Przejdź do treści

Malina Błańska: „Z okazji Dnia Matki w Polsce powinniśmy kobietom palić znicze”. Jak mówienie o trudach bycia mamą zbliża nas do szczęśliwego macierzyństwa

Malina Błańska / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Decydujmy się na dzieci, róbmy je, wychowujmy i kochajmy, ale ze świadomością, jakie to trudne. Ta świadomość jest bolesna, ale nas chroni. Sprawia, że zaczynamy szukać rozwiązań, prosić o pomoc, zamiast pogrążać się w tym przerażeniu – mówi Malina Błańska, dziennikarka, autorka programu „O matko! Czyli macierzyństwo non-fiction”.

 

Ewa Bukowiecka-Janik: W swoim programie Sekielski Brothers Studio pt. „O, matko!” mówisz o trudach macierzyństwa. Ten wątek często pojawia się też w filmach i wywiadach na twoim kanale na YouTube. Jesteś w trakcie pisania książki o kobietach, które żałują macierzyństwa. W ten sposób zdejmujesz z wizerunku macierzyństwa lukrowaną maskę, którą znamy z mediów i kultury. Czy ta słodka wizja cię zawiodła?

Malina Błańska: Tak. Wręcz zrobiła mi krzywdę i wiem, że to nie jest tylko moje doświadczenie. Dlatego uważam, że świętowanie Dnia Matki w Polsce to kabaret.

To znaczy?

Kulturowa narracja o macierzyństwie ma się nijak do realiów bycia matką. Kiedy ten lukrowany obrazek ulokujemy w Polsce, otrzymamy totalną karykaturę „święta”. Z okazji Dnia Matki w Polsce powinniśmy kobietom palić znicze, a nie kupować kwiaty.

Mocne słowa. Jestem mamą i wolę kwiaty.

Ja też, bo cieszę się, że mam dzieci. Jednak przeszłam długą drogę, by móc powiedzieć: jestem szczęśliwą mamą. I droga ta zasługuje na znicz.

Macierzyństwo samo w sobie jest trudne. Jest obarczone tabu – narzekanie na trudy macierzyństwa, na los matki jest odbierane jako cios w dziecko. Tymczasem to, że jesteśmy zmęczone, często czujemy się sfrustrowane i samotne, nie koliduje z wielką miłością do dziecka. Ani z tym, że jest ono dla nas najważniejsze. W Polsce wizerunek matki jest zbudowany na dogmatach jednej religii. Matka jest święta i cierpiąca.

Dalej: dług alimentacyjny w Polsce sięga 13 mld złotych. Średnie zadłużenie to ok. 50 tysięcy. W gronie alimenciarzy są też matki, owszem, jednak w przytłaczającej większości są to ojcowie i przyzwolenie społeczne na taki stan rzeczy jest aż nieprawdopodobne. Z roku na rok przybywa kobiet, które po urodzeniu dziecka nie wracają do pracy – w 2020 roku było to 160 tys. kobiet, a prawie pół miliona kolejnych w wieku 25-34 lat w ogóle nie podjęło próby wejścia na ścieżkę zawodową! Kiedy to zestawimy z faktem, że rozwiązania systemowe to pomysły przedłużania macierzyńskiego, zamiast żłobków, dofinansowań opieki, jawi nam się obraz dusznego piekiełka, w którym kobiety to rodzące macice bez praw do pracy, rozwoju, swoich uczuć, a także wsparcia, choćby w postaci przelewu od ojca-alimenciarza… Dlatego matkom w Polsce w dniu ich święta mam ochotę zapalić znicz.

Nad serią wymienionych przez ciebie faktów jest jeszcze opowieść o instynkcie macierzyńskim, cudzie narodzin i nagle odnalezionym sensie istnienia. To buduje przekonanie, że nie ma o czym dyskutować – bycie matką to rola życia.

Istnieje jedna naukowa publikacja o instynkcie macierzyńskim. Powiedziała mi o niej dr Maria Pawłowska, stypendystka Gates Cambridge Sholarship, która na UW wykładała gender studies. Książka ta traktuje o tym, że instynkt macierzyński nie istnieje. Serio. Nie ma go. A w Polsce to nadal koronny argument, który ma sprawić, że poczujemy się wybrane, naznaczone, jedyne do opieki nad małym człowiekiem. Byłam wściekła na świat, kiedy to odkryłam.

Kiedy to się stało?

Jak urodziłam moje pierwsze dziecko. Po kilku pierwszych tygodniach, kiedy byłam bardzo zmęczona, bo to jest czas, kiedy jesteś ciągle w napięciu i oczekiwaniu, co wydarzy się za chwilę, uświadomiłam sobie, że jestem zupełnie sama. Że tylko ja się poczuwam do opieki, że tylko ja jestem tym dzieckiem tak zachwycona i w końcu: że wszystkie moje potrzeby przestały dla świata istnieć. Wyobraź sobie, że przez cały okres macierzyństwa nigdy nikt, kto nie dostawał za to pieniędzy, nie zabrał moich dzieci na spacer.

Większość przypadków depresji poporodowej, która nadal zbyt często mylona jest z baby bluesem, nie wynika z zaburzeń hormonalnych, ale z osamotnienia. Mnie to dotknęło. Z bardzo aktywnej osoby, pod każdym względem, zostałam sprowadzona do roli wielofunkcyjnej maszyny do opieki nad dzieckiem.

Przepraszam, ale to pytanie się narzuca: gdzie był twój partner?

Obok, i uważał, że taki obrót spraw jest naturalny. To był dla mnie ogromny cios i koszmarnie wielki zawód. Że to dziecko jest tak fantastyczne, a on woli kontynuować stare zajęcia, zamiast z nim zostać. Nie wspominając już o tym, że to był jego obowiązek… Mój partner uważał, że mogę się rozwijać, pracować, ale najpierw muszę zorganizować opiekę dla dziecka. W jego oczach to była moja sytuacja, nie nasza.

Bardzo smutno to brzmi.

Przeszliśmy wielki kryzys, co wymagało ogromu pracy i teraz w końcu jest dobrze. Natomiast wiem, że z osamotnieniem po porodzie mierzy się bardzo wiele kobiet. I wiele kobiet ma partnerów, dla których pojawienie się dziecka nie jest powodem do zmiany stylu życia. Pokazują to statystyki: główną przyczyną rozwodów, do których dochodzi po narodzinach dziecka, jest nierówny podział obowiązków. Bo nam się nie mieści w głowach, że można kochać swoją kobietę nadal, gdy pojawia się dziecko, ale widzieć ją inaczej. A tak działa na mężczyzn wychowanie w ciepłym, wygodnym patriarchacie. Mojemu partnerowi udało się to dostrzec po latach.

W wywiadzie u Sekielskiego, który miał zapowiadać mój nowy program, pierwszy raz przyznałam publicznie, że tworzę feministyczny kanał, będąc pod butem patriarchatu. Wcześniej podjęłam wyzwanie nagrania na swoim kanale materiału o tym, czy można być feministką i utrzymanką jednocześnie. I nie zrobiłam tego, bo nie umiałam się wybronić. Dzisiaj już nie mam tego wstydu. Zrozumiałam, że na koniec dnia liczy się to, czy żyję tak, jak sama wybrałam. Tak, ja tak żyję.

Można być feministką, nie pracować wcale i być na utrzymaniu męża. Skończmy z tym dziecięcym pojęciem sprawiedliwości – każdemu po równo. Sprawiedliwie znaczy każdemu według potrzeb. Kiedy moje drugie dziecko miało pół roku, wróciłam do pracy. Na pełen etat. I na pełen etat zatrudniłam opiekunkę, która ostatecznie zarabiała więcej niż ja. Mogłabym to ciągnąć do dzisiaj, żeby walczyć o honor i udowodnić swoją niezależność. Jednak szala przechyliła się na stronę wad tego rozwiązania: byłam zmęczona, cierpiała na tym moja rodzina, dzieci chodziły niewyspane. Tylko po to, by nikt nie splunął mi w twarz, że jestem utrzymanką. Chciałam być dla moich dzieci. Chciałam, żeby one czuły się najważniejsze. I nie chciałam w tym wszystkim ciągnąć nosem po podłodze ze zmęczenia. Uświadomiłam sobie, że moja wolność polega na tym, że mam wybór, w jaki sposób chcę połączyć macierzyństwo z rozwojem zawodowym. Wyznaczyłam granice swojego podwórka sama. Uważam to za bardziej feministyczne, niż realizowanie na siłę oczekiwań społeczeństwa, że będę z tabelą domowych obowiązków i ołówkiem w ręce rozliczać mojego partnera „z równości”.

Kulturowa narracja o macierzyństwie ma się nijak do realiów bycia matką. Kiedy ten lukrowany obrazek ulokujemy w Polsce, otrzymamy totalną karykaturę „święta”

A gdyby tak stawiać mężczyzn przed faktem dokonanym? Nie pytać: kochanie, czy to będzie w porządku, jeśli dziś ty zajmiesz się dziećmi, tylko powiedzieć: kochanie, dziś wychodzę, ogarnij dzieci.

W niektórych domach to byłby początek wojny, jak sądzę. Nie każda kobieta jest na nią gotowa. I nie każda musi być! Zwłaszcza że cena może być wysoka: rozpad związku. W mniej skrajnym przypadku to byłoby stworzenie sytuacji, której wściekły na kobietę facet zostaje z dzieckiem i może tą złą energią jakoś mu zaszkodzić. Obawiałam się tego zawsze i wiem, że wiele kobiet tak ma. Uważamy się za jedyne odpowiedzialne za dobrostan naszych dzieci. Nierzadko jest tak, że kobieta prosi o pomoc, np. nianię, ona popełnia jakiś błąd, a to matka czuje winna. Bo zostawiła, zawierzyła, nie była wystarczająco czujna. To absurd. Stąd bierze się też syndrom Zosi-samosi – ja lepiej przewinę, lepiej wykąpię, wybiorę lepsze ubrania…

Podczas gdy faceci naprawdę są zdolni do świetnego „obsługiwania” dzieci. Plus: każdy jest odpowiedzialny za to, jak sobie radzi z emocjami. Kiedy wkurzony facet zostaje z dzieckiem, jego zadaniem jest sobie z tym poradzić. Z kolei zadaniem kobiety nie jest chronienie wszystkich przed trudnościami.

Tak, jednak ja nie chciałam robić z dzieci zakładników tej nierówności między nami. Uważałam, że moja potrzeba jest na tyle ważna, by o nią zawalczyć, ale z moim partnerem na osobności, bez udziału dzieci. Z pewnością jest to jakiś objaw nadodpowiedzialności. To kolejna cecha, którą wykształcił w nas patriarchat. Ta hybryda starego porządku z nowym jest zabójcza na wielu płaszczyznach.

W ósmym miesiącu życia mojego dziecka zrobiłam triathlon. Kiedy miało cztery miesiące, trenowałam nawet 9 razy w tygodniu. Bo za zmienianie pieluch nikt nie chwali. Kobiety nie zyskują swojej podmiotowości, kiedy zostają matkami. To jest nic, to jest dla świata oczywiste. A ja chciałam wrócić do społeczeństwa w jakikolwiek sposób. Chciałam zostać zauważona i doceniona. W dniu startu ważyłam 46 kg. I ludzie mnie podziwiali za to, jak wyglądam i co robię. Nikt nie zapytał, czy wszystko w porządku, ale swój cel osiągnęłam: dostałam owacje na stojąco. I wcale nie poczułam się lepiej.

Malina z dziećmi / fot. archiwum prywatne

Zrozumiałam, że triathlon w porównaniu z macierzyństwem, to jak splunąć na chodnik. Bo co to znaczy iść na trening, a potem po nim odpocząć? Nic, kiedy wyobrazisz sobie, że najpierw 9 miesięcy nosisz w brzuchu dziecko, potem je rodzisz, a chwilę po porodzie dostajesz je na ręce i musisz się nim zajmować. Ani chwili przerwy. Zrobiłam swój triathlon, by poradzić sobie z emocjonalnym bólem. Na szczęście szybko to przepracowałam i zrobiłam go tylko raz.

Trudy macierzyństwa w dużej mierze są uniwersalne. Zna je każda matka, bez względu na sytuację ekonomiczną, mentalność, pozycję społeczną. W ramach programu „O matko” zrobiłam wywiad z Anią Muchą. On jeszcze się nie ukazał, to będzie mały spoiler: Ania położyła duży nacisk na historię o strachu. Niescedowalnym, wiecznym strachu o dziecko. Rodzisz i już zawsze będziesz się bała. I musisz nauczyć się z tym strachem żyć. Musisz go oswoić, żeby na nim nie płynąć, a w tym czasie jakieś plotkarskie medium robi o tobie sondę: czy Ania Mucha będzie dobrą mamą?

Mucha jest na świeczniku, ale tak naprawdę każda z nas jest rozliczana przez społeczeństwo z tego, jaką jest matką.

Dokładnie tak. Wszystkie możemy zbić piątkę i dlatego w moim programie mogę spotkać się z tak różnymi od siebie kobietami, a wyznania każdej z nich okazują się poruszające i bliskie.

To wszystko brzmi przerażająco i dlatego zastanawiam się, czy mówienie o paleniu zniczy, wiecznym strachu, tytanicznej pracy i osamotnieniu to nie jest tworzenie drugiego bieguna dla tej lukrowanej maski… Jest wiele młodych kobiet, które po szczerych wyznaniach matek, stwierdzają: o nie, to nie dla mnie.

A nie wydaje ci się, że tylko człowiek, który jest nieświadomy tego, na co się zgadza, jest w stanie podjąć spokojną decyzję – tak, chcę być rodzicem?

Można być feministką, nie pracować wcale i być na utrzymaniu męża. Skończmy z tym dziecięcym pojęciem sprawiedliwości – każdemu po równo. Sprawiedliwie znaczy każdemu według potrzeb

To prawda. Co nie oznacza, że bycie rodzicem to znój i koszmar. Mam wrażenie, że te dobre momenty, sukcesy błyszczą o wiele jaśniej. Tak jakby skala intensywności przeżywanych emocji poszerzała się z obu stron.

Staram się to podkreślać w swoich rozmowach i materiałach. Nie zgadzam się, że mówiąc o trudach, tworzę drugi biegun dla tego lukrowanego wizerunku. To może wystraszyć, ale chodzi o to, by uświadomić, a często powtarzam też, że macierzyństwo jest wspaniałe i rozwijające. Mnie osobiście macierzyństwo wręcz wybawiło. Postanowiłam być lepszym człowiekiem dla moich dzieci i zrobić coś, żeby zostawić dla nich lepszy świat. Sami siebie często potrafimy tylko niszczyć, a dzieci stawiają nas do pionu, sprawiają, że zamiast niszczyć, zaczynamy budować, z czasem również dla siebie. I to jest piękne.

Decydujmy się na dzieci, róbmy je, wychowujmy i kochajmy, ale ze świadomością, jakie to trudne. Ta świadomość jest bolesna, ale nas chroni. Sprawia, że zaczynamy szukać rozwiązań, prosić o pomoc, zamiast pogrążać się w tym przerażeniu.

Wiele lat temu była głośna sprawa matki z Lipna, która zostawiła w domu 2,5-letnią córkę przypiętą paskiem do futryny. Dostała za to wyrok, zabrano jej dzieci i odbył się na niej publiczny lincz w sieci. Tymczasem ona wtedy była wdową, z czwórką dzieci pod opieką, w tym najmłodsze miało trzy tygodnie i próbowała jakoś rozwiązać problem braku pieluch i mleka. Oczywiście, że to rozwiązanie nie było zbyt szczęśliwe, ale ona zarządziła tą sytuacją najlepiej, jak umiała. Dlaczego akurat tak? Czy ktoś pomyślał o tym, że takie matki jak ona nie mają żadnego systemowego wsparcia? Nie chcę wchodzić w buty sędziego i podważać jego decyzji, ale naprawdę mam poczucie, że dziecko jest nie tylko matki. Nie powinno być. Mówmy o trudach, by móc wyciągać wnioski, zmieniać to, co można zmienić i przygotować się na nie. Jednak żeby to się udało, musimy skończyć z ocenianiem.

Co byś powiedziała kobiecie, która jest w swojej pierwszej ciąży?

„Kochana, będzie pół roku czarnych chmur, ale potem wyjdzie słońce”. Myślę, że ta świadomość, że to się kiedyś skończy, że to nie jest nowa rzeczywistość, tylko stan przejściowy, jest niezwykle uwalniająca. Bo daje nadzieję, że to nie jest koniec poprzedniego życia, tylko jego etap. Jesteśmy tymi samymi osobami, tyle że w nowej roli.

Mówmy o trudach macierzyństwa, by móc wyciągać wnioski, zmieniać to, co można zmienić i przygotować się na nie. Jednak żeby to się udało, musimy skończyć z ocenianiem

Teraz mówisz o sobie, że jesteś szczęśliwą, spełnioną mamą. Co trzeba zrobić, żeby móc tak o sobie powiedzieć?

Kiedyś podobne pytanie zadałam swojej terapeutce. Na fali rozczarowań relacją damsko-męską i obserwacji, że to u nikogo tak naprawdę nie działa tak, jak powinno, zapytałam, czy zna szczęśliwe pary. Odparła, że tak i że to są pary, które naprawdę dużo razem przeszły. Więc może z macierzyństwem jest analogicznie: żeby być szczęśliwą mamą, trzeba najpierw być nieszczęśliwą i wziąć to na klatę, zmierzyć się z tym. Spróbować ułożyć.

Dominika Korwin-Mikke powiedziała w rozmowie ze mną, i też się pod tym podpisuję, że mamy, które od początku bez zawahania stwierdzają, że wszystko jest fantastycznie, noszą jakąś maskę. Nie wierzę im, wyczuwam fałsz. Nie odbieram im radości ani zasług, jednak opisywanie macierzyństwa jako pasma cudownych przeżyć jawi mi się jako próba pochwalenia się przed światem: zobaczcie, daję radę. Naprawdę nie da się zawsze być na sto procent. I nie ma w tym nic złego, urągającego. Nie bójmy się mówić o tym, co nam nie wychodzi, co jest trudne. Zróbmy to dla naszych córek. Budujmy w nich poczucie sprawczości, by czuły się silne, a chłopcom kupujmy lalki i pokazujmy, że to też ich rola. Ważne, byśmy zauważały sprawczość kobiet i dopuszczały, że macierzyństwo nie musi, a może nawet nie powinno, być udziałem każdej kobiety. Popchnijmy ten świat do przodu, by nasze dzieci miały choć trochę lżej.

 

Malina Błańska – dziennikarka niezależna, prowadzi swój kanał na YouTube. Autorka programu „O matko! Czyli macierzyństwo non-fiction” w Sekielski Brothers Studio, pisze książkę o kobietach, które żałują macierzyństwa. Mama dwójki dzieci

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: