Przejdź do treści

„To nie ich wina, że gdy wybuchła wojna, byli tam, i to nie nasza zasługa, że my jesteśmy tutaj”. Jak wygląda życie pod jednym dachem z gośćmi z Ukrainy

Od lewej Masza z dziećmi, mąż Agaty, Agata, jej syn, mama Agaty i jej drugi syn / fot. Zuzanna Kowalczyk
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Choć dane dotyczące liczby osób, które opuściły Ukrainę, uciekając przed wojną, zmieniają się z dnia na dzień, to niezmiennie wynika z nich, że ponad połowa uchodźców i uchodźczyń przekracza granicę z Polską. Część z nich decyduje się – czasowo bądź na stałe – zostać w naszym kraju. Swoje życie w nowym miejscu osoby te nierzadko zaczynają w domach polskich rodzin. I właśnie trzy takie rodziny opowiedziały nam, dlaczego zdecydowały się ugościć uchodźców z Ukrainy i wygląda teraz ich wspólne życie.

„Nie jesteśmy im nic winni, ale oni też nie są nam nic winni”

– Dokładnie pamiętam dzień, w którym dowiedziałam się o wybuchu wojny w Ukrainie. Choć wydaje mi się, że to akurat wszyscy pamiętamy. Miałam akurat wolne i przeglądając Internet, natrafiłam na tę informację. Początkowo byłam przekonana, że znów chodzi o Donieck i Ługańsk, że Rosjanie nie zaatakują całego kraju. Jednak kolejne godziny mijały, a ja wczytywałam się w wiadomości z coraz większym przerażeniem – mówi Ewa z Bydgoszczy.

Ewa, oprócz tych niepokojących doniesień, czytała też posty Polek i Polaków, w których ci oferowali pomoc Ukraińcom i Ukrainkom na wielu płaszczyznach: ludzie jeździli na granicę, aby działać na miejscu lub zabrać uchodźców do siebie do domu, oferowali transport z granicy do dowolnego miejsca w Polsce, rozpoczęli wielkie zbiórki pieniędzy, jedzenia, środków higienicznych. Wtedy też i Ewa postanowiła zadziałać:

– Nie wiem, dlaczego stało się to dopiero po kilku dniach, może po prostu tyle było potrzeba, bym wyszła ze stuporu. W końcu przestałam siedzieć, mniej czytałam o tym, co mogłoby wywołać we mnie strach. Szybko z mężem postanowiliśmy, że przyjmiemy do siebie mamę z dziećmi. Zapytałam też moich synów, czy się na to zgadzają, okazało się, że perspektywa poznania nowych kolegów lub koleżanek wywołała w nich tylko pozytywne reakcje. Kolega, który ma firmę transportową, zaczął sprowadzać uchodźców do naszego miasta, więc postanowiliśmy, że jedna z rodzin znajdzie nowy dom właśnie u nas.

Pierwsza jednak do nich nie dotarła, ponieważ osoby, które miały się zatrzymać u Ewy, zrezygnowały jednak z możliwości zostania w Polsce i wróciły do Ukrainy. W końcu jednak w jej domu pojawiła się 33-letnia Yulia z dwójką dzieci: 13-letnim chłopcem i 4-letnią dziewczynką.

dworzec i uchodźcy

– Bardzo się denerwowaliśmy tym pierwszym spotkaniem. Kupiliśmy mnóstwo nowych rzeczy: kołdry, zabawki dla dzieci, przygotowaliśmy dla nich po pluszaku na powitanie, zrobiliśmy zapasy jedzenia. Gdy do drzwi zadzwonił kolega z naszymi gośćmi, trudno było powstrzymać emocje, starałam się ze wszystkich sił nie płakać ze wzruszenia – a niestety tak mam, że czasem łzy same mi lecą, nawet gdy emocjonalnie nie czuję potrzeby, by tak się stało. Nie chciałam czynić tej sytuacji jeszcze bardziej niekomfortową dla ukraińskiej rodziny. Udało się.

Pierwsze dni były bardzo udane – polskie i ukraińskie dzieci, mimo różnicy wieku (synowie Ewy mają po 5 i 8 lat) i bariery językowej szybko zaczęły się dogadywać. Jeśli nie gestykulacją, to podłapywaniem nawzajem swoich słówek.
Ewa i jej mąż pracują zdalnie, Yulia z dziećmi początkowo nie miała żadnych zajęć poza domem, więc wszyscy spędzali czas razem. Yulia przez pierwsze cztery dni robiła na obiad kartacze z mięsem (a Ewa nie miała jej serca powiedzieć, że już wystarczy), wielokrotnie dziękowała za pomoc, a w niedziele przygotowywała dania specjalne – zaczęło się od barszczu, na który składniki kupiła samodzielnie na targu. Jej syn z kolei po jakimś tygodniu spytał Ewę, „czy jej żopa nie boli od siedzenia tyle godzin przy komputerze”. Dodał, że może przynieść jej poduszkę. Czasem jednak pojawiały się nieporozumienia. Jak zaznacza Ewa:

– Z całą pewnością mogę powiedzieć, że nigdy nie zmieniłabym swojej decyzji. O ile Yulia nie miała problemów z zajmowaniem się domem, o tyle trudniej jej szło ze sprawami „praktycznymi”. Początkowo mówiła, że przyjeżdża do nas na kilka dni, bo pojedziecie do teściów do Niemiec. Tylko że nic się w związku z tym nie działo, informowała mnie tylko, że teściowie zapraszają. Gdy prosiłam, żeby dowiedziała się szczegółów: gdzie, jak i kiedy ma do nich dojechać, nie potrafiła nic konkretnego powiedzieć. Oczywiście chcieliśmy pomóc w organizacji wyjazdu, ale w końcu do niego nie doszło. Być może rodzina jednak nie chciała ich do siebie zapraszać?

Ewa stwierdziła jednak, że najpewniej ta bezradność wynika z tego, że albo wszystkim w Ukrainie zajmował się mąż Yulii, albo cały czas niełatwo jest jej się odnaleźć w nowej rzeczywistości, albo po prostu ma taką osobowość. Organizując sobie zwolnienia z pracy, pomagała więc Yulii załatwić PESEL, szkołę dla jednego dziecka, przedszkole dla drugiego.
Przez kilka tygodni kobieta tego numeru PESEL jednak nie miała, więc Ewa i jej rodzina wspierali ją wyłącznie z własnych środków. Nie mogli bowiem otrzymać dofinansowania.

– Znów wyjdzie na to, że narzekam i głupio mi się do tego przyznawać nawet przed sobą, ale źle się czułam, gdy kupiliśmy synowi Yulii spodnie w H&M, a okazało się, że on woli z Zary. Szukałam też dla niej pracy – koleżanka szukała pani do sprzątania, ale Yulia nie chciała się podjąć tego zajęcia (w Ukrainie nie pracowała), znalazłam jej mieszkanie, za które przez rok nie musiałaby płacić (kawalerka), ale mówiła, że to za daleko od centrum i nie czułaby się jeszcze bezpieczna, mieszkając sama.

Ewa i jej rodzina prowadzą bardzo aktywne życie: w każdy weekend starają się jak najmniej czasu spędzać w domu, chodzą na spacery, razem z dziećmi grają w planszówki, a jej goście na razie wolą spędzać czas w mieszkaniu, oglądając Netflixa czy siedząc w Internecie.

– Myślę, że czasem obie trochę się na siebie denerwujemy, ale przecież nie mogę od niej niczego „wymagać”. To osoba, która w Ukrainie żyła na wyższym poziomie, a teraz straciła wszystko, ponieważ jej mąż utrzymywał się głównie z goszczenia turystów we Lwowie. Nie jest jej łatwo. Poza tym Yulia, jak mi ostatnio powiedziała, też chętnie by gdzieś wyszła, więc pewnie to jej zasiedzenie wynika z tego, że jeszcze za wiele osób tu nie zna. W naszym mieście jest jednak wiele inicjatyw dla osób z Ukrainy, np. spotkania w studiu, w którym można sobie zrobić sesję zdjęciową, a jednocześnie dowiedzieć się o formach wsparcia dla uchodźców i poznać nowe osoby, porozmawiać z prawnikiem i skonsultować z terapeutą. Wybieramy się tam razem.

Ewa nie wie, jak długo Yulia u nich zostanie, ale stara się nie naciskać. Widzi, że kobieta zaczęła już sama szukać pracy i mieszkania na grupach na Facebooku. Jak dodaje na koniec nasza rozmówczyni:

– Od czasu wybuchu wojny w Ukrainie obserwuję na Instagramie profil Katarzyny Łozy, autorki książki o tym kraju, Polki, która od 18 lat mieszka we Lwowie i cały czas go nie opuszcza. Ostatnio udostępniła w swoim poście słowa Ukrainki z Doniecka, która napisała: Ci ludzie uciekli z piekła, to, że dobrze wyglądają, nie znaczy, że z nimi jest dobrze; oni nie są żebrakami i nie powinni chodzić w szmatach. O nic ich nie pytajcie i nie obrażajcie się, jeśli nie podziękują, mogą po prostu nie mieć na to siły. Tak, nie jesteście im nic winni, ale oni też nie są wam nic winni. Mieszkaliby spokojnie w swoich domach, gdyby nie wojna. To nie ich wina, że byli tam, a wy – tu. Staram się o tym pamiętać, choć jak szczerze przyznałam, nie zawsze mi to wychodzi. Ale tak to już jest w rodzinie – nieporozumienia się zdarzają.

„Mówią, że czują się tu bezpiecznie, że wszyscy są pomocni, ale to nie jest ich dom”

– Olena chciała zostać w Czernihowie jak najdłużej. Mówiła, że już od dłuższego czasu w Ukrainie teoretycznie spodziewano się, że Rosja zaatakuje ten kraj, jednak takie informacje pojawiały się już od listopada. A gdy ciągle je słyszysz i jednak nic się nie dzieje, tracisz czujność. Olena wkurzyła się, że 24 lutego w czwartek ktoś wypisywał do niej o 6 rano. Do momentu, gdy zobaczyła, dlaczego dostawała te wiadomości. Wtedy się przeraziła, jednak nadal nie zamierzała uciekać. Wszystko zmieniło się w marcu, gdy blok jej sąsiadów został zrównany z ziemią przez rosyjską rakietę – mówi mieszkająca w Warszawie Karolina.

Choć w Czernihowie, dawniej 280-tysięcznym mieście, nie ma żadnych obiektów wojskowych, Rosjanie przez ponad miesiąc okupowali to miejsce. W czasie oblężenia blisko dwie trzecie mieszkańców uciekło, w tym właśnie Olena, jej dzieci, ale także mąż, który zdecydował, że pojedzie do Polski z rodziną. Jeśli bowiem mężczyzna ma trójkę dzieci w wieku do lat 18, może opuścić ojczyznę.

– Andrij mówi, że czuł się jak zdrajca, gdy w pociągu ze Lwowa do Polski, który w końcu udało im się złapać, był jednym z niewielu mężczyzn poniżej 60. roku życia. Powiedział mi jednak, że dla niego mimo wszystko ważniejsze jest pozostawanie ze swoją rodziną niż walka na miejscu. Że trudno byłoby mu zostać, gdy oni znaleźliby w innym kraju. Ja co prawda jestem kobietą, ale pewnie postąpiłabym tak samo i czułabym się lepiej, gdyby mój partner mi towarzyszył, gdybyśmy to my byli w takiej sytuacji – dodaje Karolina.

Olena nie jest dla Karoliny kimś obcym – razem pracują dla międzynarodowej korporacji, choć do tej pory każda robiła to ze swojej ojczyzny. Gdy Ukrainka poinformowała polskie koleżanki i polskich kolegów o tym, że wraz z rodziną zamierza szukać pomocy w Polsce, wszyscy w pracy złożyli się na to, by kupić im nie podstawowe rzeczy do jedzenia, ręczniki itp. (tym zajęła się Karolina), a książki po ukraińsku przez jedną ze stron online, Ukrainka dostała też ulubione perfumy i… wymarzonego robota kuchennego.

– Wiem, że to brzmi jak spełnianie zachcianek, ale dlaczego nie? Olena nic nie mówiła o tym, że mamy jej cokolwiek kupować (ale o tym robocie wspominała nie raz w naszych wcześniejszych rozmowach), a poza tym nie uważam, że uchodźcom trzeba oferować tylko najbardziej niezbędne rzeczy. Tym bardziej że i Olena, i Andrij mają to szczęście, że są w dobrej sytuacji finansowej (Andrij pracuje w IT, również w międzynarodowej korporacji, więc zatrudnienia nie stracił). Chcieliśmy jednak powitać ich w Polsce tak, żeby nie poczuli, że traktujemy ich jak innych, a jednocześnie – by czuli się bardzo mile widziani, choć sami przecież zdecydowali o wyjeździe dopiero w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia – mówi Karolina.

Postanowiono, że najpierw rodzina będzie przez jakiś czas mieszkać u Karoliny w jej domu pod Warszawą. Dlaczego akurat u niej? Bo to ona przez kilka lat zdążyła nawiązać z Oleną najlepszy kontakt, gościła nawet u niej, gdy wybrała się w zeszłym roku do Ukrainy. Razem zwiedzali nie tylko pobliski Kijów, ale i Lwów, Odessę. Jak wspomina Karolina:

– To była wyprawa zakrojona na szeroką skalę. Zanim poznałam Olenę, za wiele nie wiedziałam o Ukrainie, muszę się przyznać. Kojarzyła mi się tylko z trochę biedniejszym od nas sąsiadem. Poznałam też wielu znajomych Oleny i Andrija – wszyscy prowadzą (a raczej niestety – prowadzili) życie podobne do tego, które mamy w Polsce – dodaje dziewczyna.

Po Olenę i jej rodzinę Karolina i jej partner pojechali do Przemyśla. Jak wspomina nasza rozmówczyni, była zatrwożona liczbą osób, które zobaczyła na stacji, chociaż wcześniej niby widziała w Internecie, jak wygląda sytuacja. Pociąg spóźnił się kilkanaście godzin, co i tak nie jest najgorszym wynikiem, jeśli chodzi o czas dojazdu z Ukrainy w czasie wojny. Z powodu opóźnienia Karolina musiała spędzić w Przemyślu noc, na szczęście cały czas była w kontakcie z Oleną.

– Nie stresowałam się spotkaniem bardzo mocno, bo przecież wiedziałam, na kogo czekam. Towarzyszyła mi bardziej niecierpliwość, niepokój o to, czy uda się dojechać. Cała podróż zajęła Olenie i jej rodzinie trzy dni, gdy w końcu znaleźliśmy się na dworcu, moi znajomi wyglądali niby tak samo, jak wcześniej, ale na ich twarzach widziałam i strach, i ulgę, że są na miejscu. Przytuliliśmy się do siebie, nic nie mówiliśmy o emocjach. Przez część drogi zamieniliśmy tylko kilka słów, potem jechaliśmy w ciszy. Olena zawsze była gadułą, ale nie chciałam ich do niczego zmuszać. To bardzo dumni ludzie, żyjący, powiedziałabym, według modelu zachodniego: dzielą się obowiązkami domowymi, uczą dzieci języków obcych, uwielbiają podróżować. Moim zdaniem ciężko było znaleźć się w sytuacji, gdy musieli kogoś prosić o pomoc i uciekać ze swojego niedawno wyremontowanego bez żadnego kredytu mieszkania. Jeszcze jakiś czas temu dostawałam od Oleny zdjęcia z urodzin jej córki – z tortem i balonami z „Psiego Patrolu”, z mnóstwem gości i prezentów, a dzisiaj ich blok stoi pośród ruin.

Jak wygląda codzienność dwóch rodzin po tym, jak rodzina ukraińska wprowadziła się do polskiej? Karolina mówi, że cała czwórka pracuje zdalnie, to każde działa w innym pokoju. Dzieciom udało się zorganizować szkoły i przedszkola, a po pracy i w weekendy wszyscy ruszają do działania. Karolina i jej chłopak są jeszcze przed 30-tką, nie mają dzieci, Olena jest kilka lat starsza i ma trzy pociechy, ale – jak zapewnia nasza rozmówczyni – nie pojawiają się na tym tle żadne konflikty.
Czy goście mówią coś o Ukrainie? Na razie nie za dużo, poprosili nawet o wyłączenie programu informacyjnego, który cały czas był włączony u Karoliny w domu i pokazywał najczęściej obrazy zniszczonych miast czy ofiar pogromu w Buczy. Wolą sami dawkować sobie wiadomości, korzystają głównie z Internetu i ukraińskich stron. Olena przez tydzień pomagała nawet jednej z fundacji wspierających uchodźców jako tłumaczka. Potem jednak zrezygnowała, bo nie chce na razie mówić „na żywo” po rosyjsku, który zna o wiele lepiej niż ukraiński. Teraz zamierza się go dobrze nauczyć, a z Karoliną rozmawia po angielsku.

– Olena i Andriej planują się niedługo od nas wyprowadzić, co mnie nie cieszy, ale obecnie wynajęcie nawet pokoju w Warszawie jest droższe niż np. w centrum Kopenhagi (co wiemy od koleżanki Oleny), a im zależałoby na czymś większym, więc cały czas jesteśmy razem. Dzieciaki dostały nawet od naszych znajomych piaskownicę, którą – mam nadzieję – niedługo będą mogli wykorzystać, niech tylko pogoda się polepszy. Z rodziną czuję się tak samo dobrze, jak czułabym się z Polakami, nie ma między nami żadnej różnicy kulturowej. Nawet nie gotują nam ukraińskich dań, bo wolą sushi! Polskich też szczególnie nie chcą próbować, bo to „i tak to samo”.

Olena i Andrij dokładają się do rachunków, robią zakupy sobie i swoim polskim znajomym, zależy im na tym, by dzielić wydatki. Karolina mówi, że nie wahała się ani chwili, gdy zaproponowała, by Olena zamieszkała u niej. Wierzy w zwycięstwo Ukrainy i podobnie jak jej gości ucieszyła ją podana niedawno wiadomość o wyzwoleniu Czernihowa. Na razie jednak boją się wracać, zwłaszcza że są w kontakcie z ukraińskimi znajomymi. Są jednak pewni, że w Polsce na stałe nie zostaną. Dlaczego?

– Mówią, że czują się tu bezpiecznie, że wszyscy są pomocni, ale to nie jest ich dom. W czasie pierwszych dni pobytu mówili, że nie mogą się przyzwyczaić, że nie słychać syren i dwa razy zapytali, czy zdążymy wrócić do domu przed godziną policyjną. Mówią, że w Warszawie jest zupełnie inna rzeczywistość, że żyje się tu normalnie, wojny nie czuć. Zapewne w porównaniu z Ukrainą jest tu normalnie, ale z perspektywy Polki, pewnie jak my wszyscy, odczuwam ogromną różnicę: widzę, jak Polacy się zjednoczyli (zasługujemy na tego pokojowego Nobla!), co się dzieje na granicach, jak wiele akcji pomocowych jest prowadzonych. Może zabrzmi to nieskromnie, ale jestem z nas dumna.

„Gdyby mnie to spotkało, to bardzo chciałabym poczuć się bezpieczna z dziećmi zagranicą, jadąc tam w ciemno”

Spod Kijowa, a konkretnie z Irpina, przyjechała natomiast do Raciąża 27-letnia Masza z dwójką dzieci: 2-letnią Saszą i 4-letnim Jasą. W położonej na zachodnim krańcu Borów Tucholskich i otoczonej trzema jeziorami miejscowości mieszka Agata Przybyła i jej rodzina, a od niedawna również nie tylko Masza, ale i 10 innych osób, które znalazły schronienie w domu kuzyna naszej rozmówczyni, przebywającego w Niemczech. Jak mówi Agata:

– Mój mąż pracuje, moja mama jest emerytką, dzieci chodzą do podstawówki, ja z kolei prowadzą własną działalność – jestem fotografką. Każdy nasz dzień wygląda całkiem zwyczajnie: rano śniadanie, potem mąż zawodzi dzieci do szkoły, ja zajmuję się pracą, po południu razem jemy obiad, później oglądamy film i idziemy spać. Po wybuchu wojny w Ukrainie przewartościowałam sobie wszystko, jeszcze bardziej zaczęłam doceniać tę codzienność, zastanawiałam się, co muszą czuć ludzie za naszą wschodnią granicą, którym ta możliwość „zwyczajnego” życia została odebrana. Czułam, że muszę im – nawet jeśli będzie to „tylko” kilka osób – jakoś pomóc.

Masza, podobnie jak Agata, ma dzieci, obie rodziny czują się za sobą dobrze, swobodnie, naturalnie. Dorośli porozumiewają się ze sobą po angielsku (choć Masza coraz lepiej więcej mówi po polsku), dzieci szybko podłapują i polski, i ukraiński. Pod względem komunikacji nie ma więc żadnych problemów.

– Chociaż jak już jesteśmy wkurzone i ten angielski zaczyna nas denerwować, bo na co dzień go przecież nie używamy, to sytuacja i dorosłych zmusza do radzenia sobie po polsku i po ukraińsku, a przez podobieństwo języków jakoś to się udaje. Gdy widzę, że Masza jest smutna, to chciałabym jej pomóc, więc zawsze ją pytam, czy czegoś potrzebuje, ale nigdy się nie narzucam. Teraz już udaje nam się poruszać również te poważniejsze tematy.

Masza szuka w Polsce pracy, jej dzieci są już zapisane do przedszkola. Agata, jak wspomniała wcześniej, zawodowo zajmuje się robieniem zdjęć (a Masza z dziećmi zamieszkała w jej studiu fotograficznym), więc najmłodsi doczekali się już wspólnej sesji, znajomy zorganizował dla dzieci nową piaskownicę, Masza od niedawna urządza też raz w tygodniu dzień pierogów, pół dnia spędzając nad przyrządzaniem pyszności, w czym pomagają jej niepełnoletni jeszcze domownicy. Agata dodaje, że podziwia jej ogromne zorganizowanie, to, że na śniadanie zawsze znajdzie coś zdrowego, by dać dzieciom.

I choć wspólne życie dwóch rodzin jest pełne radości, ciepłej atmosfery, spokoju, to Ukraince towarzyszy ciągły niepokój nie tylko o męża, który został w ojczyźnie, ale również o ojca-oficera, a także brata i szwagrów, walczących o wolność Ukrainy i pozostających przez cały czas w niebezpieczeństwie. Jak mówi Agata:

– Mój tato, który zmarł w zeszłym roku kilka dni po swoich 90. urodzinach, jako maleńkie dziecko brał udział w II wojnie światowej, karmił Żydów przez dziurę w murze getta. Od dzieciństwa słyszałam, że wojna niesamowicie uwrażliwia ludzi i albo ich bardzo do siebie zbliża, albo niestety oddala. Z kolei moja mama zawsze wprowadzała do domu ciepłą, śląską atmosferę, a my z mężem lubimy poznawać obcych ludzi, od zawsze tak było. Mamy takie podejście, że to nieważne, z jakiego kraju pochodzi ta matka z dzieckiem, jeśli tam się dzieje dramat, to trzeba im pomóc, spróbować postawić się w ich sytuacji. Gdyby mnie to spotkało, to bardzo chciałabym poczuć się bezpieczna z dziećmi zagranicą, jadąc tam w ciemno.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: