Przejdź do treści

Mikołaj Golachowski: W ekologii nie chodzi o ratowanie planety

Mikołaj Golachowski: W ekologii nie chodzi o ratowanie planety / Getty Images
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Ekologiczna postawa jest szlachetna, także dla spokoju własnego sumienia, ale powinniśmy wiedzieć, co jest rzeczywiście proekologiczne, a co jest złudzeniem – mówi Mikołaj Golachowski. Podróżnik, biolog, ekolog, polarnik i pisarz wyjaśnia, dlaczego ignorujemy dbanie o środowisko i co mają z tym wspólnego Chrystus oraz Kartezjusz.

 

Ewa Bukowiecka-Janik: Hasła „dbanie o środowisko” i „ratowanie planety” słyszymy od ponad 20 lat i wywołują w nas one mniej więcej tyle samo emocji, co „głód w Afryce”. Co poszło nie tak?

Mikołaj Golachowski: Ja mam to szczęście, że podróżuję do miejsc, w których przyroda wciąż dominuje. Specjalizuję się w rejonach polarnych. W Arktyce stykałem się z Inuitami i dla nich niektóre rzeczy w europejskiej mentalności są kompletnie niezrozumiałe. Np. posiadanie lądu. Oni stanowią jedność z krajobrazem. Wszystkie zwierzęta i rośliny, które tam są, Inuici postrzegają jako równoprawne elementy systemu, w którym żyją. Jak można posiadać ląd, skoro on jest istotą? Gdzieś po drodze potraciliśmy świadomość naszej więzi z przyrodą.

Mikołaj Golachowski / fot. archiwum prywatne

 

David Attenborough w filmie „Życie na naszej planecie” powiedział: „tu nie chodzi o ratowanie naszej planety. Chodzi o ratowanie nas samych”.

Attenborough nawiązuje do tego, że na jakimś etapie wzrostu cywilizacyjnego daliśmy sobie wmówić, że nie jesteśmy częścią przyrody. Że przyroda to jest coś danego człowiekowi, nad czym mamy panowanie. Tymczasem mamy dokładnie takie same prawo tutaj być jak wszyscy inni. Nieporozumienie polega na tym, że separujemy przetrwanie poszczególnych gatunków, a zwłaszcza własnego.

Efektem jest to, że wzruszamy się na widok żółwia zaplątanego w reklamówkę, a nie rusza nas to, że nasze dzieci nigdy nie poznają świata, w którym dorastaliśmy. Jesteśmy empatyczni, ale nie utożsamiamy się z przyrodą na tyle, by rozumieć, że niszczenie środowiska szkodzi nam równie mocno, co tym konającym zwierzakom z obrazka. Nie przyjmujemy do wiadomości, że jesteśmy gatunkiem na Ziemi.

Dlaczego?

Za nasz fatalny stosunek do przyrody przynajmniej w naszej części świata odpowiadają dwa czynniki. Jeden jest potężniejszy od drugiego. Pierwszy to chrześcijaństwo. W Biblii znajdujemy cytat „czyńcie sobie ziemię poddaną”, co było interpretowane jako przyzwolenie na samowolkę, bez żadnych zasad. Mamy duszę, inne zwierzęta nie. Porządny chrześcijanin nie powiedziałby nawet „inne zwierzęta”, bo w jego przekonaniu nie jesteśmy zwierzętami.

Kimś, kto nie ma duszy, łatwo pogardzać. Łatwo jest ujmować mu uczuć, myśli, a nawet praw. Słyszeliśmy to już z ust polityków, którzy chcieli wyrzucić z podręczników szkolnych określenie „prawa zwierząt”, bo przecież „to nie istnieje”.

Drugim obok Biblii czynnikiem, który w ten sposób ukształtował naszą mentalność, był wpływ nauk Kartezjusza. Uważa się go za jednego z największych myślicieli, który otworzył drogę dla rozumu. Kartezjusz uważał zwierzęta za „automaty”, jest znany z koszmarnych eksperymentów – wraz z uczniami potrafił torturować psa, który wrzeszczał z bólu, a oświeceniowi myśliciele zaśmiewali się, że wydaje on dźwięki jak zegarek ze złamaną sprężyną.

Takie myślenie o zwierzętach pokutowało przez kolejne stulecia. To wydaje się niezwykłe, ale dopiero teraz zwracamy zwierzętom prawa do odczuwania. W 2012 roku podpisano deklarację z Cambridge, gdzie światowej klasy neuronaukowcy zebrali się i stwierdzili coś, co powinno być oczywiste dla każdego: zwierzęta mają swoje osobowości i uczucia, są zdecydowanie czymś więcej niż organizmami napędzanymi instynktem.

Sam Darwin już o tym pisał. Różnice między tym, co czują i myślą przedstawiciele poszczególnych gatunków, mają tylko charakter ilościowy, nie jakościowy. Nie jest tak, że my ludzie mamy coś, czego inni nie mają.

Ale zaczęliśmy osiągać sukcesy w medycynie i zaczęło nam się wydawać, że „oszukaliśmy system”. Wydawało się, że przekroczyliśmy ograniczenia, jakie stawia nam natura. Znaleźliśmy sposób na większość zagrażających nam niebezpieczeństw. Attenborough mówi, że jako gatunek zrobiliśmy wyjątek – zwierzęta musiały wykształcić jakąś fizyczną zdolność, by ewoluować. Nam wystarczyła myśl. Mamy cywilizację, postęp technologiczny…

Postęp technologiczny czy rozwój cywilizacji jest jakimkolwiek osiągnięciem wyłącznie z naszej własnej perspektywy. Dla innych gatunków to, co robimy, nie jest imponujące. Wyłącznie my sami się sobą zachwycamy i doszliśmy w tym do absurdu.

Opanowywanie przyrody było symbolem triumfu człowieka jeszcze w XX wieku. Wartość ludzkości była mierzona tym, jak bardzo potrafimy sobie ziemię czynić poddaną. W Stanach Zjednoczonych były nawet plakaty „Pollution means production. Clean air is for commies”, „Clean air is for heretics” oraz „Keep our economy rolling”. Czyli dymy nad nami to symbol wygranej, bo przemysł się rozwija, a martwienie się o czyste powietrze jest dla komuchów i heretyków. Najważniejszy jest wzrost ekonomiczny. To jest prawdziwy rozwój.

Wzruszamy się na widok żółwia zaplątanego w reklamówkę, a nie rusza nas to, że nasze dzieci nigdy nie poznają świata, w którym dorastaliśmy. Jesteśmy empatyczni, ale nie utożsamiamy się z przyrodą na tyle, by rozumieć, że niszczenie środowiska szkodzi nam równie mocno, co tym konającym zwierzakom z obrazka

Bardzo amerykańskie.

Tak, ale w Związku Radzieckim, czyli na drugim biegunie światopoglądowym, chełpili się tym, że zawracają rzeki, przez co Morze Aralskie już właściwie nie istnieje. W 50 lat „udało się” z morza wielkości Litwy zrobić słone jezioro.

Albo słynne rozpędzanie i zasiewanie chmur, by na defiladę zwycięstwa na Placu Czerwonym w Moskwie była idealna pogoda.

Właśnie. Amerykanie byli nowocześni i zachłyśnięci własnym postępem, a Rosjanie aspirowali do bycia panami tego świata. Arogancja wobec przyrody w każdym z tych przypadków jest taka sama. Na mniejszą skalę przejawia się np. przez osuszanie bagien i próby budowania autostrad. Z Rospudą się nie udało, ale pojawił się taki pomysł na Biebrzański Park Narodowy. Mamy jakiś problem z akceptacją naszego otoczenia, jakby nam coś zabierało. Idziemy do walki, podczas gdy po drugiej stronie nie ma przeciwnika.

Fot. archiwum prywatne

 

Historia cywilizacji zaczęła się od wynalezienia rolnictwa, czyli niczego innego jak sprytnego wykorzystania faktu, że pory roku się zmieniają. Nauczyliśmy się wykorzystywać pory roku do uprawy roślin spożywczych. Mogliśmy się rozwijać, bo natura stwarzała nam takie warunki, a nie dlatego, że byliśmy bystrzejsi niż reszta?

Wniosek, że my myślimy, a inne zwierzęta nie, jest bzdurą. Każde zwierzę rozwija się w ramach środowiska, w którym żyje, zupełnie tak jak my. Wszystkie zwierzęta myślą i czują. Dowodzi tego nauka.

To, że gepard szybciej od nas biega, nikogo nie zaskakuje. Jednak są gatunki, które mają od nas lepszą pamięć. Z kolei np. krukowate mają rozwiniętą samoświadomość i są zdolne do logicznego wyciągania wniosków. Robiono eksperymenty, które dowodzą, że ptaki te radzą sobie ze złożonymi zadaniami intelektualnymi. Potrafią wymyślić, w jaki sposób dostać się do pożądanego przedmiotu.

Kiedyś żyła suczka o imieniu Chaser rasy border collie. Opiekowała się nią para psychologów, którzy chcieli sprawdzić, ile słów jest w stanie zapamiętać pies. Codziennie pokazywali jej różne przedmioty i mówili, jak się nazywają. Sprawdzali, czy zapamiętała słowa, wysyłając ją do sąsiedniego pokoju po konkretną zabawkę. Znała ponad tysiąc słów! Świetnie sobie z tym radziła, jednak odkryto coś jeszcze, poza dobrą pamięcią psa i rozumieniem ludzkiej mowy. Czasami proszono Chaser o zabawkę, która była w sąsiednim pokoju, lecz ona nie znała jej nazwy. Nigdy jej nie słyszała. Jak się okazało, pies potrafił drogą eliminacji znaleźć rzecz, o którą chodziło właścicielom. To jest już wyższy poziom rozumowania.

Mój kot też potrafił robić coś takiego. Lubił aportować zabawki. Kiedyś nie trafiłem i rzuciłem mu przedmiot, który przypadkiem wpadł na krzesło, zamiast na koniec pokoju, gdzie kot się spodziewał. Gdy zorientował się, że zabawki nie ma na podłodze, wrócił i dostrzegł, że na drodze jej lotu stoi krzesło, więc pewnie jest tam. Nie mógł widzieć tej zabawki, bo krzesło jest od kota wyższe. Sam doszedł do tego wniosku.

Nie potrafią tego małe dzieci naszego gatunku.

Każde zwierzę potrzebuje zupełnie innych zdolności intelektualnych, dlatego porównywanie gatunków między sobą nie ma żadnego sensu i w żadnym razie nie dowodzi, że ktoś jest głupszy, a ktoś mądrzejszy. Kiedy myślimy o inteligencji innych zwierząt, zawsze odnosimy ją do naszej własnej. Im bardziej zwierzę zachowa się w danej sytuacji jak człowiek (a w zasadzie biały heteroseksualny samiec o europejskim pochodzeniu z klasy średniej), tym bardziej nam się wydaje to zwierzę inteligentne.

Lori Marino, badaczka delfinów, zapytana o inteligencję orek, odpowiedziała: „Nie wiadomo, czy orka byłaby bardzo mądrym człowiekiem, natomiast z całą pewnością możemy powiedzieć, że człowiek byłby wyjątkowo tępą orką”.

Niedawno dowiedzieliśmy się, że delfiny posługują się swoimi imionami, każdy ma jakiś swój gwizd i wszyscy wiedzą, że ten gwizd oznacza konkretnego delfina. Kiedy chcą go zawołać albo o nim poplotkować, używają tego gwizdu. To są tylko takie wejrzenia w świat zwierząt, które mamy. Nasza wiedza nie jest kompletna, to się nigdy nie uda, ale nie mamy prawa uznać, że skoro tyle wiemy, to dalej nic nie ma.

Dorota Sumińska

Czyli mierzymy wszystkich jedyną słuszną własną miarą, co nie pozwala nam zachwycać się tą różnorodnością. To bardzo „szkolne”. Z takiego podejścia do innych przez nasz gatunek powstaje masa problemów. Wkładając wszystkich do tej samej foremki, ograniczamy własny rozwój. Porównując inne gatunki do naszego, blokujemy sobie możliwość dostrzeżenia niezwykłości tych różnic, czerpania z nich.

I przez to mniej rozumiemy świat i nasze miejsce w nim. Konsekwencje braku wiedzy zamykają to koło. Niestety losy ludzkości dowodzą, że kiepska edukacja często prowadzi do autodestrukcji. I to się właśnie teraz dzieje w kontekście ochrony środowiska.

Opowiedział pan miłe anegdoty o psach i kotach. To zwierzaki ładne i mięciutkie, dla człowieka fajne, bo nie robią nic „złego”. W książce „Duchowe życie zwierząt” Wohlleben pisze, że upupiamy zwierzaki, przypisujemy im ludzkie cechy i tylko za nie je lubimy, a o innych nie chcemy słyszeć, by nie wychylać się poza własną ludzką perspektywę. Przecież nikt nie zachwyci się faktem, że słodkie z wyglądu wiewiórki żywią się ledwo wyklutymi pisklakami… Koty i psy najłatwiej upupić, ale takie nornice czy mrówki mają u nas całkiem przegwizdane.

Trudniej znaleźć sposób, by mrówki stały się nam bliższe, jednak czy z tego powodu mamy uznać, że nie są zachwycające? Mrówki zachowują się jak superorganizm, jak pszczoły w roju, potrafią podejmować decyzje wspólnie, a każda z mrówek zachowuje się jak osobny neuron. Razem tworzą mózg, który analizuje złożone sytuacje.

Z kolei nornic dotyczy jeden z najpiękniejszych eksperymentów, które pokazują, jak zwierzęta widzą świat. To doświadczenie zrobiono w Polsce na lubelskim UMCS . Naukowcy mieli cztery grupy gryzoni mieszane z dwóch gatunków: myszy leśnej i nornicy rudej. Grupy te pochodziły z różnych lasów, nie znały się, nie miały wcześniej ze sobą kontaktu. Były nornice i myszy z lasu A i nornice i myszy z lasu B.

Zbierano mocz zwierząt z każdej z grup i podstawiano jego próbki przedstawicielom wszystkich czterech. Badano reakcje na mocz innych osobników, a następnie wypuszczono zwierzęta tam, skąd je zabrano.

Okazało się, że myszy z lasu A najsilniej reagowały na mocz myszy z lasu A. To było do przewidzenia, jednak to, co zaskoczyło naukowców to fakt, że drugą najsilniejszą reakcją tych myszy nie była reakcja na mocz myszy z lasu B, lecz na mocz nornic z lasu A. Mimo że jest to zupełnie osobny gatunek, przez to, że zwierzęta wpadały na siebie w lesie, mijały się w nim, były sobie znajome osobiście. Po ludzku można powiedzieć „sobie bliższe”. Analogiczne wyniki stwierdzono dla wszystkich czterech grup.

Najważniejsi dla zwierząt okazują się ci, którzy mieszkają najbliżej, bez względu na to, jakiego są gatunku. To przepiękne odkrycie, bo dowodzi, że zwierzęta nie żyją w nieświadomości, w odosobnieniu. One mają swój świat, widzą go i odbierają podobnie jak my. Dla mnie osobiście pies mojego sąsiada jest dużo ważniejszą osobą w moim życiu, niż randomowy człowiek z drugiego końca kraju. Bo ten pies jest w moim życiu, a tamten człowiek nie. Mam z nim więź. I inne zwierzęta reagują tak samo.

Obawiam się jednak, że ten ludzki odruch nie dotyczy większości ludzi. Na ogrodniczych grupach na Facebooku ludzie przerzucają się pomysłami na to, jak tępić „szkodniki”, czyli w zasadzie wszystko, co zjawia się w ogrodzie bez naszego wyraźnego zaproszenia. Sama mam działkę i nieraz słyszałam, że podagrycznik i konwalie opanują mi ogród i że na krety warto lać Domestos. Nie wspominając o wkopywaniu pokruszonego szkła wzdłuż ogrodzenia, żeby nornice się raniły i nie wchodziły na teren człowieka.

Gdybym miał działkę, cieszyłbym się, że jest ona dla innych gatunków warta uwagi.

Krety niszczą trawniki.

Nie pojmuję, dlaczego ktoś mógłby woleć gładki wystrzyżony trawnik, na którym nie ma ani pół pszczoły, ani kawałka kwiatka od naturalnie zadarnionego terenu, na którym kopiec kreta nie robi większej różnicy. Rozumiem – estetyka. Rozumiem – wygoda użytkowania, bo fajnie się gra w badmintona na boso. Ale do tego nie trzeba z przyrodą walczyć.

Monogatunkowe trawniki nazywam  naturalną wersją betonu. W Polsce mamy do czynienia z jawną  nienawiścią do przyrody, którą widać np. w sposobie zarządzania zielenią miejską. Z punktu widzenia przyrody gładki trawnik niewiele różni się od chodnika albo sztucznej trawy.

Jest elegancki.

I to ma sens na kortach Wimbledonu. Nigdzie poza tym miejscem.

A tuje otulone dookoła włókniną albo „rabaty” wysypane kamieniami?

Podobnie. Tam nie ma życia. Taki trawnik nie ma żadnego przyrodniczego znaczenia. Może poza tym, że produkuje trochę tlenu.

Ale ma też ślad węglowy. Żeby mieć gładki, jednolity trawnik, trzeba go kosić, inaczej posiana trawa słabnie i wkradają się inne gatunki. Nazywa się to efektem braku kosiarki, który obecnie zaleca się jako ekologiczny sposób na zarządzanie miejską zielenią.

Tak, dlatego, że naturalnie zadarnione tereny nie wymagają podlewania, koszenia i nawożenia. To nasza oszczędność czasu i pieniędzy, a  jednocześnie ukłon w stronę przyrody, ale my wolimy psioczyć na chaszcze.

Obecna sytuacja zanieczyszczenia świata nie jest dziełem poszczególnych Kowalskich, którzy wrzucają słomki do morza, choć oczywiście nie powinni tego robić. Jednak trzymając się słomek, reklamówek i zaplątanych w nie żółwi, skupiamy się na własnym poczuciu winy i zapominamy o tym, jaka jest prawda: za zanieczyszczenie świata odpowiadają korporacje i producenci

W moim mieście ludzie potrafią podnieść raban, że trawa wzdłuż ulicy czy chodnika jest nieskoszona. Fakt, że miejscami ogranicza widoczność, ale w większości miejsc nie robi żadnej różnicy poza estetyczną. Czy dzika przyroda nie znaczy piękna, lecz zaniedbana?

Dzikość w niektórych warunkach nas zachwyca i nawet kiedy spytamy przeciętnego człowieka, czy chciałby mieszkać blisko natury, zapewne odpowiedziałaby, że tak, przyroda – super. Jednak nasza tolerancja dla natury kończy się, gdy ptak narobi nam na karoserię. Albo trawnik zarośnie mniszkiem. Nawet deweloperzy tak kuszą ludzi, nazywając osiedla np. Słowicza Dolina, a potem wycinają wszystko, na czym ten słowik miałby szanse chociaż usiąść. I leją beton, sieją trawę, a potem koszą, grabią liście i pakują do worków platikowych.

To chyba jeden z najbardziej absurdalnych pomysłów człowieka na obchodzenie się z naturą. Liście pozostawione na chodnikach i trawie rozłożą się przez zimę, wiosną już ich nie będzie, a zostawią po sobie bardziej żyzną ziemię i przepiękne wzory na chodnikach. Nie ma nic złego w liściach. Liście mają dla natury gigantyczną wartość. Stanowią pożywienie i schronienie dla wielu różnych zwierząt, m.in. dla jeży, które w ogródkach mają dobre warunki do zimowania.

Grabienie liści to takie sprzątanie. Wielu ogrodników traktuje swoje działki jak przedłużenie mieszkania. Oni się tam „meblują” i sprzątają, jakby to były wnętrza. Nie policzę, ile razy słyszałam od ogrodników, że trzeba wyciąć jakieś drzewo, „bo liście lecą”. A jak już lecą jabłka i potem gniją…

W miejscu zurbanizowanym, nawet na ogródkach działkowych, drzewo jest cenniejsze niż w lesie czy nawet w Puszczy Białowieskiej. Wiadomo, że to jest nasz najcenniejszy las, jednak w nim drzew jest pełno. Jedno drzewo nie robi różnicy puszczy i tym, którzy w niej żyją. Nam, którzy mieszkamy w mieście, jedno drzewo robi potężną różnicę. To klejnot dla nas wszystkich, dobro odradzalne. Nie wiem, czy w Polsce to się stosuje, ale w niektórych miastach na świecie drzewa owija się siatką, żeby ptaki na nich nie siadały. Ten zabieg zupełnie wykracza poza mój aparat pojęciowy.

Ktoś powie: to co w takim razie? Mamy w ogóle nie tykać przyrody? Nie wtrącać się i znosić gnijące na trawie jabłka?

Jabłka można wrzucić na kompost. Albo zjeść. My też mamy prawo tu być, tylko potrzeba nam wiedzy, jak to robić, by nie szkodzić. Zdziczałe miejsca są cenne, ale to nie oznacza, że mamy zrezygnować z uprawiania roślin i pozwolić zarosnąć naszym ogrodom. Nie dla wszystkich gatunków gęste zarośla to dobre miejsce do życia. Jeśli zamienimy krzaki na rabatę kwietną, damy pożywienie pszczołom i motylom. Jeśli nie chcemy rabaty, bo potrzebujemy miejsca, żeby grać w piłkę albo się opalać, siejmy łąki kwietne.

Inne gatunki też prowadzą taką „wymianę”. Trudno mieć pretensje etyczne do bobra, że podtopił kawałek lasu, bo choć coś zniszczył, to też coś stworzył, np. środowisko życia dla ptaków wodnych. Jeśli będziemy działać, wychodząc z takiego założenia, wszystko będzie dobrze.

fot. archiwum prywatne

W rozmowie z Łukaszem Długowskim powiedział pan, że aby przekonać ludzi, by chronili przyrodę, trzeba pokazać im, że mogą na tym zarobić. Jak?

Jeśli do ludzi nie przemawiają argumenty natury empatyczno-etycznej, to powinny przemówić pieniądze. Drzewa dają cień, zatrzymują wodę, naturalnych trawników nie trzeba podlewać. To też oszczędność.

W drugiej połowie XX wieku zagrożonym gatunkiem okazał się goryl górski. Miejscowi polowali na nie i sprzedawali na różne produkty. Np. na popielniczki wykonane z gorylej dłoni. W końcu goryle objęto ochroną, a kłusownikom groziła nawet kara śmierci za złamanie przepisów. Strażnicy parku narodowego musieli czuwać przy nich, bo ludzie mimo to polowali. Nie z żądzy zabijania. Potrzebowali źródła utrzymania. Aż w końcu w latach 80. pojawiły się tam pierwsze firmy ekoturystyczne, które pokazały miejscowym, że zamiast zabijać goryle, można przyprowadzić do nich turystów, którzy chętnie je obejrzą. Wtedy zorientowali się, że taki goryl jest znacznie więcej wart żywy niż martwy. I w dodatku „na dłużej wystarcza”. Niektórzy ludzie, którzy byli kłusownikami, potem zostawali przewodnikami i obrońcami zwierząt.

W Białowieży dzieje się dokładnie to samo. Kiedy ludzie, którzy tam mieszkają, słyszą, że puszcza to najcenniejszy las Europy, są zdziwieni, bo dla nich tak właśnie wygląda po prostu las. I mają w nosie również uwagi na temat tego, by z tego lasu nie korzystać, bo jest pod ochroną. I słusznie! Tylko trzeba przekonać ich, że nie potrzebują tej puszczy wycinać, tym bardziej, że robią to wcale nie tylko lokalne firmy, ale na przykład te z Mazur. Że w ich interesie jest, by puszczę chronić, bo mogą zarobić na turystach, którzy będą przyjeżdżać.

W dobie gwałtownych zmian klimatycznych wycinanie drzew to skrajna głupota, również z perspektywy ekonomicznej. Nie mówię o wycinaniu leśnych hodowli desek. Przez 30 lat rosną monokultury sosnowe, z których potem powstają nasze meble itp. Potrzebujemy tego. Ale wyręby w Puszczy Białowieskiej to barbarzyństwo. Możemy się obyć bez drewna z Białowieży. Nie obędziemy się bez drzew w mieście.

Są też firmy, które zarabiają na „modzie na eko” i nie zawsze jest to fair. Najbardziej absurdalnym przykładem są chyba płatne reklamówki z napisem „chroń środowisko”. Tony plastikowych toreb wielokrotnego użytku też budzą moje wątpliwości. Słusznie?

Jak najbardziej. Firmy robią duże pieniądze na greenwashingu i nie obrażam się za ich motywację. Robią to dla zysku, dla PR-u i to jest w porządku, pod warunkiem, że przy okazji robią coś naprawdę sensownego dla przyrody. Takie reklamówki to akurat jawna hipokryzja.

W roku 2010 miał miejsce gigantyczny wyciek ropy naftowej. Winowajcą był znany koncern paliwowy, który później w ramach greenwashingu stworzył kalkulator śladu węglowego. Można było oszacować swój ślad węglowy, a reklamowane to było hasłem: podejmij wyzwanie, by ograniczyć swój ślad węglowy. Zobowiąż się, że będzie mniejszy. I ktoś to skomentował: zobowiązuję się, że nigdy nie wyleję 20 milionów ton ropy naftowej do Zatoki Meksykańskiej. W punkt.

To jest nasz główny problem w walce o ochronę przyrody i nas samych. Zrzuca się winę na nas, podczas gdy niewiele możemy. Reklamówki, które zjadają kaszaloty i potem giną, zapchane plastikiem, to też nie jest główny problem.

Porzucone sieci rybackie stanowią ponad 50 proc. wszystkich odpadów plastikowych w oceanie. Przełowione oceany, wręcz rabowniczo traktowane, wycinane lasy, produkcja jednorazowych opakowań… Mamy kampanie antysłomkowe, a nie mamy kampanii skierowanych do rybaków, żeby może jednak nie wyrzucali ton sieci do wody.

Obecna sytuacja zanieczyszczenia świata nie jest dziełem poszczególnych Kowalskich, którzy wrzucają słomki do morza, choć oczywiście nie powinni tego robić. Jednak trzymając się słomek, reklamówek i zaplątanych w nie żółwi, skupiamy się na własnym poczuciu winy i zapominamy o tym, jaka jest prawda: za zanieczyszczenie świata odpowiadają korporacje i producenci. Ekologiczna postawa jest szlachetna, także dla spokoju własnego sumienia, ale powinniśmy wiedzieć, co jest rzeczywiście proekologiczne, a co jest złudzeniem.

Nie oczekujmy od każdego, że będzie dostrzegał wartość przyrody w tym, jaka ona jest. Że będzie z nią empatyzował. Aby zachęcić ludzi do działania na rzecz przyrody, trzeba pokazać im, że to się opłaca. Ludzie muszą mieć z czego żyć, bez tego nie będą mieć poczucia bezpieczeństwa. Każdy z nas w pierwszej kolejności myśli o tym, jak zapewnić sobie byt. Potem możemy myśleć o dobrobycie, którego bez natury nikt z nas nie zazna.

 


Mikołaj Golachowski jest podróżnikiem, biologiem, ekologiem, polarnikiem i pisarzem. Dwukrotnie zimował na Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego, sześciokrotnie dotarł na biegun północny. Jako przewodnik turystyczny regularnie odwiedza Antarktykę Zachodnią i subantarktyczne wyspy. Jest autorem popularnonaukowych książek dla dzieci i młodzieży „Pupy, ogonki i kuperki” oraz „Gęby, dzioby i nochale”, a także książki „Czochrałem antarktycznego słonia”.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: