Przejdź do treści

Ewa Kasprzyk: Uwielbiam słodkie lenistwo i nicnierobienie, ale w międzyczasie skoczę sobie ze spadochronem lub pójdę pomorsować

Ewa Kasprzyk / Archiwum prywatne
Ewa Kasprzyk / Archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

–  Nie rozpamiętuję stale różnych spraw z przeszłości, nie rozgryzam problemów. Śpię po nocach. Jak mam pieniądze, to mam, jak nie mam, to nie mam. Czy jestem 'iron woman’? Mój partner śmieje się, że tak, szczególnie wtedy, gdy prasuję – mówi Ewa Kasprzyk.  64-letnia gwiazda w rozmowie z Hello Zdrowie opowiada o swoich sposobach na trenowanie duszy i ciała.

 

Dorota Zabrodzka: „Młodym być to myśleć młodo” – powiedziała Pani w jednym z wywiadów. I to wystarczy, żeby zatrzymać upływ czasu?

Ewa Kasprzyk: Nie zamierzam go zatrzymywać, to naturalne, że przybywa nam lat. Wiek tak naprawdę zależy do tego, jak postrzegamy siebie i świat. Nie uważam, że wraz z kolejnym upływającym rokiem pojawiają się bariery zabraniające robić pewne rzeczy, bo nie wypada czy nie wolno. Czuję się młodo i nie jest to żadna poza, odpychanie rzeczywistości. Tak zostałam ukształtowana przez mój dom, głównie przez ojca, który mówił, że PESEL jest tylko cyfrą. Ojciec podkreślał, że trzeba otaczać się z młodymi ludźmi, nie odpuszczać, nie zostawać w tyle. Nie mówić: nie umiem obsłużyć komputera i się już nie nauczę. Ktoś może pomyśleć o mnie: babcia, emerytka, seniorka. Ja staram się tych określeń nie używać. Kiedyś czytałam amerykańską książkę o tym, jak zachować długo młodość. Była tam znakomita, prosta wskazówka: w momencie, kiedy przekraczasz barierę 60 lat, nie zaczynaj korzystać z przywilejów, które daje emerytura. Przysługuje ci bilet ulgowy? Nie korzystaj z niego, żyj, jak żyłaś dotychczas. Po prostu bądź młoda!

Ilustracją pani podejścia do życia będzie niewątpliwie program „Power couple”, który już wkrótce będziemy mogli oglądać w telewizji.

Nie zdradzając szczegółów, przyznam, że posunęłam się do ekstremalnych wyczynów, wymagających pokonania lęku. A ponieważ brawura jest domeną ludzi młodych, to jestem młoda! Uważam, że nie można się bać – dotyczy to różnych dziedzin życia, nie tylko sportu.

Kiedyś czytałam amerykańską książkę o tym, jak długo zachować młodość. Była tam znakomita, prosta wskazówka: gdy przekraczasz barierę 60 lat, nie zaczynaj korzystać z przywilejów, które daje emerytura. Przysługuje ci bilet ulgowy? Nie korzystaj z niego, żyj, jak żyłaś dotychczas. Po prostu bądź młoda

A skok ze spadochronem? Nie wymagał pokonania lęku?

Skoczyłam raz, z instruktorem. Parę lat temu znajomy zapytał mnie, czy bym się na to zdecydowała. Odpowiedziałam – oczywiście! I pewnego dnia do mnie zadzwonił: możesz się szykować. Skoczyłam z pięciu tysięcy metrów! Wrażenia cudowne, przez tydzień chodzi się dziesięć centymetrów ponad ziemią. Człowiek czuje się jak ptak, a latanie jest chyba marzeniem każdego. Udowodniłam sobie, że mogę przełamać strach, dokonać czegoś ekstremalnego. Chciałabym skoczyć kiedyś jeszcze raz…

Sportowych wyzwań w pani życiu nie brakuje, w dodatku bywają to dyscypliny postrzegane jako męskie, na przykład boks.

Boks tajski, czyli taki trochę bardziej zbójecki wariant, który dopuszcza używanie łokci i kolan, trenuję do dziś. Zaczęłam po 50-tce, kiedy to pojechałam do Tajlandii na specjalny obóz sportowy, czyli tai camp. Trenowałam dwa razy dziennie, nawet uczestniczyłam w sparingach. Chodziło mi wtedy głównie o poprawę kondycji, nabranie formy, schudnięcie. No i złapałam bakcyla – byłam jeszcze pięć razy na takich obozach. Ostatni raz udało mi się tam pojechać w styczniu zeszłego roku, jeszcze przed pandemią. Worek treningowy mam w swojej sypialni – spełnia rolę terapeutyczną. Kiedy rano wstaję i mam zły humor, wolę się w ten sposób wyładować, niż robić komuś przykre uwagi. Już planuję, żeby znowu się do Tajlandii wybrać, sprawdzam, czy mój ulubiony klub jest otwarty.

Uwielbia pani podróże, tymczasem…

…żeby móc pływać – to moja koronna dyscyplina – chodzę na basen. Przepływam kilometr, półtora bez zatrzymania. Po takim wysiłku przyjemnie jest zjeść sałatkę z oliwkami, wypić kawkę, poczytać. Ale najcudowniej pływa się w greckim morzu. No i delektuje się prawdziwą grecką sałatką. Nie wyobrażam sobie wyjazdu na wakacje tam, gdzie nie mogłabym pływać. Uwielbiałam nurkować z butlą w rafach koralowych, a w Turcji – pływać z delfinami. Wspaniała jest ta symbioza ludzi i tych przepięknych ssaków. Znajomi dowcipkują czasem na temat moich morskich aktywności i mówią, że kiedyś wyrośnie mi płetwa!

Magda Mołek / zdj. Łukasz Sokół

Polskie morze też ma zalety, szczególnie zimą – można w nim, zgodnie z modą, morsować.

Morsuję, ale właśnie ta moda mnie zniechęca, bo nie lubię robić tego, co wszyscy. Jak się wchodzi do wody, jest straszno, a potem – euforia! No, ale nie zawsze jest człowiek nad morzem, jeziorko czerniakowskie to nie to samo… Dlatego w tym roku na zimową aktywność wybrałam góry. W noc sylwestrową udało mi się wejść na Nosal w rakach. Cały ten rok będę się pewnie wspinać.

Przy takim wysiłku nie odzywa się kontuzja, której nabawiła się pani, występując w programie „Taniec z gwiazdami”?

Na szczęście nie. Tańczyłam 9 miesięcy i noga zaczęła mi drętwieć i w dzień, i w nocy. Okazało się, że pod mięśniem pojawił się guz. Na szczęście trafiłam do wspaniałego lekarza, profesora Jarosława Czubaka, który mi to natychmiast zoperował. To było w Boże Narodzenie, a 3 stycznia byłam już na próbie „Kto się boi Wirginii Woolf”. Gdy 20 stycznia zaprosiłam profesora na premierę, powiedział: „nie wierzę, że  panią operowałem!”. Potem były jeszcze dwie operacje – w sumie trzy w ciągu półtora roku. Ale noga to nic, gorzej było z biodrem.

Zaczęło się, gdy byłam z teatrem w Nowym Jorku. Podnosiłam się tylko, żeby zagrać, potem od razu hotel, łóżko, środki przeciwbólowe. Jakość życia była straszna – człowiek wyje z bólu i nie może chodzić. To była prawdziwa lekcja pokory. Zdecydowałam się na wszczepienie endoprotezy i każdego, kto ma problem za stawem biodrowym do tego zachęcam, choć rehabilitacja po zabiegu jest długa. Potem było jeszcze ścięgno Achillesa zerwane na tenisie… Sport ma swoje konsekwencje, ale co tam, trzeba iść do przodu.

Jakość życia była straszna - człowiek wyje z bólu i nie może chodzić. To była prawdziwa lekcja pokory. Zdecydowałam się na wszczepienie endoprotezy i każdego, kto ma problem za stawem biodrowym do tego zachęcam, choć rehabilitacja po zabiegu jest długa

Nie udało się też pani ustrzec przed koronawirusem, ale chyba nie odebrał formy?

Zaraziłam się na planie filmowym, bo mimo pandemii cały czas pracowałam. Zagrałam dwie duże role w filmach, wystąpiłam w serialu i w kilku spektaklach teatralnych. To, że dałam sobie radę w „Power Couple” jest dla mnie dowodem, że po covidzie nie ma już śladu.

Gdyby tych ról nie było, czułaby się pani odsunięta na boczny tor?

Absolutnie! Wiele razy miałam przerwy w mojej pracy zawodowej i nawet się z tego cieszyłam. Bo nudno jest grać przez 10 lat ten sam spektakl, jak choćby „Berek, czyli upiór w moherze” w Teatrze Kwadrat. Więc zostawiłam etat w teatrze, przeszłam na emeryturę i jestem freelancerką. Teraz to ja decyduję o moim życiu, a nie dyrektor teatru.

Myślę, że nie dopuszcza pani do siebie nudy i nawet, gdyby nie było żadnej pracy w pandemii, i tak znalazły Pani ciekawe, fajne zajęcie. Kolejny sport?

Sport jest świetną odskocznią od tego całego bałaganu, jaki funduje nam świat, ale jest tylko rozgrzewką przed tym, czego człowiek naprawdę potrzebuje. Nie da się ćwiczyć tylko ciała, a zostawić duszę. Człowiek byłby niepełny.

Agata Młynarska / zdj. Andreas Szilagyi, MWMEDIA

Jak zatem ćwiczy pani duszę?

Kilka lat temu moja córka Małgorzata, która interesuje się jogą, medytacją i dba o mój rozwój duchowy, a także o szlifowanie mojego angielskiego – sama jest nie tylko piosenkarką, ale także anglistką – poleciła mi książkę Denise Linn pt. „Soul coaching”. To czterotygodniowy program poświęcony porządkowaniu swego ja, oczyszczaniu życia na poziomie emocjonalnym, fizycznym i duchowym. Wykonywałam zadania, które porządkowały moją głowę. Pierwszym z nich było… uporządkowanie swojego biurka, wyrzucenie niepotrzebnych rzeczy, których każdy z nas ma za dużo. Zakończyłam ten program z sukcesem – doszłam do jakiegoś ładu ze sobą, co było mi wówczas bardzo potrzebne.

Brała pani też udział w warsztatach ho’oponopono. 

To stara hawajska praktyka pojednania i wybaczania, z którą zetknęłam się na warsztatach dra Maka’ala Yatesa specjalizującego się w hawajskiej medycynie. Uczy on, jak poprawić jakość swojego życia, jak poradzić sobie z pamięcią traumatycznych zdarzeń, jak zrozumieć własne ciało. Również wspomniany tajski boks poprawia kondycję psychiczną, nie tylko fizyczną. W Tajlandii po treningu jeździłam na terapeutyczne głodówki – 10-dniowy post o wodzie, prowadzony pod opieką lekarzy. Miałam potem uczucie niesamowitej lekkości, jasności umysłu.

A na co dzień? Zdrowa dieta?

Nie da się jej trzymać niewolniczo, choć oczywiście próbuję diet, które wpływają korzystnie na stan umysłu. Staram się utrzymać dietę wegetariańską, choć nie wynika to z mojej filozofii, bo nie jestem fanatyczką i czasem czuję, że stek jest dla mnie jak lekarstwo. Mam tendencję do tycia i gdy widzę, że strzałka wagi przechyla się w niewłaściwą stronę, biorę się za siebie. Uwielbiam słodkie lenistwo i nicnierobienie, ale w międzyczasie skoczę sobie ze spadochronem lub pójdę pomorsować! Próbowałam kiedyś ćwiczeń „z prądem”, które polegają na półgodzinnej elektrostymulacji mięśni za pomocą specjalnego urządzenia. Nie do końca mi to odpowiadało. Wolę pracę trudniejszą, dłuższą, bez takich urządzeń.

Sport jest świetną odskocznią od tego całego bałaganu, jaki funduje nam świat, ale jest tylko rozgrzewką przed tym, czego człowiek naprawdę potrzebuje. Nie da się ćwiczyć tylko ciała, a zostawić duszę. Człowiek byłby niepełny

Po sieci krąży wylansowany przez panią bon mot: „lepiej kojarzyć się z seksem niż z geriatrą”. Czuje się pani ekspertką od seksu?

Ekspertką od seksu była Michalina Wisłocka. Tym niemniej jest mi bardzo miło, że jeszcze ciągle kojarzę się w kobiecością, z seksem. Przypięto mi taką łatkę, ale nie mam z tym żadnego problemu.

I pewnie z zainteresowaniem przyjęła pani role demonów seksu, jak Marilyn Monroe czy Dalida?

Ja tych ról nie przyjęłam, ja je sama wymyśliłam. Podobnie jak rolę Patty Diphusa, gwiazdy porno z opowiadania Pedro Almodóvara. Teatralną adaptację napisał specjalnie dla mnie przez Remigiusza Grzela.  Szukam postaci, które mają niebanalne osobowości, a takie były wszystkie te kobiety. Kojarzą się jednoznacznie, ale gdy poznamy je bliżej, okazuje się, że nie są takie, jak je postrzegano. To diwy ze skazą – wybierały niewłaściwych mężczyzn, którzy doprowadzili je do śmierci. Interesuje mnie pokazanie, że karierę w show biznesie okupuje się ciężką walką o siebie, o ocalenie tego, co jest w głębi nas.

Da się tę walkę wygrać?

Urodziłam się optymistką, jestem wdzięczna sile wyższej, że tak jest. Nie rozpamiętuję stale różnych spraw z przeszłości, nie rozgryzam problemów. Śpię po nocach. Jak mam pieniądze, to mam, jak nie mam, to nie mam. Czy jestem iron woman? Mój partner śmieje się, że tak, szczególnie wtedy, gdy prasuję.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: