Przejdź do treści

„Jeśli ktoś mówi: 'Nie wiem, czy umiem cię nadal kochać’, mówi tak naprawdę: 'Już cię nie kocham’. I jest to nieodwracalne” – o cichym odchodzeniu rozmawiamy z Moniką Dreger

Monika Dreger / archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Rozstanie to sytuacja konfrontacyjna – stajemy przed dziećmi, rodzicami, teściami i musimy dźwignąć ich reakcję. Niektórym łatwiej jej nie podejmować i rozstać się tylko na poziomie emocjonalnym na tak długo, że potem będzie to już tylko formalność – o cichym odchodzeniu mówi psycholożka Monika Dreger.

 

Ewa Bukowiecka-Janik: O zjawisku quiet quitting (odchodzenie po cichu, cicha rezygnacja) najpierw mówiono w kontekście pracy. Opisywano je jako wykonywanie swoich obowiązków w wersji minimum, bez zaangażowania i emocji. Potem tym terminem zaczęto opisywać związki. Czym jest to minimum w relacji?

Monika Dreger: To np. współdzielenie opieki nad dziećmi, domowym budżetem, obowiązkami domowymi, logistyka dnia – kto kogo dokąd podwozi, kto robi zakupy, kto kiedy wraca, kto pójdzie na wywiadówkę czy zrobi obiad itd. To może być też wspólne obcowanie ze sobą w domu, wychodzenie na spotkania towarzyskie i rodzinne. Pary, które rozeszły się po cichu, często spędzają wspólny czas obok siebie, np. siedzą w jednym pokoju i każde z nich przegląda coś w telefonie. Mogą nawet oglądać coś „razem”. Choć z zewnątrz to naprawdę wygląda dobrze, pary nazywają to współlokatorstwem.

A seks? Wspólne łóżko?

Wspólna kołdra i zbliżenia mogą się zawierać w tym minimum. Z tym że jest to zupełnie odcięte od emocji – wynika bardziej z rutyny niż potrzeby. To bycie od siebie bardzo daleko, niby razem, a jednak osobno.

O quiet qutting mówi się również w kontekście trendów randkowych. Czy to zjawisko dotyczy tylko stałych związków, czy również przelotnych znajomości?

W pewnym stopniu może dotyczyć również świeżych znajomości, natomiast w moim odczuciu ostatecznie to są dwa różne zjawiska. W stałych związkach odchodzenie po cichu oznacza oddalanie się od drugiej osoby w sensie emocjonalnym, rezygnacja z inwestowania w relację. Natomiast w przypadku nowych znajomości taka postawa może wynikać z tego, że teraz młodzi ludzie w ogóle mają kłopot z zaangażowaniem, nie tylko w związki, ale i inne obszary życia – pracę, mieszkanie jako swoje miejsce na ziemi, przyjaźnie, relacje z rodziną itd. Niby chcą się wiązać, ale z drugiej strony żyją w świecie, w którym wszystko jest tymczasowe, więc budują relacje płaskie, w wersji minimum od samego początku. Często jest też tak, że najpierw jest randka, a potem cisza, bez wyjaśnienia, albo wycofywanie się w taki chłodny sposób – rzadsze spotkania, mniej zainteresowania.

To raczej przypomina ghosting – takie lekceważenie i ucinanie bez słowa.

Tak, a quiet quitting to zbyt długie godzenie się na to, że w związku jest chłód, pustka i brak prób robienia z tym czegokolwiek, aż w końcu jest już za późno, nie ma czego ratować.

Quiet quitting to strategia ewakuacji. Jeśli chcemy być razem, a obserwujemy, że partner/partnerka się od nas oddala, albo my czujemy, że jesteśmy na innej planecie, trzeba spojrzeć pod spód. Można widywać się codziennie i zaprzepaścić więź. Ciche odchodzenie może przejawiać się właśnie ciszą, nicością, pustką między dwojgiem. Tam nie ma nie tylko radości, miłości i bliskości – nie ma również złości czy frustracji. To pokazuje, że nam nie zależy, nawet jak nam coś nie pasuje, to nie chce nam się kłócić i walczyć. Takie zjawisko może być obustronne, jak i jednostronne – wówczas druga strona może przeżywać ból, lęk, niepewność, samotność, porzucenie.

To określenie pojawiło się w kontekście związków niedawno, a zdaje się, że samo zjawisko istnieje, odkąd ludzie się ze sobą wiążą... Wiele się słyszy: „mąż nie chce ze mną rozmawiać”, „nie interesuje się mną”, „nie ma między nami ognia”, „czuję się w związku samotna/samotny”.

Niekoniecznie każde z tych zdań sygnalizuje ciche odchodzenie, choć to rzeczywiście może być symptom. Kiedy mamy do czynienia z cichą rezygnacją, w pewnym momencie jedno z pary orientuje się, że ich związek to wydmuszka. To jest bardzo powolny proces, ponieważ zapewnione „minimum” oddala naszą uwagę od problemów, przykrywa je. Koniec końców wszystko jakoś działa. Różnica w odbiorze tej samej sytuacji może wynikać z wielu różnych rzeczy. Być może jedna strona ma mniejsze oczekiwania wobec związku, być może to oddalenie po jednej stronie wynika z dużego zaangażowania w inne obszary życia, przez co reszta gdzieś umyka.

Zdarza się, że do gabinetu przychodzą pary z krótkim stażem i to widać, że jedna osoba przyciągnęła drugą. Chce walczyć, a druga strona jest zupełnie niezainteresowana. Pojawiają się też pary, które przychodzą naprawiać, a ja zastanawiam się, dlaczego oni w ogóle ze sobą są. Często się okazuje, że ich związek jest martwy od dawna i tak naprawdę nie ma czego zbierać, a po pomoc przyszli tylko po to, by domknąć proces rozstawania się z godnością i poczuciem, że „zrobili wszystko, co mogli”. Tymczasem o związek trzeba dbać, gdy jest dobrze, a po pomoc sięgać, gdy coś się psuje. Zdania, które pani wymieniła, mogą być taką lampką ostrzegawczą.

Z pewnością quiet quitting istnieje od dawna, jednak obserwuję, że rzeczywiście dzieje się tak coraz częściej. Mam wrażenie, że im młodsi ludzie, tym większą mają tendencję do łatwego odpuszczania i pozbywania się wszystkiego, co jest trudne i wymaga pracy, w formie takiego chłodnego wyciszania. Prowadzę obecnie terapię pary z 30-letnim stażem i choć jest tam przemoc i cała masa złych doświadczeń, to oni oboje próbują, są w tym.

Z czego może wynikać ten problem z emocjonalnym zaangażowaniem współczesnych młodych ludzi?

To jest bardzo trudne pytanie. Wspomniana już tymczasowość wszystkiego na pewno ma spore znaczenie – to, że nie budujemy domu na lata, tylko częściej wynajmujemy mieszkanie, że nie decydujemy się na zakładanie rodziny, tylko mniej zobowiązujące związki, bo tak jest prościej, tak przedłużamy swoją młodość. Rozwody są na porządku dziennym, miejsce do życia wybieramy takie, jakie chcemy i gdzie chcemy, niewiele nas ogranicza, mniej jesteśmy związani z kulturą danego miejsca, rynek pracy też jest zupełnie inny niż 20-30 lat temu, dynamiczny, właściwie rządzi nim zmiana.

Poza tym żyjemy w kulturze masowej konsumpcji – kiedy coś się psuje, wyrzucamy i kupujemy nowe, zamiast naprawiać. Taka perspektywa wpływa na mentalność i może przekładać się na podejście do relacji. Zaangażowaniu w związki nie pomaga też fokus egocentryczny – współczesna kultura wspiera narcyzm. Niby dużo mówi się o tym, jak o siebie dbać, że sami dla siebie powinniśmy być najważniejsi, że nasz dobrostan decyduje o jakości naszego życia – i to wszystko prawda, tylko większość ludzi rozumie to bardzo „płasko”. Zamiast zejść głębiej i zaopiekować się swoimi emocjami na fundamentalnym poziomie, kręcimy się wokół swojego ego, próbując je dokarmić. Z tej pozycji nawet nie widać innych ludzi. To skutkuje również roszczeniową postawą w związku – nie ma miejsca na kompromisy czy uwzględnienie czyichś potrzeb, bo moje są najważniejsze.

Czy ciche odchodzenie można zastosować z premedytacją? Czy to zawsze skutek uboczny wygasającej relacji?

Zdecydowanie można zastosować z premedytacją. To są te osoby, które przychodzą na terapię do gabinetu, choć wiedzą, że związku nie będą naprawiać, albo udają, że chcą naprawiać, a tak naprawdę mają już drugi związek, w który się angażują.

Quiet quitting to strategia ewakuacji. To godzenie się na chłód, pustkę i rezygnacja z ratowania związku

Po co to wszystko? Dlaczego nie można po prostu podjąć decyzji o rozstaniu?

Powody mogą być różne. Z pewnością jednym z nich jest próba uchronienia drugiej osoby przed zranieniem – chcą wystudzić emocje i sprawić, że rozstanie będzie lżejsze, spokojniejsze. Albo przygotować siebie i partnera/partnerkę na tę decyzję. Rozstanie to sytuacja konfrontacyjna – stajemy przed dziećmi, rodzicami, teściami i musimy dźwignąć ich reakcję. Niektórym łatwiej jej nie podejmować i rozstać się tylko na poziomie emocjonalnym na tak długo, że potem będzie to już tylko formalność. Ciche odchodzenie może być nawet strategią rozwodową, kiedy w grę wchodzi duży majątek. Na wojnie można dużo stracić, a łagodne rozstanie zwiększa szanse na to, że uda się dogadać i ugrać swoją część.

A czy ciche odchodzenie może być sposobem chronienia siebie? Przed absolutną samotnością albo przed spojrzeniem prawdzie w oczy – moje małżeństwo się nie udało.

To jest chronienie siebie w tym sensie, że nie narażamy się na te konfrontacje i inne konsekwencje swojej decyzji, ale nie da się w ten sposób uciec od wniosku, że związek się rozpadł, że nie ma już więzi. To się czuje i właśnie z tego powodu wybieramy cichą wersję rozstania. Chcemy wystudzić nie tylko emocje partnera/partnerki, ale i swoje, przeczekać, by kiedyś było nam łatwiej tę nieuchronną decyzję podjąć. Tak się może dziać nawet na nieuświadomionym poziomie – wycofujemy się i sami nie wiemy dlaczego. Dowiadujemy się z czasem. Quiet quitting jest również usprawiedliwieniem dla zdrady: potrzebuję bliskości, w małżeństwie mi się nie udało, więc mam prawo szukać na zewnątrz.

Z jednej strony to brzmi jak rozsądny, „litościwy” wybór, z drugiej – jak robienie komuś krzywdy w białych rękawiczkach.

Zdecydowanie nie jest to sposób na odejście, dzięki któremu druga strona nie cierpi. Trudno powiedzieć, czy cierpiałaby bardziej, gdybyśmy wyłożyli kawę na ławę, nie ma punktu odniesienia, który pozwoliłby to stwierdzić. Natomiast przekonanie, że wychłodzenie relacji nie boli, jest błędne. Druga strona może to odczuwać jako lekceważenie, może czuć się niewidzialna, nieważna, a jednocześnie może sobie te uczucia zracjonalizować: jest bardzo zajęty/a, zmęczony/a, zestresowany/a, może to moja wina, bo jestem mało atrakcyjny/a, albo nie staram się wystarczająco dobrze, poza tym wszystko gra, bo nadal tworzymy razem codzienność, może mi się tylko wydaje…

To bardzo zwodnicze, wręcz manipulatorskie.

Tak, czujność jest uśpiona, zaufanie do swoich uczuć i interpretacji też, to dość niebezpieczne. W związkach, które rozeszły się po cichu, nie ma kłótni, i to też zaburza obraz sytuacji. Kłótnie kojarzymy jednoznacznie negatywnie – że świadczą o kłopotach. Tymczasem one przede wszystkim świadczą o tym, że ten związek żyje, nawet jeśli jest w nim bardzo źle. Kiedy trafiają do mnie pary po cichym rozstaniu, mówią często, że ich relacja postrzegana jest na zewnątrz jako idealna. Zero konfliktów, zgodne życie.

Quiet quitting istnieje od dawna, jednak obserwuję, że rzeczywiście dzieje się tak coraz częściej. Mam wrażenie, że im młodsi ludzie, tym większą mają tendencję do łatwego odpuszczania i pozbywania się wszystkiego, co jest trudne i wymaga pracy, w formie takiego chłodnego wyciszania

Quiet quitting to początek końca czy już koniec?

Dobre pytanie. To chyba zależy od tego, czy ciche odejście jest intencjonalne oraz w jakim momencie złapiemy, że coś się dzieje złego. Myślę, że jeśli ktoś celowo wybrał taką strategię, to znaczy, że to koniec. Ponieważ nie poszukuje sposobu na naprawę związku, tylko na wyjście z niego. Natomiast są też osoby, które nie radzą sobie ze swoimi emocjami i z tego powodu je odcinają. Nie konfrontują się z nimi, nie komunikują, żeby tylko nie bolało. W tym wypadku ciche odchodzenie jest jakby skutkiem ubocznym ogólnej strategii na przetrwanie tej osoby. Wówczas, jeśli dobrze się to zdiagnozuje, można próbować naprawiać związek, natomiast niestety jest pewna granica tego „odcięcia”, po przekroczeniu której trudno jest rozbudzić pozytywne emocje w stosunku do drugiej osoby.

Spotykam się czasem z takim podejściem: chciałabym znów się w nim zakochać; nie wiem, czy znów będę mogła go pokochać. Dla mnie to jest bardzo niebezpieczne, ponieważ wiadomo, że nie mamy motyli w brzuchu przez 30 lat i że związki ewoluują. Nie da się, będąc w związku, wrócić do jakiegoś momentu/stanu emocjonalnego sprzed lat. Dlatego jeśli ktoś mówi: „Nie wiem, czy umiem cię nadal kochać”, mówi tak naprawdę: „Już cię nie kocham”.

Czy osoba, która jest odcięta od swoich emocji, jest w ogóle w stanie budować satysfakcjonujące relacje z ludźmi? Trudno mi to sobie wyobrazić.

Z pewnością gdybyśmy zapytały takie osoby, odpowiedziałyby, że tak, że potrafią. Ludzie mają różne potrzeby i różny poziom wrażliwości oraz intensywności przeżywania. Niektórym wystarcza to, co dla innych nie jest warte uwagi.

Wyłączamy emocje z różnych powodów. Rodzice, którzy nie akceptowali emocji swoich dzieci, uciszali je, wszystko racjonalizowali, mogli wykształcić w nich mechanizm przepuszczania wszystkiego przez głowę. Blokowanie emocji zdarza się również u dorosłych dzieci z rodzin dysfunkcyjnych. Jednak to nie jest nieodwracalne. Budowanie bliskich relacji i więzi jest jak najbardziej możliwe, jeśli przepracujemy przyczyny tego blokowania. Do tego trzeba mieć chęć, by zawalczyć o swoje szczęście, oraz samoświadomość problemu.

Skojarzyło mi się to z disneyowskim mitem o miłości: że aby roztopić lodowate serce, wystarczy spotkać tę jedyną/tego jedynego.

Bajki mają to do siebie, że nie zdarzają się w rzeczywistości. Oczywiście, zakochanie, które czasem spada na nas jak grom z jasnego nieba, jest jak najbardziej realne, ale później dochodzą do głosu nasze swoiste mechanizmy. Serce można rozmrozić, ale swoją bajkę trzeba pisać samemu. I to nie raz na zawsze, ale przez cały czas trwania związku.

Czy ciche odchodzenie częściej wybiera się np. z rutyny i nudy, czy po jakimś trudnym zdarzeniu, np. zdradzie?

Może się to zdarzyć po każdej sytuacji. Tak naprawdę jest to nasza strategia, która ma chronić nas, nie drugą osobę, zatem niezależnie od powodu możemy ją zastosować. Jeśli zostaniemy zdradzeni, możemy nie mieć w sobie tyle mocy, by trzasnąć drzwiami i wyjść. Możemy wybrać opcję wyciszenia i zdystansowania, by przygotować się do rozstania. Jeśli się nudzimy i pozornie jest wszystko w porządku, możemy nie mieć odwagi i serca tak po prostu odejść, bo takiej decyzji mogłoby towarzyszyć zbyt duże poczucie winy.

Ciche odchodzenie może być próbą uchronienia siebie przed konsekwencjami rozstania, próbą chronienia drugiej osoby przed zranieniem, a nawet strategią rozwodową, kiedy w grę wchodzi duży majątek

Cicha rezygnacja może dotyczyć też relacji nieromantycznych?

Oczywiście, przyjacielskich na przykład. Przejawia się to w poczuciu dyskomfortu w relacji i unikaniu spotkań czy rozmów. „Nie mam czasu”, „przepraszam, jestem zmęczona” i słynne „zdzwonimy się”, czyli sytuacja, w której nie wiadomo, kto ma dzwonić do kogo. Również w rodzinie stosujemy te techniki, tylko w tym wypadku są to najczęściej rzadkie spotkania i rozmowy typu small talk, czysta kurtuazja, powierzchowność. Wyciszanie relacji rodzinnych tym się różni, że więzy krwi wydają się nierozerwalne. Związki romantyczne czy przyjaźnie przychodzą i odchodzą, a rodzina często zostaje na zawsze,  raczej tylko w drastycznych przypadkach zrywamy z nią kontakt na amen. Quiet qutting w rodzinie może trwać bez finału.

A w związku? Da się tak dojechać do końca?

Da się, tylko po co? Jeśli dla „świętego spokoju”, żeby nie robić zamieszania, to skazujemy siebie i drugą osobę na samotność w związku, a moglibyśmy zbudować coś nowego. Tyle że to wymaga wysiłku. Poza tym mam wrażenie, że ciche odchodzenie to bardziej męski styl wyjścia z relacji. Kobiety niestety zdają sobie sprawę z tego, że w pewnym wieku będzie im trudniej o zbudowanie nowego związku, niż mężczyznom. Tak niestety jest, więc kobietom może bardziej zależeć na utrzymaniu związku ze strachu przed samotnością, zatem o relację będą walczyły.

Wydaje mi się, że ciche odchodzenie od przyjaciół może być częstszym zjawiskiem, ponieważ związek czy rodzina to bardzo określone formy relacji. Mamy w nich zazwyczaj dość jasne oczekiwania i potrzeby i kiedy one nie są spełniane, reagujemy – np. próbując się rozstać w taki czy inny sposób. A z przyjaciółmi i znajomymi to jest tak, że gdy coś zaczyna nie grać, nie odpowiadać nam, to zaczynamy mieć wątpliwości, czego tak naprawdę mamy prawo oczekiwać, więc łatwiej jest wyciszać niż działać.

Tak, ale nie myliłabym tego z takim zwyczajnym zjawiskiem rozmywania się znajomości. Czasem tak po prostu bywa, że my się zmieniamy i nasze życie się zmienia, nabiera tempa i nie ma w nim przestrzeni na podtrzymywanie relacji tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Jeśli wychłodzenie relacji wynikło z biegu zdarzeń, a nie naszych celowych działań, to są szanse, że ta relacja przetrwa. Pozostaje przecież więź – czasem spotykamy się z kimś po latach milczenia i potrafimy ze sobą rozmawiać jak za starych dobrych czasów. Myślę, że aby ciche odchodzenie mogło zaistnieć w relacji nieromantycznej, musi być intencjonalne. Że to „zdzwonimy się” jest faktycznie unikiem, a nie zdaniem rzuconym, bo naprawdę nie wiemy, kiedy na co będziemy mieli czas.

Więź wydaje się kluczowa. Bo analogicznie do przyjaciół, którzy nie rozmawiają latami, są też pary, które żyją na odległość albo w rozjazdach, bo np. on wyjeżdża na całe tygodnie i widzą się kilka dni w miesiącu, i są to pary szczęśliwe i zżyte.

Zdecydowanie. W dobrej relacji nie chodzi o to, ile czasu w ciągu dnia, miesiąca, tygodnia się widzimy, tylko co nas łączy i jaki ten nasz wspólny czas czy rozmowy, nawet telefoniczne, są. W relacji liczy się jakość, nie ilość. Poza tym często umyka nam to, jak ważne jest się w związku lubić. Nie kochać, pożądać, ale po prostu lubić. Czy lubimy to poczucie humoru, ten typ osobowości, tak po prostu – czy gdybyśmy nie byli parą, małżeństwem, to chcielibyśmy ze sobą spędzać czas? To jest szalenie ważne. Z doświadczenia widzę, że jeśli tej sympatii nie ma, a uczucia wygasły, naprawdę nie ma do czego wracać i na czym budować.

 

Monika Dreger – psycholożka i mediator rodzinna, koordynatorka zespołu Warszawskiej Grupy Psychologicznej. Autorka książki „Co boli związek?”

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: