Przejdź do treści

„Wyglądanie przez okno nie jest metodą badawczą”. O tym, dlaczego powodzie nie wykluczają suszy, mówi dr Sebastian Szklarek

O suszy, powodziach i zmianach klimatu mówi dr Sebastian Szklarek / fot. Unsplash
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Przez nadmierne pompowanie wody Pekin zapada się rocznie o 11 cm. Jest rok 2022, a Werona ogranicza zużycie wody pitnej – za niezastosowanie się do apelu grozi mandat 500 euro. Szalejąca w południowo-zachodnich Stanach Zjednoczonych i części Meksyku susza jest największą, jaka dotknęła ten region od co najmniej 1200 lat. Około 2 mld ludzi na Ziemi nie ma dostępu do wody pitnej. Świat wysycha, a brak wody to głód, migracje i wojny. Niektórzy pytają: czy grozi nam katastrofa? Nie, katastrofa już tu jest.

Pora zacząć pytać: co możemy zrobić, żeby przetrwać? Jak to możliwe, że walczymy jednocześnie z powodziami i suszą i czy zabraknie nam wody w kranach, zapytałam dr. Sebastiana Szklarka, autora bloga Świat Wody, ekohydrologa z Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii Polskiej Akademii Nauk.

 

Alicja Cembrowska: Od kilku lat mówi się, że Polska stepowieje i wysycha. Co to właściwie oznacza?

Dr Sebastian Szklarek: Oznacza to, że w krajobrazie mamy coraz mniej wody i to powoduje, że ten krajobraz zaczyna się przekształcać – niestety szybciej niż rośliny czy całe ekosystemy są w stanie się do tego przystosować.

Przyznam – to nie jest wcale takie oczywiste. Każdego dnia mogę się umyć, nalać wodę do dzbanka, wstawić pranie. A potem zajrzałam do danych. Byłam zaskoczona, że na jednego mieszkańca Polski przypada 1600 m3 wody na rok, w czasie suszy jest to już 1000 m3, a średnia ilość wody dla Europejczyka wynosi 4 500 m3 na rok. Jest różnica.

To od razu wyjaśnię – takie dane nie wskazują, że jesteśmy bardziej poszkodowani niż inni, bo wszystko jest kwestią wgłębienia się w te dane. Jest na przykład taki wskaźnik, który określa całkowite odnawialne zasoby wód powierzchniowych – on mówi, ile wody opuszcza nasz kraj rzekami. W przypadku Polski chodzi głównie o Wisłę, Odrę i rzeki Przymorza, które odpływają do Bałtyku. I teraz jak popatrzymy na sytuację różnych krajów, to wcale nie jest tak, że mamy gorzej, bo ten wskaźnik mamy mniejszy. Susze nawiedzają wszystkie kraje europejskie – Niemcy czy Holandię, które ten wskaźnik mają znacznie wyższy.

Dlaczego mają wyższy?

Bo rzeki, które przez nie przepływają, zaczynają swój bieg w zupełnie innych regionach i „zbierają” wodę z większego obszaru. Tutaj dobrym przykładem jest rzeka Ren, która zaczyna się w Alpach, płynie przez Austrię, później Szwajcarię, Niemcy, część dopływów jest też z Francji i finalnie ląduje w Holandii. I w tym wskaźniku mamy całą tę wodę zebraną właśnie od źródła do tego miejsca, kiedy rzeka Ren wpada do Oceanu Atlantyckiego przy Morzu Północnym.

To nie znaczy, że jeżeli ten wskaźnik jest wysoki albo niski, to dany kraj nie będzie się mierzył z problemem suszy. To bardziej pokazuje, skąd ta woda w tym kraju się bierze – w Polsce głównie z opadów deszczu. To, co my z tym deszczem robimy, rzutuje na to, jak wygląda sytuacja hydrologiczna w naszym kraju. Inne państwa, na przykład Holandia, mogą myśleć o wykorzystaniu wody z Renu, który zasilany jest w Alpach wodą ze stopionych lodowców czy opadów górskich, których średnia roczna jest znacznie wyższa.

Dlatego dla mnie ten wskaźnik po prostu pokazuje, czy jesteśmy zależni od zasobów zewnętrznych, czy bardziej musimy się skupić na działaniu własnym, czyli robimy z wodą opadową i jak korzystamy z wód powierzchniowych.

dr Sebastian Szklarek / fot. archiwum prywatne

A ja myślałam, że taki wskaźnik pokazuje, że mamy bardziej przechlapane…

Analizowałem ostatnio tę sytuację i to właśnie Ren powoduje, że teoretycznie niektóre kraje są w lepszej sytuacji, ale… Całkowite odnawialne zasoby dzieli się na zewnętrzne i wewnętrzne. I jak popatrzymy, jaki jest udział tych zewnętrznych, na przykład w Holandii, jeżeli spojrzymy tylko na to, co oni mają u siebie w kraju z opadów deszczu, to okazuje się, że i Holandia i kilka innych państw mają jeszcze mniej od nas.

Z drugiej strony są też takie kraje, które podnoszą tą średnią, bo po prostu mają więcej wody, a mniej mieszkańców. W skali Europy dobrym przykładem jest Islandia, która ma bardzo dużo wody, a mało ludzi: około 11 tysięcy litrów na osobę na rok. Jak nie więcej.

Lato w Polsce bywa szalone. Tydzień upał, tydzień ulewa. Kilka dni temu deszcz był tak gwałtowny, że tworzył właściwie ścianę. A ja akurat trafiłam na artykuł o suszy. Komentarze: „Taaa, gdzie niby ta susza?”, „Susza?! Chyba ktoś oszalał, u mnie pada od tygodnia”. Patrzę za okno – faktycznie, dosyć mokro. Jaka jest relacja takiej ulewy i suszy?

Wyglądanie przez okno nie jest metodą badawczą. Musimy prawidłowo odczytywać dane i dostrzegać, co tak naprawdę dzieje się w krajobrazie. Zacznę od tego, że mamy kilka typów suszy – zaczyna się od suszy atmosferycznej, czyli tej związanej z opadami i to jest rozpatrywane w skali miesiąca. Jeżeli przez miesiąc mamy niedobory albo brak opadów, to zaczynamy mówić o mniej lub bardziej intensywnej suszy.

Czasami zdarza się tak, jak pani powiedziała, że jest nawalny opad, który powoduje – szczególnie w miastach – powodzie miejskie. Ta woda bardzo szybko spływa, znika, a susza rozwija się dalej. A jeżeli spojrzymy w statystyki? Okaże się, że miesiąc był mokry, bo w ciągu jednego dnia – w poprzednich latach było tak na przykład w Poznaniu czy w Krakowie – spadł deszcz, który był równy sumie miesięcznej.

Powódź nie wyklucza suszy. To jest tak, jakbyśmy przez tydzień nie pili – człowiek w takim czasie się strasznie wysusza, nie funkcjonuje, więc nawet jeżeli w ciągu jednego dnia będzie chciał nadrobić ilość wody z całego tygodnia, to fizycznie nie jest w stanie tego wypić. Tak samo mają rośliny – i tutaj pojawia się ten drugi typ suszy, czyli susza rolnicza. Rośliny nie są w stanie przyjąć tej wody w tak krótkim czasie, jeżeli woda, która tak naprawdę powinna spaść w ciągu miesiąca, spada w 2-3 godziny. Dodatkowo w trakcie suszy ziemia tak mocno wysycha, że tworzy się skorupa porównywalna do betonu, która jeszcze trudniej tę wodę wchłania.

Czyli żyjemy w kraju paradoksu, bo dwa główne problemy okresu letniego to susze i powodzie.

Jeżeli chodzi o powodzie, to są dwa wymiary tego problemu. Jeden jest taki, że przez zmianę klimatu w cieplejszym powietrzu może się zmieścić więcej wody, czyli zanim para wodna zamieni się w chmury i te chmury spowodują opad, to mamy więcej wilgoci w atmosferze, a jak już są warunki, żeby ten opad powstał, szczególnie w okresie letnim i burzowym, to te opady są większe, bardziej intensywne niż to miało miejsce kiedyś.

Druga sprawa to jest to, co robimy z wodą na powierzchni. I tutaj pojawia się słowo klucz: beton. Pojawiają się na przykład mniej intensywne opady – i to są opady, których można było się spodziewać w latach poprzednich, wyłączając z tej dyskusji zmianę klimatu – ale przez zabetonowanie powierzchni, uszczelnienie, brak retencji opadu, powodujemy, że ona zaczyna się kumulować i zwyczajnie się rozlewa.

I te informacje znajdziemy w najnowszych raportach IPCC – zmiana klimatu wpływa na opady i na parowanie, natomiast to, co się dzieje z wodą już na powierzchni, to jest duży bezpośredni wpływ człowieka i tego, jak gospodarujemy tym zasobem, a pośrednio także przeciwdziałanie zmianie klimatu, którą sami wywołaliśmy.

A my, Polacy, dobrze gospodarujemy?

Niestety nie, bo przez lata byliśmy głównie nastawieni na odwadnianie i ochronę przed powodzią, szczególnie po 1997 i później – po 2010 roku. Wtedy głównym tematem była powódź, a susza majaczyła gdzieś tam w tle, nikt się nią za bardzo nie przejmował. Dopiero od kilku lat o suszy mówi się coraz więcej, zaczęliśmy myśleć, że jednak trzeba wodę zatrzymać.

Dla mnie takim przykładem, który trochę odwrócił świadomość, są Skierniewice sprzed paru lat [w 2019 roku w Skierniewicach zabrakło wody – przyp. red.]. Tak jak tragedia z 1997 roku pokazała problem powodzi i uzmysłowiła, że musimy sobie jakoś z nią poradzić, tak Skierniewice pokazały, że mamy problem z suszą i też musimy coś z tym zrobić. Do tego doszły jeszcze coraz większe susze rolnicze, które pustoszą plony już kolejny rok z rzędu – to pokazuje, że coś w gospodarowaniu wodą trzeba pilnie zmienić i starać się tę wodę zatrzymać, bo wcale nie mamy jej za dużo. Tym bardziej że tak jak wspomniałem, woda w naszym kraju pochodzi głównie z opadów deszczu, a nie tak jak w Niemczech – że nam przypłynie rzeka i możemy uzależnić gospodarkę od wody niesionej z innego kraju.

Podał pan przykład Skierniewic, ale co sezon wydłuża się lista gmin, które apelują do mieszkańców, żeby oszczędzali wodę. Czy istnieją szacunkowe dane, ilu Polaków może w najbliższych latach borykać się z ograniczonym dostępem do wody?

Doprecyzuję – wody w kranach brakuje nie dlatego, że jej fizycznie nie ma, bo pochodzi z ujęcia wody podziemnej, dość głębokiej. Tam te zasoby jeszcze są, a źródła problemu należy szukać w innym miejscu – po prostu pompy nie nadążają podawać tej wody, czyli podaż nie nadąża za popytem. Pompa ma swoją wydajność, podobnie jak stacja uzdatniania, a wieczorem, po upalnym dniu, nagle wszyscy odkręcają krany i chcą podlewać swoje trawniki – na to idą ogromne ilości wody i ludzie nie przejmują się tym, że sąsiad ma problem z wykąpaniem się, czy z przygotowaniem posiłku.

Powódź nie wyklucza suszy. To jest tak, jakbyśmy przez tydzień nie pili – człowiek w takim czasie się strasznie wysusza, nie funkcjonuje, więc nawet jeżeli w ciągu jednego dnia będzie chciał nadrobić ilość wody z całego tygodnia, to fizycznie nie jest w stanie tego wypić. Tak samo mają rośliny

Powiedział pan, że jeszcze mamy te zasoby głębinowe – to dobre wieści, ale jaki jest ich stan? Czy za kilkanaście lat może być tak, że jeżeli nie zmienimy systemów zarządzania wodą, to na terenie Polski tej wody po prostu zabraknie?

Na pewno dostęp do tego zasobu będzie coraz trudniejszy – albo będzie trzeba kopać głębiej, robić coraz głębsze odwierty, co jest technologicznie trudniejsze i też bardziej kosztowne, albo będzie trzeba myśleć, co też nie zawsze jest możliwe, nad odsalaniem wody morskiej. Podejrzewam, że mogą też pojawiać się technologie, które pozwolą część wody odzyskać, zawrócić i wykorzystać – na przykład do spłukiwania toalet, żeby nie spłukiwać wodą pitną.

Wszystko będzie zmierzało ku oszczędzaniu wody zdatnej do picia. Z danych Państwowego Instytutu Geologicznego wynika, że wykorzystujemy około 30 procent głębokich zasobów wód podziemnych, więc można uznać, że jest zapas, ale to też zależy od regionu. Ponadto trzeba pamiętać, że te zasoby tworzyły się dziesiątki, a nawet setki lat. My możemy odpompować to bardzo szybko, ale te zasoby nie odnowią się w miesiąc czy rok – będą potrzebować kolejnych setek lat.

Podam przykład z mojej rodzinnej Łodzi – od wodociągów łódzkich dostałem informację, że najstarsza pozyskiwana woda ma 11 tysięcy lat. Czyli te zasoby podziemne powstały 11 tysięcy lat temu i jak to odpompujemy, to kolejne 11 tysięcy lat będą się odnawiać. To nie jest do odnowienia w skali życia człowieka czy nawet kilku pokoleń. Na tym polega problem z korzystaniem z wody podziemnej. Dlatego powinniśmy ją traktować jako rezerwę pitną, do zaspokojenia podstawowych potrzeb. Jeżeli używamy jej do podlewania trawnika, to jest to po prostu marnotrawstwo tego cennego zasobu i robienie sobie problemu na przyszłość. Naszemu pokoleniu jeszcze może wystarczyć tej wody, ale kolejne pokolenia będą miały duży problem.

71 proc. powierzchni Ziemi pokrywa woda, a tylko 2,5 proc. to woda słodka. Dziwnie się słucha o problemach z wodą na planecie, która nazywana jest „błękitną”…

Niby błękitna planeta, ale właśnie jak się popatrzy, ile mamy tej słodkiej wody, w miarę łatwej do oczyszczenia i do picia, to się okazuje, że jest jej niewiele.

Poza wylewaniem wody na trawniki Polacy dbają o wodę?

Polakom to nawet dobrze wychodzi, ale nie wiem, czy są jakieś dane na ten temat. Wiadomo na pewno, że zużycie wody w gospodarstwie domowym spada w kolejnych latach. Kiedyś średnia dzienna na osobę wynosiła około 140 litrów, teraz jest to około 100. Jednak każdoroczne apele o niemarnowaniu wody pokazują, że jednak nie wszyscy mają świadomość, że potrzebujemy zmian. Trzeba też pamiętać o ukrytym problemie, którego wielu nie zauważa – chodzi o ślad wodny, do którego zalicza się nie tylko udział gospodarstw domowych, ale też chociażby produkcję żywności.

I tak na przykład – zużywamy to wspomniane 100 litrów na osobę, ale ślad wodny na jednego człowieka to już około 4 500 litrów – i powtórzę, ogromny jest w tym udział żywności. Więc mamy problemy z suszą, problemy z produkcją rolniczą, a później finalnie – około 30 procent żywności jest marnowanej w gospodarstwach domowych. A marnowanie żywności to marnowanie wody, zasobów, energii i wielu innych elementów.

Dlatego patrząc na to całościowo – oszczędzamy wodę, bo nie chcemy płacić wyższych rachunków, a nie dlatego, że mamy świadomość i szerszą perspektywę. Tym sposobem tak naprawdę nie oszczędzamy wody w swoim otoczeniu. Betonowanie kolejnych rynków w ramach pseudorewitalizacji, gdzie woda jest bardzo szybko odprowadzana, nie ma drzew, które by ją zwracały, to kolejny absurdalny przykład. A jeszcze później stawiamy kurtyny wodne, które cenną wodę podziemną odpompowują po to, żebyśmy się mogli schłodzić – zamiast odpocząć w cieniu drzewa…

Faktycznie, stajemy się krajem z betonu… Chcę jednak jeszcze wrócić do gospodarowania tym, co mamy. 70 procent zasobów wody w Polsce trafia do schładzania elektrowni węglowych. Brzmi dosyć kontrowersyjnie.

Na pierwszy rzut oka – pewnie tak, ale w tym przypadku trzeba wiedzieć, z czego te dane wynikają, bo to nie jest tak, że woda jest pobierana do elektrowni, wyparowuje i znika.

Na przykład elektrownia Bełchatów, która ma zamknięty obieg chłodzenia, nie występuje w tych statystykach. Zalicza się tam Konin, Połaniec czy Kozienice i one pobierają wodę z rzeki do chłodzenia, ale też ją oddają, więc ta woda fizycznie nie znika – znika tylko jakiś niewielki procent – natomiast oczywiście to generuje inne problemy, chociażby podgrzanie tej wody i cieplejszy zrzut. Jednak podkreślę, że to nie jest tak, że przemysł marnuje wodę.

Jakby tak patrzeć pod kątem marnotrawstwa, to gorsze jest odpompowywanie wody do sieci wodociągowej, wylewanie jej na trawniki albo inny aspekt energetyki węglowej, czyli kopalnie odkrywkowe i lej depresji – bo to też jest coś, co tam zabiera wodę z jednej przestrzeni i ona tam nigdy nie wraca.

W Polsce mamy wodę głównie z opadów deszczu. To, co my z tym deszczem robimy, rzutuje na to, jak wygląda sytuacja hydrologiczna w naszym kraju. [...] I tutaj pojawia się słowo klucz: beton. Przez zabetonowanie powierzchni, uszczelnienie, brak retencji opadu, powodujemy, że ona zaczyna się kumulować i zwyczajnie się rozlewa

Mógłby pan wytłumaczyć, o co chodzi z lejem depresji?

Lej depresji to obniżające się zwierciadło wody podziemnej – jeżeli kopiemy dziurę i chcemy z niej coś wydobywać, to w pewnym momencie przebijamy się przez poziom wody podziemnej, tak zwane zwierciadło wodonośne. Jeżeli tej wody nie odpompujemy, to mamy zagłębienie z wodą i to uniemożliwia funkcjonowanie odkrywki. Dlatego wkłada się tam pompy i one tę wodę odsysają gdzieś na zewnątrz.

Tylko że pod ziemią działa to, jak system naczyń połączonych – jeżeli w jednym punkcie odpompujemy wodę, to woda z okolicy zaczyna napływać do tego dołka i właśnie w ten sposób powstaje lej. Pompujemy w jednym miejscu, ale oddziaływanie tego pompowania jest znacznie większe i ściąga wodę z całej okolicy, co powoduje, że przez dziesięć czy kilkanaście lat, w zależności od wielkości odkrywki, sąsiednie studnie mogą mieć problem z wodą, bo odkrywka wszystko zabiera.

Na mniejszą skalę dzieje się to przy każdym ujęciu wody podziemnej. Jeżeli nie ma odpowiedniego bilansu pomiędzy poborem a odnawianiem się tych wód, gdy po prostu pobór przewyższa odnawianie, to zaczyna się tworzyć mniejszy bądź większy lej depresji.

Myśli pan, że jest możliwy scenariusz, że w miarę elastycznie i bezboleśnie rozwiążemy sytuację braku wody? Czy z każdym rokiem będziemy to coraz mocniej odczuwać, na przykład podczas zakupów spożywczych?

Problem jest taki, że przez lata wiele środowisk bagatelizowało zmiany klimatu i te zmiany postępowały. To, co obserwujemy i odczuwamy teraz, to jest efekt braku działań. Machina już ruszyła i te procesy się napędzają. Pytanie brzmi: co jeżeli nie zaczniemy przeciwdziałać zmianie klimat?

Pewne jest, że to będzie postępowało szybciej. Wiele gatunków, w tym rośliny uprawne, nie są w stanie przystosować się do takiego tempa zmian, bo to są rośliny roczne – czyli nie jest tak, że, jak jakieś grupy organizmów w ciągu jednego roku mają kilka cykli życiowych i są w stanie szybciej się adaptować.

Rośliny uprawne nie są w stanie tak szybko zareagować. Można szukać jakichś odmian bardziej odpornych na suszę, ale to nie jest takie proste, że sobie wybierzemy nowe rośliny i zaczniemy je jeść. Z drugiej strony to też zwiększa koszty, bo przecież mówimy o nowych odmianach, które na masową skalę się jeszcze nie upowszechniły, więc faktycznie – mogą pojawić się okresowe problemy z żywnością, głównie w postaci wyższych cen. Tym bardziej że polskie rolnictwo jest w dużej mierze uzależnione od tego, czy pada deszcz. Nawadnianie jest niewielkim procentem wszystkich powierzchni uprawnych.

Łukasz Łucza

To co dalej? Co jeszcze mogę zrobić, jeżeli zakręcam wodę, gdy myję zęby, nie podlewam ogródka, bo go nie mam, biorę prysznic zamiast długiej kąpieli? To ma sens? Czy może powinnam walić pięściami do polityków i żądać rozwiązań systemowych tu i teraz?

Moim zdaniem jesteśmy już w takim momencie, że potrzebne są działania na każdym szczeblu – od szukania oszczędzania na poziomie indywidualnym poprzez podejmowanie lokalnych inicjatyw, po działania samorządowe i rządowe. Jak mamy świadomość problemu, to też powinniśmy świadomie wybierać tych polityków, którzy później mają wpływ na dalsze otoczenie. A niestety nadal kwestie klimatu często są tym, na co nie patrzymy. Przy wyborach, czy to samorządowych, czy rządowych tematy środowiskowe są gdzieś na szarym końcu. A jeżeli wyborcy nie mają takich oczekiwań, to później politycy też tego nie realizują.

Ale tutaj też pojawia się problem, bo są dwie szkoły: wdrażać nowe rozwiązania czy dać spokój naturze?

To niezwykle trudna kwestia. Faktem jest, że człowiek ze swoją zabudową czasami podszedł tak blisko do natury, że już nie można się wycofać. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy teraz w centrum Wrocławia czy Warszawy zostawili rzekę samą sobie – trzeba by setki ludzi przesiedlić, a budowle odsunąć. Natomiast tam, gdzie się da – to się zgodzę, że rzeki powinny być zostawione same sobie, powinniśmy dać im przestrzeń, bo natura przez tysiące lat wykształciła procesy, które sprawiają, że jeżeli zostawimy rzece miejsce, to ona się zazwyczaj rozlewa w określonym obszarze. I nawet jak zacznie meandrować, to tymi meandrami również nie wyjdzie, nie wiadomo, jak daleko. Rzeka świetnie potrafi gospodarować przestrzenią. A i my moglibyśmy takie „dzikie” tereny wykorzystywać – można tam na przykład wypuścić zwierzęta i robić okresowy wypas.

Co ciekawe – zostawiając rzece miejsce poza terenami zabudowanymi, chronimy te miasta przed zalewaniem, bo gdy wędrująca rzeka ma szeroką przestrzeń na rozlanie się, to zmniejsza się ryzyko, że później – jak dotrze do miasta, gdzie koryto będzie węższe – wyleje.

Natomiast jeżeli na całej długości rzeka nie ma miejsca, bo jest w jakimś uregulowanym korycie albo jest otoczona wałami, to ta woda nie ma gdzie się rozlać i następuje punkt krytyczny.

Jaki według pana czeka nas scenariusz, jeżeli nie zaczniemy dbać o zasoby, które jeszcze mamy?

Trudne pytanie.

Mogą być czarne wizje.

Przyznam, że już mam trochę dość tych czarnych wizji, ale niestety, jeżeli nie zaczniemy właściwie działać, to te problemy, które w tej chwili mamy, będą się tylko pogłębiać i nawarstwiać. To, że teraz mamy suszę, to nie jest tylko efekt tego, że w tym roku nie pada. To jest konsekwencja poprzednich lat – brak reakcji na zmiany klimatu, ale i niedobory wody wynikające z nierozważnego gospodarowania tym zasobem.

Więc będzie tylko gorzej. Ciężko stwierdzić, kiedy i jak bardzo, ale trend jest wyraźny – będą coraz większe problemy z wodą, coraz trudniej będzie zyskać właściwe plony przy niskich kosztach, więc będzie rosła cena żywności. Jest jeszcze coś, czego kiedyś się mniej obawiałem – pożary lasów. Okazuje się, że mimo że przeciwpożarowy system ostrzegania jest dość dobrze rozbudowany, to jednak ten rok jest czerwoną flagą. W pierwszym kwartale 2022 roku, w marcu i kwietniu było tyle pożarów, co w poprzednich latach przez cały rok.

To pokazuje, że kolejny punkt krytyczny został przekroczony i nie wiadomo, czy za chwilę nie będziemy walczyć z wielkimi pożarami, jakie wystąpiły w innych krajach. To znak, jak przez lata wyschła ściółka w lasach.

Najstarsza pozyskiwana woda w Łodzi ma 11 tysięcy lat. Czyli te zasoby podziemne powstały 11 tysięcy lat temu i jak to odpompujemy, to kolejne 11 tysięcy lat będą się odnawiać. To nie jest do odnowienia w skali życia człowieka czy nawet kilku pokoleń. Na tym polega problem z korzystaniem z wody podziemnej. Dlatego powinniśmy ją traktować jako rezerwa pitna, do zaspokojenia podstawowych potrzeb

Wygląda na to, że niestety wkroczyliśmy w ten etap, o którym wielu ekspertów mówiło od lat – że będziemy obserwować coraz gwałtowniejsze zjawiska pogodowe. Miało to być „kiedyś”, a jest „teraz”.

Zmiana klimatu to nie tylko ogrzewanie się planety i aspekty termiczne, ale właśnie przyspieszenie wszystkich procesów, ich intensyfikacja i destabilizacja. Burze, susze, ulewy – to wszystko jest coraz gwałtowniejsze. Jest jeszcze jedna kwestia – gdy mamy punkt, który bardzo mocno się nagrzewa, to między wyżem i niżem tworzy się duża różnica ciśnień. Więc nie ma się co cieszyć, gdy słyszymy o rekordach ciśnień wyżowych czy niżowych – to powoduje jeszcze większą gwałtowność zjawisk. Od silnego wiatru po trąby powietrzne czy wodne.

Można zatem podsumować, że mamy do czynienia z ogólną destabilizacją klimatu. Coraz szybciej ogrzewa się koło podbiegunowe, a to, co dzieje się w Arktyce, ma na nas olbrzymi wpływ. W okolicy koła podbiegunowego istnieje coś takiego jak prąd strumieniowy, który wieje kilka kilometrów nad ziemią i zazwyczaj miał kształt owalny. To właśnie on powodował, że w różne pory roku, zimne masy powietrza z północy czy ciepłe masy południowe nie napływały do nas tak gwałtownie. Teraz natomiast przez to, że Arktyka ogrzewa się szybciej niż pozostałe części świata, to prąd strumieniowy jest słabszy i… zaczyna falować, robi się z niego taki szlaczek.

I ten szlaczek powoduje, że coraz częściej na północ wybijają się „jęzory” ciepła. Efekt? Nie tak dawno były pożary w Szwecji, prawie na kole podbiegunowym. Kiedyś by to było nie do pomyślenia. Jak w strefie zimna może być susza i pożary? I tak samo się zdarza, że na południe napływają „jęzory” chłodu – dlatego na przykład trafia się nam zimna wiosna. Wtedy niektórzy mówią: no i gdzie to ocieplenie klimatu? Właśnie to jest jeden ze skutków zmiany klimatu, bo te jęzory zimna i ciepła mogą zaglądać w regiony, w których wcześniej się nie pojawiały. Teraz to ryzyko rośnie.

Nieźle namieszaliśmy w te kilkanaście lat…

To nawet nie kilkanaście lat, to trwa dłużej – tylko od kilkunastu lat skutki są na tyle widoczne, że coraz mniej osób ma wątpliwości. Pamiętam, jak te kilkanaście lat temu byłem na początku swojej edukacji, na studiach. Prognozy były takie, że zimy w Polsce będą cieplejsze, że opadów śniegu będzie mniej, śnieg będzie krócej zalegał, przejdzie to bardziej w opady deszczu.
Teraz, kilkanaście lat później mam już swoje dzieci i co? Śnieg widzą raz na jakiś czas. Kiedy ja byłem dzieckiem, to zimą mogłem się praktycznie codziennie bawić na śniegu. Te różnice widać już w skali jednego pokolenia. I to jest przerażające.

 

Dr Sebastian Szklarek – ekohydrolog z Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii Polskiej Akademii Nauk, zawodowo zajmuje się głównie jakością wód, autor bloga „Świat Wody”, współautor kilku opracowań dotyczących gospodarowania wodą w Polsce, pasjonat i obserwator przyrody

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: