czy leków?

Brakuje nam często wielu środków niezbędnych do udzielenia pierwszej pomocy: opasek uciskowych i bandaży do zatamowania krwotoku, leków, apteczek ratunkowych, plecaków medycznych dla wojskowych. Wszystko to mieliśmy przygotowane, ale nie w aż tak dużej ilości, bo nikt nie spodziewał się, że wybuchnie wojna na taką skalę.

Ale najważniejsza zasada, którą kierują się ratownicy medyczni, jest taka, żeby za wszelką cenę ocalić ludzkie życie. I jeśli ono jest zagrożone, to to, czego użyjesz, żeby je uratować, staje się mniej istotne. Zdarza się na przykład, że u pacjentów w stanie krytycznym tamujemy krwawienie dętkami wyjętymi z rowerów, zamiast opaskami uciskowymi. Najgorsze jest jednak to, że gdy już udzielimy pierwszej pomocy, to często nie ma gdzie przetransportować osób, które potrzebują opieki lekarskiej.

Lekarze pracują cały czas, niektórzy w ogóle nie śpią. I są w ciągłym strachu, że zaraz ich szpital i osoby, o których życie walczą, zostaną zbombardowane

Najnowsze dane mówią o 63 zaatakowanych placówkach medycznych w Ukrainie. Gdzie więc trafiają osoby, które nie mogą zostać przewiezione do szpitala, bo został zbombardowany?

Punkty pomocy lekarskiej organizowane są wszędzie, gdziekolwiek – w metrze, schronach, piwnicach. W kijowskim metrze lekarze nawet przyjęli poród. Staramy się rozdzielać pomoc medyczną na różne etapy i organizować ją tak, żeby nikt bez niej nie pozostał.

A co ze szpitalami, które jeszcze funkcjonują? Jak wygląda teraz tam rzeczywistość?

Jest bardzo ciężko, szczególnie kiedy nagle przywożonych jest mnóstwo rannych i nie można wykonywać planowych operacji. W tej chwili opieka medyczna w szpitalach skupiona jest głównie na udzielaniu pierwszej pomocy. Lekarze pracują cały czas, niektórzy w ogóle nie śpią. I są w ciągłym strachu, że zaraz ich szpital i osoby, o których życie walczą, zostaną zbombardowane.

Często akcje ratunkowe są wstrzymywane przez to, że trwają ostrzeliwania, a w ratowaniu życia przecież niejednokrotnie liczą się minuty. Czujesz się czasami bezradna?

Cały czas tak się czuję. Ponieważ teraz w okupowanych miastach ludzie nie mają światła, wody, jedzenia. Potrzebują pomocy, a nie ma jak tam się dostać. W tej chwili, kiedy jestem w Polsce, często dzwonią do mnie znajomi i proszą, żebym pomogła cywilom wydostać się z piwnic, w których nie mają do niczego dostępu. Organizuję wtedy stąd wsparcie żołnierzy, którzy przyjeżdżają na miejsce. Ale są miejscowości, takie jak Czernihów, które są całkowicie odcięte od jakiejkolwiek pomocy humanitarnej.

A co dzieje się z tymi, których nie udało się uratować? Czy karetki mają szansę zabrać ich ciała i rodzina może pochować swoich bliskich?

Niestety, jeśli nie ma przy takich osobach żadnych dokumentów i nie można ich zidentyfikować, to są chowane w zbiorowych mogiłach. Dzieje się tak zarówno z żołnierzami, jak i cywilami. Jest wykopany rów, do którego wrzucane są ciała i nikt tak naprawdę nie wie, kto tam leży. Tak było w czasie II wojny światowej i tak jest teraz. III wojna światowa zaczyna się w Ukrainie.

Widziałam bardzo wiele zła, ale ja nie umiem już płakać. Przez te osiem lat, kiedy trwa u nas wojna, oduczyłam się płakać. Płaczę tylko za domem i dziećmi

Rozmawiasz ze swoją wnuczką o wojnie? Próbujesz podnieść ją na duchu? 

Nie, unikam tego tematu. Od samego początku nie chciałam z nią rozmawiać o wojnie. Ona, razem z moją córką, wyjechała, a wszystkie zabawki, laleczki… wszystko tam zostało. W domu, który zbombardowali Rosjanie. O takich rzeczach nie trzeba rozmawiać od razu. Przyjdzie na to jeszcze czas.

A sobie samej co mówisz, kiedy masz gorsze chwile?

Mi pomaga działanie. Moi koledzy ciągle są w Ukrainie, szkolą żołnierzy z udzielania pierwszej pomocy i biorą udział w akcjach ratunkowych. Muszę tam wrócić i robić znów to samo.

Widziałam bardzo wiele zła, ale ja nie umiem już płakać. Przez te osiem lat, kiedy trwa u nas wojna, oduczyłam się płakać. Płaczę tylko za domem i dziećmi. U ludzi takich jak ja, najpierw górę bierze rozum, a potem dopiero do głosu dochodzi dusza. Trzeba więcej robić, mniej gadać.

Nie boisz się czasem?

Teraz się już nie boję. Bałam się w 2014 r., kiedy miałam jeszcze małe dzieci. Nadzieję daje mi to, że chociaż jest wojna, to ludzie śpiewają, rodzą się dzieci, zakochani się pobierają. Mój przyjaciel spodziewa się dziecka i nie zdążył wziąć ślubu ze swoją narzeczoną. Ceremonia odbędzie się więc on-line za pośrednictwem urzędu, bo teraz jest to możliwe. Ale powiedziałam mu, żeby obiecał, że gdy tylko skończy się wojna, wezmą ślub cerkiewny w największej cerkwi w Ukrainie. Cali i zdrowi.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: