Przejdź do treści

„Presję na szczęście tworzą trendy. Ich popularność wynika z potrzeb rynku – ktoś na tym zarabia” – mówi psycholog Sławomir Prusakowski

Sławomir Prusakowski, psycholog, trener i ekspert SWPS
Sławomir Prusakowski, psycholog, trener i ekspert SWPS
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– To, co uważamy za szczęście, jest związane z trendami. Teraz szczęście mocno utożsamia się w mindfullnes i slow life – czyli życiem powoli, we własnym tempie, tu i teraz. Elementem tego jest samoakceptacja. To do nas przemawia, a doskonalenie często źle się kojarzy, bo w naszej kulturze wszystko musi być najlepiej i najszybciej. To konkurencja, która nas wykańcza i unieszczęśliwia – uważa Sławomir Prusakowski, psycholog, trener i ekspert SWPS.

Ewa Bukowiecka-Janik: Praktykuj wdzięczność, zrób trening mindfullness, poznaj japońską/duńską/szwedzką receptę na szczęście. Pokochaj siebie, jesteś tego warta… Szczęście wciskane jest nam tak samo, jak towar w promocji. Staje się produktem.

Sławomir Prusakowski: To jest element szerszej narracji. „Weź tabletkę, a ból szybko minie”, „zaszczep się, bądź bezpieczny”, „powiesz te dwa zdania, dziecko zacznie cię słuchać”. Chcemy wierzyć, że są w naszym życiu aspekty zerojedynkowe, ale tak nie jest. Podobnie nie ma jednoczynnikowego szczęścia. Taki stan nie istnieje.

Agata Kulesza w wywiadzie dla „Zwierciadła” powiedziała, że woli mówić, że jest zadowolona niż szczęśliwa. Może ten stan przez swoją niedostępność wydaje się nierzeczywisty?

Zadowolenie z życia, poczucie szczęścia są bardzo subiektywnymi stanami. Dla każdego będą warunkowane czymś innym. Jak widać, tu też nie ma też zerojedynkowych odpowiedzi.

To rozłóżmy szczęście na czynniki pierwsze. Wyobraźmy sobie taką sytuację: jest środek tygodnia, środek dnia. Siedzimy w pracy, trochę zestresowani, trochę zmęczeni, rano wkurzył nas mąż, w dodatku znowu się okazało, że trzeba wydać jakieś pieniądze. Jest nie za ciekawie, proza życia. I w tym momencie za oknem widzimy kogoś, kto jedzie rowerem przez park. Trudno jest nie pozazdrościć, nie pomyśleć: co poszło nie tak, że to nie ja jadę tym rowerem beztrosko w piękny dzień?

Z pewnością wiele osób w pogoni za lepszym życiem doświadcza tego, że apetyt rośnie w miarę jedzenia oraz że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, więc może myśleć w ten sposób. Nasz sposób myślenia ma zasadniczy wpływ na to, czy jesteśmy szczęśliwi. Zbadał to i opisał Martin Seligman już ok. 30 lat temu. Jak się okazało, są trzy główne czynniki, które sprawiają, że czujemy się w życiu dobrze, czyli dają nam szczęście.

'Weź tabletkę, a ból szybko minie', 'zaszczep się, bądź bezpieczny', 'powiesz te dwa zdania, dziecko zacznie cię słuchać'. Chcemy wierzyć, że są w naszym życiu aspekty zerojedynkowe, ale tak nie jest. Podobnie nie ma jednoczynnikowego szczęścia. Taki stan nie istnieje

Świetnie. Jakie to czynniki?

Pierwszym jest pogoń za „szybkim szczęściem”, upraszczając: nasza biologia, czyli wszystko, co sprawia, że mamy wyrzut endorfin. Niestety jest to źródło ulotne i zdradliwe. Endorfiny szybko opadają i wtedy powrót do „normalności” jest bardziej dotkliwy. Poza tym do tego, co powoduje, że jesteśmy na endorfinowym haju, szybko się przyzwyczajamy. Nawiązując do sytuacji, którą Pani opisała – jeśli raz na jakiś czas wyrwiemy się z pracy na rower, to na pewno będzie dla nas źródło szczęścia. Jednak jeśli codziennie będziemy to robić, stanie się dla nas normą, nie źródłem radości. Jeśli szukamy szczęścia tylko w takich odskokach i bodźcach, nigdy go nie znajdziemy. To ułuda, która z trwałym zadowoleniem z życia nie ma nic wspólnego. To ciągła pogoń.

Drugi sposób na szczęście, który Seligman umieścił pośrodku pod względem skuteczności i trwałości, to flow. Flow to konstrukt stworzony przez węgierskiego psychologa Mihály Csíkszentmihályi. Odkrył on, że jesteśmy szczęśliwi, gdy zajmujemy się czymś, co jest dla nas trochę wyzwaniem, dużą przyjemnością i tak bardzo skupia naszą uwagę, że czas przestaje płynąć. Zanurzamy się i stajemy się tą czynnością. W trakcie jej wykonywania nie można powiedzieć, że jesteśmy szczęśliwi, bo wcale nie myślimy wtedy o sobie. To przychodzi później. Osoby, które mają w życiu działanie, z którego korzystają w stanie flow, czują wyższe zadowolenie z życia. Jestem tego przykładem.

 

Jakie ma pan flow?

Książki. Takie, które wymagają skupienia. Nierzadko zaczynam wieczorem i kończę nad ranem.

Czytałam, że jeśli prześpimy mniej niż 6 godzin i 48 minut, poczujemy się nieszczęśliwi. Nie frustruje Pana potem zmęczenie?

Czuję je, ale nie jestem sfrustrowany. Ta przyjemność z zanurzenia we flow we mnie zostaje i podnosi nastrój. Ważniejszy jest tu powód, dla którego się nie wysypiamy.

Ja z kolei działkuję. Grzebanie w ziemi, przyglądanie się roślinom, działanie przy nich tak mnie pochłania, że potrafię zapomnieć o tym, że np. mam na sobie jasne ubrania i po kilku godzinach wynurzam się i orientuję, że już zmierzcha, a ja jestem cała w ziemi i zielonych plamach.

Takiego rodzaju flow to podwójne szczęście – bo nie dość, że ma pani w życiu coś, co, uwielbia pani robić, to jeszcze co jakiś czas zbiera pani plony, albo coś zakwita w Pani ogrodzie i to powoduje wystrzał endorfin.

Ma to również mroczną stronę – łatwo uciec. Od problemów, od przykrych uczuć i splątanych myśli. To niekoniecznie pomaga w budowaniu szczęśliwego życia.

To prawda, czasem też flow sprawia, że uciekamy od problemów, zamiast je rozwiązywać, albo uniemożliwia budowanie szczęśliwego związku. Niejednokrotnie osoby, które mają pasję w jednym obszarze swojego życia, zaniedbują inne. Nie powoduje to, że są nieszczęśliwe. Jedna recepta na szczęście po prostu nie istnieje. Jednak badania Seligmana pokazały wyraźnie, że każdy, kto ma w życiu obszar, w którym zanurza się we flow, kiedy spotykają go trudności, lepiej sobie radzi. To ułatwia też budowanie szczęśliwego życia, podczas gdy inne jego elementy nie są zbyt zadowalające. Wracając do nudnej pracy w biurze, wiedząc, że wyjdziemy z niej i zanurzymy się we flow, jest nam po prostu lżej, lepiej.

To kojarzy mi się z ikigai – japońską sztuką szczęścia, o której zrobiło się głośno na fali popularności hygge i innych recept z zagranicy na cudowne życie.

Dokładnie. Ikigai znaczy „powód, dla którego chcesz wstawać z łóżka co rano i doskonalić siebie w wyścigu z samym sobą”.

Część o wyścigu mniej mi się podoba, nie kojarzy się ze szczęściem, a pogonią. Szczęście to raczej zgoda na siebie i akceptacja tego, co jest. Za to powód do wstawania z łóżka jak najbardziej – nasuwa na myśl poczucie sensu.

W tym doskonaleniu nie ma mowy o pretensjach do siebie, że wciąż za mało umiemy. Nie o to chodzi. To jest piękny, wzbogacający samorozwój, którego nikt z zewnątrz nie ocenia. To my sami czerpiemy z niego satysfakcję, jednak nie chodzi o wyniki, lecz proces. Japończycy nie mają czegoś takiego, jak emerytura, ponieważ gdy w swej pracy zawodowej, czy w pasji odkryją ikigai, wykonują ją, dopóki mogą, i to jest absolutnie piękne.

Rzeczywiście teraz szczęście mocno utożsamia się z mindfullness i slow life – czyli życiem powoli, we własnym tempie, tu i teraz. Elementem tego jest akceptacja, o której Pani wspomniała. To do nas przemawia, a doskonalenie się źle się kojarzy, bo w naszej kulturze wszystko musi być najlepiej i najszybciej. To konkurencja, która nas wykańcza i unieszczęśliwia. Starsi Japończycy, którzy byli obiektem badań w poszukiwaniu sposobu na długowieczność, nie znają tak pojętego wyścigu. Ikigai nie potrzebuje lajków i mierzalnych efektów, i jest to wspólny mianownik zachodniego mindfullness i wschodniego ikigai.

A propos mindfullness. Niedawno była na to w lifstyle’owych mediach duża zajawka. Wszystko radzono robić tu i teraz, odnajdywać przyjemność w jedzeniu rodzynki, skupiać się na odczuciach z ciała w każdej czynności. Niedawno pewien terapeuta pracy z ciałem powiedział mi, że znakomita większość ludzi postawiona w takich mindfullnessowych okolicznościach mogłaby dostać ataku paniki. Że wielu z nas żyje z traumami, o których nawet nie wie, a mindfullness to praktyka, która uszczęśliwi garstkę.

Nie wiem, czy aż tak, ale z pewnością praktyka mindfullness to nie jest jedyna recepta ani złoty środek. Przeprowadzono kiedyś eksperyment, który polegał na tym, że osoby dorosłe miały spędzić w samotności 30 minut. Wcześniej musiały zadeklarować: czy wytrzymają bez bodźców, czy będą fundować sobie mikro elektrowstrząsy. Większość deklarowała opcję pierwszą. Podczas eksperymentu okazało się, że większość osób decydowała się jednak na elektrowstrząsy, czasem nawet dość bolesne, nierzadko już po kilku minutach. Nie mogły wytrzymać z własnymi myślami.

Presja na szczęście indukowana jest nam przed media. To ten sam mechanizm, co generowanie nowych potrzeb przez konsumpcjonizm i wyobrażeń o tym, czym jest szczęście m.in. przez kulturę.

Sam również obserwuję tę bezradność w konfrontacji z sobą. Prowadzę treningi interpersonalne i pierwszy dzień, w którym mówię uczestnikom, że to, co będziemy robić, zależy od nich, to prawdziwa walka. Ludzie się buntują, że przyjechali, żeby pracować, poznać swoje emocje, a ja ich „zostawiam” i nie daję instrukcji. Dopiero po około dobie zaczynają sobie uświadamiać, że emocje są w nich ciągle, że wokół nich i w nich wiele rzeczy się cały czas dzieje. Chodzi o to, by to w ogóle zauważyć. W tym kontekście praktyka mindfullness nie jest dla wszystkich. Nie jest to uniwersalny sposób na ulgę i szczęście.

Znowu to robimy. Mieliśmy odkręcić presję na szczęście, a znów rozmawiamy o receptach na nie.

Ja bym nie nazwał tego receptami. To są trendy, które faktycznie stwarzają presję, ale jeśli ocenimy je na chłodno i świadomie, to zauważymy, że ich popularność wynika z potrzeb rynku. To, że Duńczycy mają hygge, nie znaczy, że wszyscy są tam szczęśliwi, choć tak nam się może wydawać, gdy czytamy o ich rodzinnych śniadaniach o 5 rano i świeczkach w każdym kącie mieszkania. Trendy zaraz po tym, jak mają swoje 5 minut zachwytu, mogą budzić dokładnie odwrotne uczucia. Presja na szczęście indukowana jest nam przed media. To ten sam mechanizm, co generowanie nowych potrzeb przez konsumpcjonizm i wyobrażeń o tym, czym jest szczęście m.in. przez kulturę.To, co wiadomo o szczęściu ponad trendami i indywidualnymi potrzebami, wynika z badań. Flow równa się odporność na nieszczęście, szczególnie kiedy łączy się ono z trzecim, najmocniejszym filarem szczęścia według Seligmana: poczuciem sensu.

Poczucie sensu, czyli stan, w którym znamy uzasadnienie swojego istnienia?

Tak, to uczucie wiary, przekonania, że jest coś ważnego na świecie, że my jesteśmy ważni na świecie, że nasze życie jest potrzebne, że w życiu chodzi o coś innego niż zajmowanie się wyłącznie sobą. Taki sens ponad „ja”. Bycie we wspólnocie.

W Buthanie, którego król zamiast PKB mierzy wskaźnik szczęścia narodowego brutto, a jego zaangażowanie w budowanie polityki, której efektem ma być szczęśliwy mieszkaniec, zwróciła uwagę ONZ, wspólnota jest jednym z najważniejszych czynników wysokiego zadowolenia z życia. Bycie częścią społeczności wydaje się kluczowe: jest wspólnym mianownikiem wszystkich „sposobów” na szczęście, łącznie ze wspomnianym hygge i ikigai. Czuć się elementem większej całości daje nam sens życia, nie da się tego sensu budować w pojedynkę?

Mało jest osób, które czują się stabilnie szczęśliwe, będąc same, samotne. Większość z nas docenia bycie z innymi, ale to nie oznacza, że musimy mieć od razu dzieci, rodzinę, albo być zaangażowanymi wolontariuszami. Szczęście wynikające z radości życia wśród innych dotyczy niemal wszystkich. W tym, co pisze Seligman, nie ma zawężania, bo sam sens jest szerszy – poczucie, że to, co robimy, jest ważne i pomocne dla innych, cokolwiek to jest.

By uświadomić sobie, że każdy z nas doświadczył poczucia sensu, wynikającego z życia wśród ludzi, Seligman poleca zrobić proste ćwiczenie: pomyśl o jednej osobie, której jesteś wdzięczny i napisz do niej list o tym, za co chcesz podziękować. Następnie umawiamy się z tą osobą na spotkanie i mówimy z głowy lub odczytujemy list. Propozycja Seligmana ma na celu pokazać, że to, co buduje poczucie wspólnoty to poczucie wymiany – dajemy i otrzymujemy. Podczas eksperymentu z listem były robione badania, które udowodniły też od psychologicznej strony, że osoby będące autorami i odbiorcami listów były po prostu szczęśliwsze w porównaniu z grupą kontrolną nawet 6 miesięcy po tym wydarzeniu.

Praktyka wdzięczności.

Też, ale przede wszystkim prosty i kluczowy przekaz: nikt nie żyje w izolacji i to relacje uszczęśliwiają nas najbardziej – nie to, czego zazdrościmy innym, oglądając zdjęcia na Facebooku. To ten pierwszy sposób na szczęście według Seligmana, czyli pragnienie bodźców. Seligman definiuje szczęście nie jako chwilowe uniesienie, lecz stały stan względnego zadowolenia z własnego życia. Nawet nasze mózgi biologicznie są tak zaprojektowane, by dozować nam działanie endorfin i utrzymywać nas w stanie równowagi. On jest dla nas zdrowszy.

A czy jest coś jeszcze, coś biologicznego, co może pomóc w odczuwaniu szczęścia?

Owszem. Człowiek rodzi się z dojrzałym ciałem migdałowatym, to taka część mózgu, które pełni funkcję rezerwuaru emocji. Jednocześnie w chwili narodzin inna struktura w naszej głowie, hipokamp odpowiedzialny za świadome zapamiętywanie jest nierozwinięty. Dlatego wszystko, co przeżyjemy w ciągu pierwszych trzech lat życia „odkłada się” w formie uczuć, a nie konkretnych wspomnień. Badania korelacyjne, pokazujące, że pewne elementy naszego życia współwystępują, wyraźnie pokazują pewien wzorzec: osoby, które we wczesnym dzieciństwie dorastały w atmosferze ciepła, bezpieczeństwa, bliskości, w dorosłym życiu noszą w sobie poczucie, że będzie dobrze. Co więcej, te osoby dużo rzadziej w okolicznościach traumatycznych wydarzeń doświadczają PTSD. Ciepło „zachomikowane” w ciele migdałowatym sprawia, że mamy wokół siebie kokon bezpieczeństwa, dzięki któremu czujemy się szczęśliwsi, a w kryzysie częściej stać nas na optymizm i spokój. Co ciekawe, jednocześnie najbardziej obiektywnie prawdopodobieństwa wydarzeń w naszym osobistym życiu potrafią oceniać rzeczywistość osoby w depresji. Pozbawione optymistycznego założenia, że to, co złe, nas nie dotyczy, najdokładniej szacują swoje szanse np. na śmierć w wyniku palenia papierosów.

Naprawdę?

Jaka jest pani zdaniem szansa, że umrze pani na raka wywołanego paleniem?

Jesteśmy szczęśliwi, gdy zajmujemy się czymś, co jest dla nas trochę wyzwaniem, dużą przyjemnością i tak bardzo skupia naszą uwagę, że czas przestaje płynąć. Zanurzamy się i stajemy się tą czynnością. W trakcie jej wykonywania nie można powiedzieć, że jesteśmy szczęśliwi, bo wcale nie myślimy wtedy o sobie. To przychodzi później

Raczej niewielka, palę bardzo mało.

A jednak statystycznie rzecz biorąc, 50 proc. palaczy umrze przed 70 rokiem życia. Osoby w depresji pod tym względem stoją twardo na ziemi, w przeciwieństwie do (z pewnością szczęśliwszej) reszty. Paradoksem może wydawać się również to, że osoby, które codziennie obcują z bólem, odchodzeniem, śmiercią, np. pracownicy hospicjów, dużo łatwiej osiągają zadowolenie z własnego życia. Może się wydawać, że to przygniatające doświadczenie, jednak kiedy z bliska przyglądamy się temu wymiarowi życia, znacznie łatwiej jest doceniać to, co mamy. To, jak interpretujemy to, co nam się przytrafia, bardzo zależy od kontekstu.

Niedawno moja znajoma usłyszała od swojego partnera, że jest mu z nią dobrze, ale nie jest zakochany. Przeżyła mały koniec świata. Czuła się oszukana. Tymczasem nie zdarzyło się przy tym nic złego, nie rozstali się, nic się nie zmieniło. Była szczęśliwa, dopóki nie usłyszała tego jednego zdania. Oczekiwanie, że związek równa się wielka miłość, sprawiło, że straciła poczucie szczęścia, mimo że kontekst się nie zmienił – on nie chce jej porzucić, chce, by dalej było jak jest.

Rozumiem ją. To bolesne usłyszeć „nie kocham cię, ale jesteś super dziewczyna”.

Z tym, że ona dotąd czuła się kochana. To, że ktoś deklaruje miłość, nie oznacza, że jest ona szczera i dobra. Jest wiele związków, które oparte są na zakochaniu, a szczęśliwe w ogóle nie są, bo ludzie nie potrafią tej miłości wyrazić. Wszyscy wierzymy w ułudę, że jak miłość zostanie nazwana miłością, to ma sens oraz wartość. Że zakochanie to przepustka do szczęścia, a bliskość nie ma szansy się zrodzić bez zakochania. Moja znajoma doświadcza tej bliskości, poczucia bezpieczeństwa, akceptacji, opieki, wszystkiego, czym cechuje się dobry szczęśliwy związek. Są nawet badania, które wykazały prawdę o związkach tak smutną, że mam wątpliwość, czy je przytaczać.

Śmiało.

Po 30 latach małżeństwa zmierzono, które pary mają wyższy wskaźnik zadowolenia ze wspólnego życia – te, które na początku deklarowały miłość, czy te, które związały się z rozsądku. Domyśla się pani, jakie były wyniki.

Tak, ale nie chce mi się w to wierzyć. Rozumem, że chemia to nie wszystko, ale związek z rozsądku? Co to właściwie znaczy w dzisiejszych czasach?

„Dba o mnie, więc za niego wyjdę”. „To dobra partia, pasujemy do siebie, będzie nam razem po drodze”.

To, co w takim razie z historiami z cyklu „byli razem 15 lat, a potem nagle on poznał inną i przepadł”. Kiedy żyje się bez miłości, istnieje wielkie ryzyko, że ona w końcu nam się przytrafi i wtedy poukładane życie w łeb.

Kazuistyka przeczy badaniom. Rzeczywiście jest, jak Pani mówi, ale to szczęście, które wynika z wielkiego zakochania trwa bardzo krótko. Idziemy za porywem serca, jak mamy szczęście to dogadamy się w relacji, ale po mniej więcej 7 latach i tak nasz związek przełączy się na tryb „przywiązanie”. Wybieramy miłość, bo to strzał endorfin, zakochanie to stan psychotyczny. To znów utożsamianie szczęścia z silnymi bodźcami z zewnątrz, czyli pierwszy rodzaj Seligmanowskiego szczęścia.

Mało kto myśli o tym, co będzie za 10, 20, 30 lat biorąc ślub. Obecnie, gdy nikt już nie musi wiązać się z nikim z rozsądku, pogoń za wielką miłością staje się celem samym w sobie.

A szkoda, bo badania pokazują, że już po roku, do dwóch lat od zakochania, które sprawia, że szybujemy ze szczęścia, lądujemy znów w stanie „zwykłego” zadowolenia, a w nim stabilny, bezpieczny, dobry związek oparty na szacunku doskonale się sprawdza.

Czyli postęp w kierunku równości ekonomicznej popycha nas w kierunku pogoni za „endorfinową” miłością, która niekoniecznie wyjdzie nam na dobre. Nieźle. Tomasz Sobierajski powiedział w wywiadzie dla Hello Zdrowie, że współcześnie wiele kobiet powtarza ten XIX-wieczny scenariusz wiązania się z mężczyzną, który zapewnia finansowe bezieczeństwo, mnożąc w ten sposób nieświadomie nierealne oczekiwania wobec związku – bo potrzebny jest i poryw serca, i status.

Dlatego warto poważnie przemyśleć, co znaczy dla nas szczęście, jaki jest szczęśliwy związek, czego tak naprawdę oczekujemy od miłości, partnera i w ogóle życia. Powinniśmy być w tym uczciwi i świadomi, inaczej czeka nas bieg z przeszkodami, jakimi są kultura kipiąca przekazem „możesz wszystko, szczęście jest w twoich rękach”, wzorce sprzed wieków, czy wizja romantycznej miłości rodem z Disneya, czy komedii romantycznych. Tak naprawdę szczęście jest znacznie prostsze, co udowodnił Seligman.

Jesteśmy przepełnieni potrzebami, które są nam indukowane. W tym kontekście przytoczone przez Pana badania o zadowoleniu z romantycznych związków wcale nie są smutne. Przeciwnie.

Kropką nad i niech będą badania na szczurach, a konkretnie nad ich działaniem ośrodkowego układu nagrody. Naukowcy podłączyli elektrody do mózgów szczurów tak, by po naciśnięciu przez zwierzę guzika, do mózgu trafiał impuls powodujący wystrzał endorfin. Efekt był taki, że szczury tak długo naciskały guzik, aż umierały. Ten rodzaj szczęścia – uzależniony od chemicznego stanu mózgu – jest wyniszczający. Nie chodzi oczywiście o to, by unikać endorfin, lecz aby do budowania własnego szczęścia podchodzić świadomie, nie tylko ślizgając się po powierzchni odczuć i wrażeń.

Jeśli dochodzimy w życiu do miejsca, w którym pochylamy się nad swoim szczęściem i dociera do nas ta refleksja, to znaczy, że dobrze nam poszło i mamy w życiu naprawdę dużo. Mimo że nie da się tym pochwalić na Instagramie czy Facebooku

Kiedy czujemy się nieszczęśliwi, warto przyjrzeć się tym brakom i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy naprawdę mi na tym zależy. Czy może boję się oceny innych, czy jest to może brak implementowany społecznie. Bo to jest wstyd nie mieć dzieci. Albo mieć – zależy, w jakiej jesteśmy bańce.

A czy istnieje coś, czego z pewnością pragnie każdy człowiek?

Oczywiście, żyć. Teoria opanowania trwogi mówi o tym, że absolutnie każdy z nas zrobi wszystko, by nie myśleć o swojej śmiertelności. Nawet jeśli oswajamy ją, to robimy to po to, by poradzić sobie z lękiem. Żyć znaczy nie tylko przetrwać, ale też zostawić coś po sobie, przedłużyć w ten sposób swoje życie. To może być potomstwo, ale też np. twórczość.

A czy na kolejnym poziomie czasem nie jest akceptacja siebie? Jak wiadomo z psychologii, każdy potrzebuje dobrze myśleć o sobie. Jeśli nie lubimy siebie, potrzebujemy czymś zalać ten deficyt. Wówczas robimy różne rzeczy, często nieświadomie: odreagowujemy na innych, źle myślimy o ludziach, wpadamy w uzależnienia albo wciąż porywamy się na zadania, które mają udowodnić naszą wartość. Wydaje się, że to nie jest droga do stanu zadowolenia.

Niekoniecznie. Czasami zdarza się, że gdy robimy coś, by sobie udowodnić, lub innym, to osiągamy sukces. Zalewamy deficyt, udoskonalamy się w jakiejś dziedzinie i zaczynamy realnie mieć z tego satysfakcję. Zaczynamy dostrzegać własną wartość, a to już prawdziwy rozwój i krok w kierunku zadowolenia. Nawet destrukcyjne zalewanie deficytu może przynieść rozwojowy skutek – ostatecznie ludzie wychodzą z uzależnień i nierzadko nie tyle odzyskują życie, co tworzą je od nowa w nowej jakości.

Kundera pisał o tym w „Nieznośnej lekkości bytu”. Że nie da się ocenić czy coś, co robiliśmy, było błędem, bo życie jest jedno, nie da się go powtórzyć i sprawdzić, jakie by było, gdybyśmy kiedyś tam wybrali inaczej. Nie da się przewidzieć skutków innych decyzji. Zostaje nam to, co jest i to jest wartość życia. Dziś przyjaciółka przesłała mi też ładny cytat z Muminków: „wszystko jest bardzo niepewne. I to mnie właśnie uspokaja”.

Ta perspektywa jest piękna i straszna jednocześnie. Myślę, że jeśli dochodzimy w życiu do miejsca, w którym pochylamy się nad swoim szczęściem i dociera do nas ta refleksja, to znaczy, że dobrze nam poszło i mamy w życiu naprawdę dużo. Mimo że nie da się tym pochwalić na Instagramie czy Facebooku.


Sławomir Prusakowski – psycholog, dydaktyk na Uniwersytecie SWPS, który od wielu lat z pasją zajmuje się popularyzacją psychologii. Wie, że to ludzie decydują czy chcą się czegoś nauczyć i dlatego z radością asystuje im w poznawaniu wiedzy i zachęca do zmian. Ma za sobą ponad 17000 godzin szkoleń i nadal lubi co robi, co uważa za dowód na to, że jest to fascynująca wiedza. Pracuje z przedstawicielami biznesu i ze studentami, których zaraża swoją pasją. Lubi ludzi.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: