Przejdź do treści

„Pomyślałam: jak teraz się nie zaakceptuję, to kiedy? Poczułam się jak bogini kobiecości”. O tym, jak zaprzyjaźnić się z sobą po menopauzie, opowiada Elżbieta Kosińska-Wappa

Elżbieta Kosińska-Wappa / archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Poczułam się dobrze w swoim 56-letnim ciele, z większą liczbą zmarszczek, z bardziej wiotką skórą. Ciągle słyszymy, że mamy być gładkie, chrupiące, apetyczne, a dojrzały owoc nie jest brzydki, tylko jest słodki – mówi Elżbieta Kosińska-Wappa, matka, żona, macocha, fizjoterapeutka, florystka, przedsiębiorczyni.

 

Nina Harbuz: Ile masz lat?

Elżbieta Kosińska-Wappa: 56.

I jak się dogadujesz z upływającym czasem?

Myślę, że dobrze. Jestem bardzo aktywna, mam masę energii, czasem wydaje mi się, że więcej niż młodzi ludzie. Bywa, że słyszę od dwudziestolatków, trzydziestolatków, z którymi pracuję albo działam wolontariacko, że są zmęczeni. Wtedy w duchu zastanawiam się, jak to możliwe, skoro jestem dwa lub trzy razy starsza od nich? Na głos nic nie mówię, bo nie chcę wyjść na starą zrzędę. Jest we mnie wciąż masa energii, która domaga się spożytkowania. Nie nadaję się do leżenia i pachnienia. Czasem śmieję się, że to czas nie bardzo potrafi za mną nadążyć. Zawsze gdzieś biegnę, uczę się nowych rzeczy i nie mam kiedy się starzeć. Oczywiście miewam różne dolegliwości, które przyszły z wiekiem, bo moje ciało – jak każde inne – zużywa się, ale jestem zaprzyjaźniona i z upływającym czasem, i ze swoim ciałem, które się zmienia. Gdybym żyła 200 lat temu, dawno byłabym w wieku balzakowskim i nie dożyłabym ani starości, ani nawet menopauzy.

Masz to doświadczenie za sobą?

Tak, ponad 2 lata temu miałam ostatni okres, co oczywiście można było potwierdzić dopiero po roku. Nigdy się nie wie, która menstruacja będzie tą ostatnią. U mnie zbiegło się to z pierwszym lockdownem. W marcu nas zamknęli, a w lutym miałam ostatnią miesiączkę.

To był dla wszystkich trudny czas, czas strat. Menopauza była dla ciebie kolejną utratą?

Ostatniego okresu nie przeżywałam jako straty. Już wcześniej, od jakiegoś czasu, miałam nieregularne cykle, więc psychicznie byłam przygotowana na koniec. To, co było trudne, to nasilone huśtawki nastrojów, które przyszły wraz z ostatnim okresem. Na to nałożyła się pandemia i obostrzenia z nią związane, które wywoływały bezsilność. Musieliśmy z mężem zamknąć sklep, który mieliśmy w galerii handlowej. Otarliśmy się o bankructwo, a długi, które mamy, będziemy spłacać jeszcze przez wiele lat. To nie było łatwe. Zaczęłam doświadczać wtedy niepokojów, lęków, klasycznych uderzeń gorąca.

Pomyślałam, że tak jak przed menstruacją głośniej wybrzmiewają uczucia, które w trakcie cyklu nie zawsze są słyszane, tak przy menopauzie emocje przybrały na sile. W środku mną telepało. Jakbym dostawała zastrzyk z adrenaliny albo jakby ktoś zza krzaka nagle wyskakiwał, żeby mnie wystraszyć. Lęki wywołane spadkiem hormonów w organizmie przychodziły nagle i znikąd. Oczywiście lockdown dokładał się do odczuwania niepokoju, kłopoty z zamkniętym biznesem też nie polepszały samopoczucia, a uziemienie w domu, które dla mnie, osoby w wiecznym ruchu, sprawczej, było straszne. Bywało, że siedziałam i płakałam, czułam dojmujący smutek albo byłam wkurzona i miałam ochotę zrobić awanturę o niezgaszone światło w lodówce. Do tego dochodziły objawy z ciała. Bywało, że leżałam na kanapie i oglądałam przyjemny film albo czytałam książkę i niczym po nagłym, głośnym wybuchu, robiło mi się gorąco, byłam cała mokra, aż ubranie i materac stawały się wilgotne. A po chwili czułam zimno i wewnętrzny spokój. Samej ze sobą było mi wtedy bardzo źle.

Bliskość nie jest myśleniem, tylko czuciem. Kiedy zgubiłam wreszcie kompleksy, mąż to wyraźnie odczuł. Ja zresztą też. Czasem ludziom się wydaje, że w pewnym wieku seks umiera i przestaje być ważny. Ale to zależy od dwojga ludzi, ich temperamentów i czy całe życie dbali o tę sferę. Myśmy dbali i teraz możemy kochać się, kiedy chcemy. Ostatni okres to była wolność.

Miałaś wsparcie?

W mężu. Głęboko współczuję tym wszystkim kobietom, których partnerzy nie są wspierający, a wręcz potrafią szydzić czy wyśmiewać to, co się dzieje z kobietami w okresie menopauzalnym. Ale my z mężem wspieramy się przez całe życie, na wszystkich zakrętach, zarówno moich, jak i jego. Kiedyś nasz syn powiedział, że patrząc na nas, dochodzi do wniosku, że przepis na długoletni związek to rozmowa, także o trudnych rzeczach. Mąż potrafił powiedzieć mi w łagodny sposób, że widzi, że nie jestem sobą i może powinnam wesprzeć się farmakologicznie. I tak zrobiłam. Zaczęłam przyjmować HTM (hormonalną terapię menopauzalną) i wszystko zaczęło się układać. Przestałam mieć uderzenia gorąca, czuć niepokoje, byłam spokojniejsza. I wtedy też spojrzałam na siebie, na swoje ciało i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego przez całe życie miałam kompleksy z powodu wyglądu. Pomyślałam, jak teraz się nie zaakceptuję, to kiedy? Trochę żartuję, a po części naprawdę poczułam się jak bogini kobiecości, wręcz doskonale w swoim ciele.

archiwum prywatne

Rozkwitłaś, choć menopauzę nazywa się czasem przekwitania.

To tylko słowo. Nie lubimy określenia „starość”, a ja znów – pół żartem, pół serio – mówię, że przecież jestem stara, a już z pewnością starzeję się. Ciągle uciekamy od tego procesu, twierdząc, że to jedynie pesel, cyferki, a ważne jest, jak się czujemy. I oczywiście, że to jest ważne. Jeśli będziemy czuć się stare i brzydkie, to tak będzie. Ale nietrakcyjnie można czuć się w każdym wieku, bo tę atrakcyjność ma się w sobie, we własnej głowie. Ja naprawdę poczułam się dobrze w swoim 56-letnim ciele, z większą liczbą zmarszczek, z bardziej wiotką skórą. Ciągle słyszymy, że mamy być gładkie, chrupiące, apetyczne, a dojrzały owoc nie jest brzydki, tylko jest słodki.

I jest też bardziej soczysty. Może to o soczystość życia, na tym jego etapie, chodzi?

Tak, bo jestem nasycona doświadczeniami i przeżyciami, zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi. Jestem sumą tych doświadczeń i bez tych trudnych emocji, strat, upadków i podniesień nie byłabym tą Elą, którą jestem. Nie zyskałabym siły i dystansu, które mam do siebie i świata. Życie nie traktuje mnie zbyt poważnie, w związku z tym ja go też nie będę w ten sposób traktować. Bardzo dużo się uśmiecham, także do obcych ludzi na ulicy. Wtedy przynajmniej „chomików” pod żuchwą nie widać.

Mój tata, kiedy zachorował na raka pęcherza i nie zdecydował się na usunięcie go, powtarzał często frazę, która bardzo mnie bolała. Mówił, że wszystko co dobre, już było. A moja wojowniczka dusza krzyczała, że nie, bo z każdego dnia możesz mieć drobną radość. Lubię czasem pooglądać w internecie modelki po osiemdziesiątce. Czytam komentarze pod zdjęciami, w których zawsze pojawi się jakiś oburzony głos, pomstujący, jak można takie ciała pokazywać. A dla mnie ich ciała są piękne, bo nosiły te kobiety przez 80 lat. Moje ciało nosiło moje dzieci, moje piersi karmiły moich synów po trzynaście miesięcy. Zaliczałam upadki na nartach, a moje ciało dalej mi służy i uważam, że jest piękne, bo dobrze się w nim czuję. I daje mi dużo przyjemności.

Bywało, że siedziałam i płakałam, czułam dojmujący smutek albo byłam wkurzona i miałam ochotę zrobić awanturę o niezgaszone światło w lodówce. Do tego dochodziły objawy z ciała. (…) Samej ze sobą było mi wtedy bardzo źle

Pewnie to się ze sobą łączy – ta przyjemność z dobrym czuciem się we własnym ciele.

Myślę, że tak. Od męża usłyszałam, że widzi jak wraz z menopauzą zakończył się we mnie proces akceptowania siebie. Kiedy dzieci były mniejsze, a ja miałam masę zarzutów do siebie, zdarzało się, że moje kompleksy niszczyły bliskość i intymność między mną a mężem. Mówiłam, że mam okropny brzuch, grubą pupę. Ten brak akceptacji siebie powodował blokadę we mnie i utrudniał zbliżenia między nami, choć mąż zawsze był wpatrzony we mnie jak w obrazek i do dziś z zachwytem patrzy na każdą część mojego ciała. Bliskość nie jest myśleniem, tylko czuciem. Kiedy zgubiłam wreszcie kompleksy, mąż to wyraźnie odczuł. Ja zresztą też. Czasem ludziom się wydaje, że w pewnym wieku seks umiera i przestaje być ważny. Ale to zależy od dwojga ludzi, ich temperamentów i czy całe życie dbali o tę sferę. Myśmy dbali i teraz możemy kochać się, kiedy chcemy. Ostatni okres to była wolność.

I co ze sobą przyniosła?

W sferze intymnej już nie musiałam się frustrować, że chcę się kochać, a nie mogę, bo mam okres. Nie muszę się stresować nieplanowaną ciążą. Nie muszę się zastanawiać, jak poradzę sobie z menstruacją na urlopie, jeśli akurat będę w miejscu, w którym nie będę mieć swobodnego dostępu do toalety. Mogę chodzić na basen, kiedy chcę i którego dnia chcę. Zyskałam wolność od cyklu menstruacyjnego i to było dla mnie cudowne uczucie, tym bardziej, że zawsze miałam długie krwawienia, które trwały tydzień. Psychicznie menopauza zakończyła proces akceptowania samej siebie. Poczułam, że nie muszę wiedzieć wszystkiego o wszystkim. Mam świadomość na czym się znam, w czym mam doświadczenie, co wiem i co robię fantastycznie i za to potrafię się docenić. Za to, czego nie wiem, czego nie umiem już się nie krytykuję i nie besztam.

Wiktor Osiatyński powiedział kiedyś: „Wstać rano, zrobić przedziałek i się odpieprzyć od siebie. Czyli nie mówić sobie: muszę to, tamto, owo, nie ustawiać sobie za wysoko poprzeczki i narzucać planów, którym nie można sprostać”.

Dokładnie tak. Dodałabym jeszcze do tego, żeby porzucić nieprawdziwe opinie na swój temat, szczególnie te przyklejone nam przez innych ludzi. Dawno temu osoba, z którą współpracowałam przy organizacji ślubów, powiedziała przy mnie do klientki zamawiającej u mnie bukiet, żeby uważała na mnie, bo jestem straszną gadułą, więc trzeba mnie pilnować i ograniczać rozmowy ze mną. Bardzo mnie to wtedy zabolało i ta łatka „gaduły” na długo ze mną została. Aż zrozumiałam, że moja łatwość nawiązywania dialogu z ludźmi to mój ogromny atut i zasób w miejscach, gdzie pracowałam, a zawsze były związane z handlem. Nie da się sprzedawać, milcząc. Jednak to, co najważniejsze, to czuję się ważna dla siebie, atrakcyjna i to chyba widać na zewnątrz.

(…) spojrzałam na siebie, na swoje ciało i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego przez całe życie miałam kompleksy z powodu wyglądu. Pomyślałam, jak teraz się nie zaakceptuję, to kiedy? Trochę żartuję, a po części naprawdę poczułam się jak bogini kobiecości, wręcz doskonale w swoim ciele

Wiele kobiet po pięćdziesiątce mówi, że zaczynają czuć się przezroczyste, niewidzialne.

Być może jestem dla innych przezroczysta, ale sama ze sobą tak się nie czuję, w związku z tym jest mi to obojętne, jak ktoś mnie widzi. Nie czuję się też przezroczysta dla męża i przyjaciół. Oczywiście mam w sobie też próżność i jak mi ktoś powie, że świetnie wyglądam, to jest to bardzo przyjemne. Nie będę mówić, że w ogóle mnie komplementy nie interesują i jestem z tej potrzeby odarta, ale jeśli ktoś mi nie powie, że dobrze wyglądam, to nie rozpadam się na kawałki, bo sama wiem, kiedy tak jest. Po prostu dobrze mi samej ze sobą, ze swoim wiekiem. Mam świadomość, że jeśli dane mi będzie żyć dłużej, a jest to prawdopodobne, bo moja mama ma 81 lat, a babcia i prababcia żyły 95 lat, to będę się bardziej starzeć, bardziej wiotczeć, bardziej marszczyć.

A co kobiety w twojej rodzinie mówiły o okresie menopauzy? Jaki był przekaz rodzinny?

Babcia Nadzieja była typem nienarzekającym na życie i nigdy z nią o menopauzie nie rozmawiałam. Za to moja mama dawała znać, że jej gorąco i czuć było, że jest rozdrażniona i rozedrgana emocjonalnie. Jeśli cokolwiek mówiła, to o objawach, nie dzieliła się przemyśleniami, jak jej jest w menopauzalnym okresie życia. Ja na pewno wiele rzeczy przewartościowałam. Ważne jest dla mnie życie samo w sobie, tym bardziej, że już kilka moich bliskich koleżanek umarło. Ważne jest zdrowie, ważna jest miłość, która jest napędem do życia. Miłość, którą otaczają nas bliscy. Nauczyłam się też samą siebie otaczać miłością i czułością i z czułością patrzeć na swoje coraz starsze ciało. Bo ono mnie nosi, co uważam za dar.

Kiedy teraz to mówisz, wzruszasz się.

Tak, bo wzrusza mnie, że życie jest dane raz i w związku z tym chcę je dobrze wykorzystać, zrobić wszystko, żeby było przyjemne. Porusza mnie to, że kiedyś nie potrafiłam potraktować siebie z czułością, tylko ciągle wymagałam od siebie czegoś więcej, ciągle musiałam być jakaś, miałam zastrzeżenia do swojego ciała, katowałam się dietami. Teraz, gdy czasem muszę coś zrobić, coś załatwić, pojawia się we mnie odczucie wewnętrznej niezgody, w środku wszystko skrzeczy, że tego nie chce, ciało się spina, dając znać, żeby tego nie robić, choć intelektualnie rozumiem, czemu miałoby się coś wydarzyć. Nauczyłam się słuchać własnego ciała, tego co do mnie mówi, i traktować je z szacunkiem i z czułością i podążać za jego podpowiedziami. Ono bywa mądrzejsze niż głowa.

 

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: