Przejdź do treści

„Nam się wydaje, że amputacja to wielkie nieszczęście, ale dla Ukraińców to tylko przerwa w dalszej walce” – mówi Łukasz Grabarczyk, polski neurochirurg operujący rannych żołnierzy we Lwowie

„W ukraińskich szpitalach trwa najprawdziwsza wojna” – mówi Łukasz Grabarczyk, polski neurochirurg operujący rannych żołnierzy we Lwowie / Dr Łukasz Grabarczyk / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Wie pani, że niektórzy lekarze mieszkają w szpitalu od początku wojny? I w ogóle nie wyglądają na zmęczonych. Zapytałem ostatnio kolegę, kiedy wyszedł na zewnątrz. Odpowiedział, że cztery dni temu pobiegł po oranżadę do sklepu. Dlatego drażni mnie, gdy ktoś mówi, że we Lwowie nie ma wojny. To nieprawda. W tym szpitalu wojna zaczęła się pierwszego dnia, a ci lekarze walczą na pierwszej linii frontu – mówi Łukasz Grabarczyk, polski neurochirurg operujący rannych żołnierzy we Lwowie.

 

Wywiad z doktorem Łukaszem Grabarczykiem jest częścią książki „Neurochirurdzy. Sekrety polskich wszechmogących”, która ukaże się jesienią 2022 roku nakładem Społecznego Instytutu Wydawniczego ZNAK.

Marianna Fijewska: Jedno słowo, które opisuje atmosferę wojny?

Łukasz Grabarczyk: Dziwaczność.

Myślałam, że raczej groza.

Kiedy jesteś w Polsce i oglądasz w telewizji relacje z Ukrainy – czołgi, wybuchy, ruiny – przeszywa cię trwoga. A potem jedziesz do szpitala we Lwowie i wszystko się trzęsie, bo bomba walnęła kilkaset metrów dalej, a ty się śmiejesz, bo ktoś właśnie zażartował: „Oj, dobrze, że nie pie***** w szpital”. I mimo że jesteś w środku operacji, co oznacza, że nie możesz zejść do schronu, żadnego strachu nie ma. To jest właśnie dziwaczne.

Niespodziewanie z lekarza oddziałowego stał się pan medykiem wojennym. Jak pan trafił do szpitala we Lwowie?

Gdy pracowałem jako dyrektor do spraw medycznych Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Olsztynie, przyjęliśmy na staż zdolnego, ambitnego, bardzo uprzejmego Ukraińca. Niestety chłopak nie spotkał się z najcieplejszym przyjęciem. Inni studenci olewali go, traktowali jakby był trochę gorszy. Parę razy zaproponowałem mu wspólny obiad, chciałem, żeby dobrze wspominał Polskę, ale nie wiem, czy to się udało… Straciliśmy kontakt, gdy zakończył staż, a było to już kilka dobrych lat temu. Napisałem do niego na początku wojny wiadomość: „Jak sobie radzisz?”. Odpisał: „Przyjedź i sam zobacz”. Pomyślałem, że to taki gorzki żart, ale okazało się, że chłopak stanął na czele jednego ze szpitali wojskowych, to znaczy szpitali dedykowanych wyłącznie żołnierzom rannym na froncie. Są to szpitale tajne, z oczywistych względów ich lokalizacje pozostają tajemnicą, a personel jest dokładnie sprawdzany pod kątem szpiegostwa.

W jaki sposób sprawdzano pana?

Najpierw wysłałem do nich paszport, żeby ukraiński wywiad mógł mnie zweryfikować. Po dwóch dniach dostałem zgodę na wyjazd i wyjechałem. Od razu.

„Zdarza się, że zamiast opasek uciskowych do zatamowania krwawienia używamy dętek wyjętych z rowerów” – mówi Anna Maiboroda, ukraińska ratowniczka medyczna

Tak po prostu? Bez strachu?

Niepokój pojawił się w momencie przekraczania granicy. Bo to już nie jest jakaś tam sobie granica – to jest granica między pokojem a wojną.

Między światem względnie przewidywalnym a światem, w którym może zdarzyć się wszystko.

Ale starałem się w ten sposób nie myśleć. Chęć pomocy i ciekawość przezwyciężyły strach.

Przyjechał pan do szpitala i co dalej?

I szok. Cały oddział pełen dzieci z pourywanymi kończynami. Bo jak inaczej nazwać 19- czy 20-latków? No dzieci. Oczywiście wszyscy to ukraińscy żołnierze.

Co przy tego typu urazach robi neurochirurg?

W szpitalu pracują lekarze wszystkich specjalności, głównie lekarze zabiegowi, czyli chirurdzy. W pierwszej kolejności operujemy to, w czym mamy doświadczenie – chirurg brzucha operuje uszkodzone jelita, chirurg urolog usuwa nerkę, a ja wyciągam odłamki min z kręgosłupa. Wszyscy przeprowadzamy amputacje uszkodzonych kończyn, bo tego rodzaju zabiegów jest niestety najwięcej. Dla mnie to ogromna zmiana, rzucenie na bardzo głęboką wodę. Nie wiem, jak bym sobie poradził bez wsparcia innych lekarzy. A wsparcie jest niesamowite. Jesteśmy trochę jak bracia. Tylko z tych braci ja jestem najmłodszy – patrzę na pozostałych z wielkim podziwem. Wie pani, że niektórzy lekarze mieszkają w szpitalu od początku wojny? I w ogóle nie wyglądają na zmęczonych. Zapytałem ostatnio kolegę, kiedy wyszedł na zewnątrz. Odpowiedział, że cztery dni temu pobiegł po oranżadę do sklepu. Dlatego drażni mnie, gdy ktoś mówi, że we Lwowie nie ma wojny. To nieprawda. W tym szpitalu wojna zaczęła się pierwszego dnia, a ci lekarze walczą na pierwszej linii frontu.

Pan mówi po ukraińsku?

Absolutnie! Słowa po ukraińsku nie powiem, a oni słowa po polsku ani po angielsku (z wyjątkiem tego chłopaka, który był na stażu w Olsztynie, on mówi po polsku doskonale). Ale wspólnotowość i wzajemne zaufanie jest tak duże, że nie mamy najmniejszego problemu z komunikacją. Ja do nich w swoim języku, oni do mnie w swoim i rozumiem się z nimi lepiej niż z wieloma polskimi lekarzami. Prawdę mówiąc, jeszcze nigdy w żadnym zespole nie było mi tak dobrze.

A język rosyjski da się tam jeszcze usłyszeć?

Wiele osób ze Wschodu zna wyłącznie język rosyjski, ale starają się tym językiem nie posługiwać i na bieżąco uczą się ukraińskiego. Dowództwo szpitala kładzie na to silny nacisk. Kilka dni temu byłem świadkiem takiej sceny: ranny żołnierz upiera się, żeby mówić po rosyjsku, a lekarz do niego: „To chcesz być leczony jak nasz, czy jak ruski?”. No i tamten już się po rosyjsku nie odezwał.

Gdy po raz pierwszy usłyszałem alarm bombowy, byłem w trakcie zabiegu. Poczułem się bardzo nieswojo… czekałem na reakcje pozostałych lekarzy, ale oni operowali dalej z kamiennymi twarzami. Jakby tego alarmu w ogóle nie było

Atmosfera iście wojskowa. Proszę powiedzieć, czy wielu pacjentów trafiających do lwowskiego szpitala umiera?

Śmiertelność jest bardzo niska. To raczej pojedyncze przypadki śmierci spowodowanej odmą płucną lub bardzo poważnymi uszkodzeniami wewnętrznymi, np. rozerwaniem jelita. Ranni żołnierze są stabilizowani w szpitalach polowych bezpośrednio na terenach objętych walkami – w Mariupolu, Czernichowie czy Charkowie. Oczywiście jadą do nas przez wiele godzin, więc rany są brudne. Pełne ziemi, betonu i odłamków pocisków. Czasem wdają się infekcję, dlatego podczas mojego pierwszego pobytu we Lwowie dowództwo szpitala poprosiło, bym załatwił z Polski VAC-i. VAC to sprzęt medyczny służący do zamykania ran przy użyciu próżni. Ujemne ciśnienie przyspiesza proces gojenia, a sama rana zostaje podłączona pod układ odsysający, który zbiera wszystkie gromadzące się tam płyny. Każdy kraj ma swoje VAC-i, Ukraina też, ale okazało się, że ich liczba nie jest wystarczająca na warunki wojenne.

I pan im te VAC-i załatwił?

Ściągnąłem im VAC-i z całej Europy!

O…

Wiem, to brzmi, jak przechwałki, ale proszę mi wierzyć. A było tak: zadzwoniłem do firmy ze sprzętem medycznym, która produkuje VAC-i. Odpowiedzieli, że nie ma możliwości zrobienia żadnej dostawy, bo oni już tego sprzętu nie produkują. W tym czasie zaproszono mnie do radia, żebym opowiedział o pierwszym pobycie we Lwowie i ja podczas wystąpienia wspomniałem o VAC-ach. Traf chciał, że audycji słuchał mój dawny kolega, właściciel dużej firmy produkującej sprzęt medyczny. Zadzwonił do mnie i zapytał, czy może jakoś przyczynić się do pomocy ukraińskim żołnierzom. „Może uruchomisz swoje kontakty i uda ci się załatwić dla nich VAC-i– powiedziałem, a on odpowiedział, że załatwi. Za dwa dni zadzwonił do mnie, mówiąc, że mam jeszcze raz skontaktować się z firmą produkującą VAC-i i że tym razem powinno się udać. Zadzwoniłem, a oni znów spuścili mnie na drzewo. Napisałem więc do kolegi, że niestety, ale stoimy dalej w tym samym punkcie. Na co on napisał: „Kochany, przedstaw się, że jesteś ode mnie!”. Tak też zrobiłem, i co? I zadziałało. Gdy usłyszeli, że rozmawiają z kimś powiązanym z tamtą korporacją, od razu zmienili ton. Okazało się, że na prośbę mojego kolegi ściągnęli z całej Europy VAC-i pokazowe, które nie były bezpośrednio używane na oddziałach, lecz służyły do różnych prezentacji. VAC-i przyleciały samolotem do Krakowa. Pojechałem je odebrać swoim autem, co było błędem, bo oczywiście się tam nie zmieściły… I znalazł się ochotnik, który zaoferował, że pożyczy mi auto, żebym mógł przewieźć VAC-i do Lwowa. Auto nie byle jakie, bo nowiutki bus, mercedes, warty pewnie z pół miliona. I ja tym busem pojechałem do Lwowa. Sama pani widzi, historia pełna fuksów.

I ludzi dobrej woli.

Chęć pomocy Ukraińcom jest rzeczywiście niezwykła.

Wracając jeszcze do szpitala – wiemy, że we Lwowie co jakiś czas rozlegają się alarmy bombowe, a ludzie schodzą do schronów. Wy też ewakuujecie pacjentów i sami schodzicie do piwnic?

Schodzą tylko ci, którzy mogą zejść o własnych siłach, a niewielu takich mamy. I oczywiście ci, którzy nie operują. Gdy po raz pierwszy usłyszałem alarm bombowy, byłem w trakcie zabiegu. Poczułem się bardzo nieswojo… czekałem na reakcje pozostałych lekarzy, ale oni operowali dalej z kamiennymi twarzami. Jakby tego alarmu w ogóle nie było, choć przecież wyły syreny i wył mój telefon – przed wyjazdem do Lwowa ściągnąłem aplikację o nazwie „Trwoga”, która informuje o alarmach przeciwlotniczych. Ta aplikacja wielokrotnie na dyżurach zaczynała wyć. W końcu jeden wojskowy powiedział: „Weź, to skasuj, bo tylko wk*rwia”. Więc skasowałem.

Nam się wydaje, że amputacja to wielkie nieszczęście, a dla kogoś tak młodego wręcz koniec życia. Ale we lwowskim szpitalu nikt nie narzeka. Dla nich te obrażenia są tylko przerwą w dalszej walce

Jak opanować drżenie dłoni w takiej sytuacji? Wielu moich rozmówców zwraca uwagę na to, że w zawodzie neurochirurga wystarczy jeden fałszywy ruch, jedno niepotrzebne drgnięcie, by zabić pacjenta.

Bo wielu pani rozmówców chce podkreślić niezwykłość zawodu neurochirurga, a tymczasem jest to zawód jak każdy inny. Człowiek z doświadczeniem wykonuje swoją pracę automatycznie. Podejrzewam, że pani też potrafiłaby napisać składne zdanie, mimo wyjących za oknem syren.

Pamięta pan pierwszego pacjenta operowanego we Lwowie?

Denis. 21 lat. Ranny od miny. Jego batalion walczył na terenie Wołnowachy – miasta położonego w obwodzie donieckim pod Mariupolem. Denis został ranny, broniąc Mariupola przed oblężeniem. Z racji tego, że odłamek miny wbił się w kręgosłup, ta operacja miała akurat charakter neurochirurgiczny i powiodła się. Chłopak chodzi jeszcze o kulach, ale bez wątpienia dojdzie do pełnej sprawności. Aktualnie przebywa w szpitalu w Olsztynie.

To też jest historia pełna zbiegów okoliczności, ponieważ ja wychowałem się w Olsztynie, a w olsztyńskim szpitalu przepracowałem 14 lat. Gdy dowiedziałem się, że jest tam miejsce dla chłopaka, po prostu wsadziłem go w karetkę i pojechaliśmy razem. To był początek wojny. Jakieś półtora miesiąca później, czyli kilka dni temu, odwiedziłem Denisa na oddziale. Zapytałem: „Jak się czujesz? Czy jest ci tu dobrze?”, a on powiedział, że zastrzelili mu ojca i postrzelili matkę. To było w Czernichowie, gdy Rosjanie się wycofywali. Podobno strzelali do wszystkich, jak leci. Ona z mężem akurat wybrała się do sklepu. Szli przez park i nagle strzał. Jemu rozerwało klatkę piersiową. Ona trafiła do szpitala, z którego po kilku dniach ewakuowano pacjentów, bo okazało się, że Rosjanie wracają. Pacjentów dużym busem przewożono w kierunku Kijowa, gdy znów zaczęło się bombardowanie. Ta kobieta z postrzeloną ręką, w kuckach, uciekała przed Rosjanami, a potem ranna, na pieszo zmierzała do Kijowa. Po drodze jacyś ludzie przejeżdżali samochodem i postanowili zabrać ją do siebie. Z ich domu odebrałem ją osobiście. Gdy dowiedziałem się od Denisa o tej tragedii, obiecałem, że zrobię co w mojej mocy, by sprowadzić jego matkę do szpitala w Olsztynie. No i pojechałem po tę kobietę. Najpierw do Kijowa, później Uberem do wsi, gdzie przebywała. Fakt, że mogłem normalnie zamówić Ubera, bardzo mnie zaskoczył. Ale jeszcze bardziej zaskoczyło mnie, że za kierownicą siedział profesor, wykładowca z Politechniki Kijowskiej, który zamiast bezczynnie siedzieć, postanowił wozić ludzi w czasie wojny. Ten bardzo miły mężczyzna obwiózł mnie po mieście, zjedliśmy razem pizzę i odnaleźliśmy adres, pod którym stacjonowała matka Denisa. Następnego dnia umieściłem ją w olsztyńskim szpitalu, razem z synem. Dzisiaj wykradłem ich z oddziału i poszliśmy na dobrą kolację. Przed chwilą wróciłem do domu.

Co Denis i jego matka zamierzają zrobić po wyjściu ze szpitala?

Denis to wojskowy i ta wojskowość przez niego przemawia. On chce, żeby jego mama została w Polsce. Ciągle powtarza: „Najważniejsze, że jesteś bezpieczna”. Sam bardzo martwi się o kolegów z batalionu. Mówi, że jak tylko dojdzie do siebie, wraca walczyć. Przed nim jeszcze długa rehabilitacja – mam wielką nadzieję, że wojna skończy się wcześniej.

Większość neurochirurgów ma się za wielkich lekarzy. A kto wie, czy Polska nie znajdzie się za jakiś czas w takiej sytuacji, w jakiej jest dzisiaj Ukraina? I wtedy miarą lekarskiej wielkości będzie to, jak szybko potrafi się wyciągnąć z brzucha odłamki rakiety

Denis chce wrócić, by pomścić ojca?

Nie. Ja nie mam wrażenia, żeby przez Denisa albo któregokolwiek z żołnierzy poznanych w szpitalu, przemawiała chęć zemsty. Raczej braterskie uczucia wobec towarzyszy broni. Troska o siebie nawzajem, chęć bycia razem z innymi walczącymi. Teraz, zaraz, jak najszybciej.

Czyli pozostali żołnierze, mimo poważnych urazów, też chcą wracać na wojnę?

Zdecydowanie! Nam się wydaje, że amputacja to wielkie nieszczęście, a dla kogoś tak młodego wręcz koniec życia. Ale we lwowskim szpitalu nikt nie narzeka. Dla nich te obrażenia są tylko przerwą w dalszej walce. Cztery dni temu operowałem chłopaka, który rzucił się na swoich towarzyszy, żeby ochronić ich przed wybuchem miny. Odłamek utknął mu w kręgosłupie, ale był szczęśliwy, że mógł ocalić przyjaciół. Ja wiem, że to brzmi bardzo patetycznie, choć nie ma tam atmosfery nadęcia. Powiedziałbym, że bywa nawet dość zabawnie. Jeden chłopak, któremu urwało stopę, ze śmiechem mówił do nas, żebyśmy postawili go na nogi. Inny, któremu urwało rękę w samym ramieniu, widząc moją zatroskaną minę, powiedział: „Co pan taki poważny?! Ja straciłem rękę, a nie humor”.

I jak pan po tym wszystkim wróci do swojej dawnej praktyki neurochirurgicznej?

Jak wrócę do operowania guzów i dysków? Jakoś będę musiał. Może to nie będzie takie trudne. Może z ulgą pomyślę: „Człowieku, ale ty masz komfortową pracę!”. A może będę tęsknił. Nie za samą wojną oczywiście, ale za tym braterstwem. Ta sytuacja przypadła na bardzo szczególny moment mojego życia. Kilka miesięcy wcześniej zakończyłem pracę w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym w Olsztynie. Planowałem znaleźć nową pracę w Warszawie, ale wtedy rozpoczęła się wojna i zweryfikowała moje podejście do zawodu…

W jakim sensie?

Wie pani, czym się różni neurochirurg od Boga? Tym, że Bóg nie myśli, że jest neurochirurgiem.

Chce pan powiedzieć, że wojna leczy z nadęcia.

I to jak. Większość neurochirurgów ma się za wielkich lekarzy. A kto wie, czy Polska nie znajdzie się za jakiś czas w takiej sytuacji, w jakiej jest dzisiaj Ukraina? I wtedy miarą lekarskiej wielkości będzie to, jak szybko potrafi się wyciągnąć z brzucha odłamki rakiety. Pracując we Lwowie, nauczyłem się, że nadętość zamyka wszystkie drzwi, podczas gdy życzliwość je otwiera. Poklepanie kolegi po ramieniu, powiedzenie: „Świetnie to zrobiłeś, dobra robota!”, albo głupie podzielenie się przekąską – te małe gesty budują niezwykłą atmosferę. Ale to nie jest jedyna nauka, którą wyciągnąłem. Mam wrażenie, że moje umiejętności jako lekarza zabiegowego poszybowały w górę. Nigdy wcześniej nie wykonywałem amputacji, nie obserwowałem, jak pracuje urolog czy ortopeda, nie asystowałem przy usuwaniu nerki. Ci lekarze są świetni, od każdego z nich można się wiele nauczyć. Nigdy bym nie pomyślał, że to właśnie w medycynie wojny odkryję piękno medycyny w ogóle. Prawdziwe, czyste piękno.

Sama pani widzi, jakie to wszystko dziwaczne.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: