Przejdź do treści

„Cukrzycę typu II da się opanować dietą. I to była moja najważniejsza broń w tej walce” – pisze Irena Wielocha w swojej książce

Irena Wielocha/ Fot. Andrzej Wielocha
Irena Wielocha/ Fot. Andrzej Wielocha
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

„Zmieniłam siebie i cały mój świat też się zmienił. Poczułam, jak z dnia na dzień staję się coraz młodsza. Niemożliwe? Oczywiście, że możliwe. Niedowiarkom powiem tak: dopóki sami tego nie przeżyjecie, nie uwierzycie” – mówi Irena Wielocha. Przedstawiamy fragment jej nowej książki „Kobieta zawsze młoda”. 

Fragment książki „Kobieta zawsze młoda. Jak nie przeoczyć szansy na realizację własnych marzeń” autorstwa Ireny Wielochy (wydawnictwo Agora), którą Hello Zdrowie objęło swoim patronatem medialnym. 

„Wróciłam na siłownię”

Fatalne doświadczenia z górskiego szlaku sprawiły, że wróciłam na siłownię. Pierwszego treningu po długiej przerwie nie sposób wspominać miło, choć dziś uśmiecham się, gdy myślę o tym przełomowym październikowym czwartku.

W małej sali bez klimatyzacji maszyny do ćwiczeń okupowali mocno napakowani panowie. Strach było na nich patrzeć. Nie ma co ukrywać, że spoglądali na mnie z szyderczymi uśmieszkami. Nie trzeba było być specem od psychologii, żeby w ich spojrzeniach wyczytać pytanie: „A co ta baba tu robi?”. Doświadczenie życiowe podpowiadało mi jednak, że w takich sytuacjach najlepiej robić swoje. I z uśmiechem (pewnie trochę sztucznym i na wyrost) starałam się ćwiczyć.

Te pierwsze ćwiczenia były nieporadne, ale miałam cel – chciałam poprawić swoją kondycję. Nie tyle schudnąć, ile wrócić w ukochane góry bez rwącego się oddechu i sflaczałych nóg. To prawda, że w tamtych czasach nie byłam zadowolona ze swojego wyglądu. Przeszkadzały mi wałeczki tłuszczu, które opinała sportowa koszulka. Wstydziłam się tego, do jakiego stanu doprowadziłam swoje ciało. Wiele ćwiczeń wykonywałam wówczas tyłem do lustra, żeby na siebie nie patrzeć.

A ćwiczący ze mną panowie? Cóż, to tylko mężczyźni, a nie jacyś herosi. Żaden z nich nie pokazałby się pewnie na siłowni, gdyby wyglądał jak ja wówczas.

Uczyłam się pokonywać tremę. Łatwo nie było. Pomógł mi trener – ważne wsparcie w przypadku każdego rozpoczynającego przygodę z siłownią. Trzeba wiedzieć, jak ćwiczyć, żeby efekty były trwałe i bezpieczne.

Motywacja mnie niosła. Marzyłam jedynie o tym, żeby być w górach, poczuć chłód na wysokości i satysfakcję ze zmęczenia – ale taką bez bólu. Moje góry były takie, jakie pamiętałam z młodzieńczych wypraw. Wierzyłam, że samopoczucie i kondycja z tamtych lat wrócą. Cierpliwie trzy razy w tygodniu wychodziłam na trening. Mąż siadał przed telewizorem, oglądał programy informacyjne, potem jakiś film, a ja myk na siłownię. Czasami nawet nie zauważył, że nie było mnie w domu.

W tamtym czasie już byłam na wcześniejszej emeryturze, ale wciąż jeszcze pracowałam. Całą swoją aktywność pozazawodową przekierowałam na wymarzony urlop z mężem w górach. Chciałam znów jak kozica wchodzić na szczyty i z nich zbiegać.

Przy takiej determinacji postępy były szybkie. Zauważyłam, że po treningu bez trudu wchodzę na ósme piętro.

Ćwiczenia siłowe, które szybko opanowałam, przynosiły wymierne rezultaty. Miałam prawo być z siebie zadowolona. Utrata wagi, która przyszła wraz z rosnącą sprawnością, wtedy specjalnie mnie nie cieszyła. Nie o nią mi przecież chodziło. Walczyłam ze sobą przez pół roku po to, by wiosną wyjechać w góry. To był dla mnie sprawdzian, do którego się przygotowywałam.

Ćwiczenia sprawiły, że zaczęłam uważniej przyglądać się swojemu organizmowi. Walczyłam o siebie na treningach, ale jednocześnie miałam wrażenie, że ciało stawia mi opór. Byłam słaba, ale nie znajdowałam przyczyny tego stanu rzeczy. Na początku sądziłam, że chodzi o brak kondycji. Wraz z moim zaangażowaniem w ćwiczenia wciąż jednak szybko się męczyłam. Za szybko. W ciągu dnia musiałam się zdrzemnąć, bo czułam się senna. Nie wiedziałam jeszcze, że tak naprawdę byłam na najlepszej drodze do cukrzycy.

„Byłam na najlepszej drodze do cukrzycy”

Zaparłam się i postanowiłam przebadać od góry do dołu. Zrobiłam mnóstwo badań, które pokazywały, że wszystkie parametry w zasadzie są w normie. Dlaczego zatem czułam podskórnie, że nie wszystko jest OK? Chyba wyglądałam na sfrustrowaną – jedna z lekarek poradziła mi konsultację psychiatryczną. Wiedziałam jednak, że nie takiej pomocy potrzebuję.

W końcu zebrałam wszystkie stare badania. Zaczęłam je przeglądać i zauważyłam, że poziom cukru w każdym moim badaniu podstawowym zawsze wynosił 120 mg/dl. Doczytałam, że graniczna wartość to 99 mg/dl, a długotrwałe stężenie powyżej tej liczby znacznie zwiększa ryzyko wystąpienia udaru mózgu oraz zawału serca. Od razu poprosiłam o zbadanie krzywej cukrowej. I co się okazało? Znalazłam przyczynę moich dolegliwości! To badanie wskazało, że przekraczam dopuszczalną normę: 178 mg/dl uplasowało mnie w widełkach 40–199 mg/dl, a to oznacza nieprawidłową tolerancję cukru.

Irena Wielocha

„Zlekceważyli moją intuicję”

Byłam wściekła. Na cały świat, na służbę zdrowia i na tych lekarzy, na których wcześniej trafiałam. Zlekceważyli moją intuicję, nie zlecili odpowiednich testów. Tylko moja dociekliwość pozwoliła wykryć przyczynę dolegliwości. To doświadczenie nauczyło mnie, że wszystko i zawsze trzeba sprawdzać, a do autorytetów można mieć zaufanie, ale ograniczone.

Lekarka pierwszego kontaktu zachęciła mnie do poszerzenia wiedzy o tym, co to jest indeks glikemiczny i jakie wartości przyjmuje dla poszczególnych produktów. Od tego momentu zmiany poszły lawinowo. Zmieniłam swój sposób odżywiania. Wykluczyłam z diety wszystkie produkty z indeksem większym niż 40. Nie było to jednak łatwe…

Wiadomość, że grozi mi cukrzyca typu II, dotarła do mnie tuż przed Wielkanocą 2010 roku. Gdy przygotowywałam świąteczne potrawy, byłam tak zdeterminowana, że nawet ich nie skosztowałam. Było mi obojętne, czy gościom będzie smakowała moja kuchnia. Na horyzoncie majaczyła ewentualna cukrzyca. Nie widziałam się w poradni diabetologicznej, łykającej tabletki czy wstrzykującej sobie insulinę. Wiedziałam, że jeśli nie zapanuję nad poziomem cukru, tak skończę. A tego nie chciałam. Na szczęście – jak mówią autorytety naukowe – cukrzycę typu II da się opanować dietą. I to była moja najważniejsza broń w tej walce.

Wiem, że święta to niedobry moment na radykalne decyzje dietetyczne, ale postanowiłam nie czekać. „Jeśli nie teraz, to kiedy?” – myślałam. Zdecydowałam nie przejmować się tym, że będę częstować gości, a sama nic nie zjem. Nie wypada? Być może, ale na szali było moje zdrowie. Przyznaję, że moją motywację wzmacniał strach o siebie. Przecież skutki cukrzycy dla organizmu to nie jakaś drobnostka. Raczej należałoby tu mówić o niszczącym tsunami.

Święta szybko minęły, a ja już zaprzyjaźniłam się z dietą o niskim indeksie glikemicznym. Pozbyłam się wszystkiego, co słodkie i napakowane węglowodanami. Na tym etapie wykluczyłam nawet owoce. Jadłam przede wszystkim surowe warzywa. Wtedy ten sposób odżywiania pomógł mi w schudnięciu i powrocie do dobrej kondycji. Po latach walki o siebie wiem, że jadłospis trzeba modyfikować i dostosowywać do stanu organizmu. To ważne, bo podczas ćwiczeń zmienia się nasze zapotrzebowanie na pożywienie. Poza tym każdy z nas jest inny i co innego nam służy. Po prostu nie ma jednej diety cud dla wszystkich.

Zaczęłam chudnąć dość szybko. Po miesiącu diety i ćwiczeń co tydzień moja waga wskazywała modelowy kilogram mniej. Efekty zmiany menu i ruchu sprawiły, że ćwiczenia przestały być mordęgą. Nawet nie musiałam zmuszać się, żeby wyjść na trening więcej niż trzy razy w tygodniu. Cieszyłam się jak dziecko, że potrafię zrobić ćwiczenia, o których, zaczynając walkę o poprawę kondycji, nawet nie marzyłam. To był efekt kuli śnieżnej. Chciałam więcej i więcej!

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.