Przejdź do treści

„Kiedy zdejmujesz maskę, ludzie wokół też powoli się odsłaniają”. Jakub Ćwiek o załamaniu nerwowym, e-detoksie i maczoizmie

Olszanka/East News, Warszawa
Olszanka/East News, Warszawa
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Jeśli ktoś w sieci pisze mi: „To potwornie niemęskie, że miałeś załamanie nerwowe i jeszcze o tym opowiadasz”, przypominam sobie, że moi koledzy, którzy całe życie walczą i w zakresie „twardzielstwa” mogą być autorytetami, byli pierwszymi, którzy zaoferowali rozmowę albo przyznają, że zwróciłem ich uwagę na kwestie, które sami też muszą przepracować – mówi pisarz Jakub Ćwiek.

 

Agnieszka Łopatowska, Hellozdrowie.pl: Artur Barciś powiedział kiedyś, że ludzie dzielą się na tych, którym się chce, i na tych, którym się nie chce. Ale tylko ci pierwsi popychają świat do przodu. Ty niewątpliwie do nich należysz: piszesz książki, scenariusze, słuchowiska, tworzysz stand-up, ale też zabierasz głos w publicznych dyskusjach dotyczących kontrowersyjnych tematów, zaangażowałeś się w polityczny spór, żeby bronić dobrego imienia swojego ojca. Cena tego popychania świata czasami nie staje się zbyt wysoka?

Jakub Ćwiek: Bardzo ciężko jest mi odpowiedzieć na to pytanie, bo nie widzę stawki w trakcie. Gdy działam, mam w głowie tryb zadaniowy i kiedy robię coś, co przynosi efekt, nawet niewspółmierny do włożonego wysiłku, nie analizuję kosztów, nie czuję, że gdzieś jest niedobrze. Nie mam momentu na refleksję, po prostu działam. Najgorsza sytuacja, która mnie blokuje, to taka, kiedy wkładam w coś bardzo duży wysiłek, a on nie daje żadnego efektu.

Nie mogę sobie zarzucić, że zwolniłem tempo, coś zaniedbałem, ale mimo to wszystko przestało mieć sens. Wtedy jest czas przełączenia się z trybu „działanie” na tryb „myślenie”: dlaczego nie działa, co się dzieje? Szukanie problemu w sobie, poza sobą. Frustracja światem. Wszystko to zaczyna narastać i nawarstwiać się. Mam więc wrażenie, że jestem jednym z tych ludzi, którzy muszą działać mimo wszystko, bo cena za stanie w miejscu i bierne poddanie się światu mnie przeraża.

Kilka tygodni temu opublikowałeś post, w którym wyjaśniasz, że zniknąłeś z social mediów, bo przeżyłeś załamanie nerwowe. Pomógł ci ten e-detoks?

Jakieś dziesięć lat temu miałem zdiagnozowaną depresję. Przeszedłem przez wszystkie ścieżki, którymi powinno się w takiej sytuacji przechodzić: terapia, leki, zmiana stylu życia. Wtedy z tego wyszedłem, ale niedawno zacząłem zauważać pewne bardzo niepokojące symptomy, więc zareagowałem na nie możliwie szybko. Pierwszy z moich wpisów był bardzo krótki. Poinformowałem w nim ludzi, że odcinam się od social mediów i trzymam się tylko najbliższych, zresztą też z ograniczeniami. Wtedy byłem mocno wystraszony, że wraca mi depresja, że mój detoks od życia publicznego będzie musiał trwać długie miesiące. Jednocześnie, wraz z tym odłączeniem się od źródeł frustracji, podjąłem oczywiście te podstawowe kroki do uzyskania odpowiedniego wsparcia. Spanikowałem, ale udało mi się poukładać na tyle, żeby nie rozsypać się do końca.

seksoholiczka

Jakie były te symptomy, które u siebie zauważyłeś?

Ostatnie pół roku było ciężkie. Jestem człowiekiem, który przed pandemią przemierzał sto tysięcy kilometrów rocznie za kierownicą samochodu, spotykał się z różnymi ludźmi, miał z nimi kontakt bezpośredni. Przez dwa lata byłem od tego odcięty, co zaczęło sprawiać, że zmienił się zupełnie mój sposób bycia. Nie umiem ćwiczyć w domu, a ograniczenia w dostępności siłowni wpłynęły na to, że przestałem to robić. Zmieniła się moja dieta. Zacząłem się zamykać towarzysko, bo nie chciało mi się rozmawiać on-line, to dla mnie bardzo męcząca forma. Do tego doszło bardzo dużo myślenia o wszystkim, co dzieje się wokoło, większe natężenie złych wiadomości z internetu.

Zacząłem agresywnie reagować na to, co widzę. Zmienił mi się filtr postrzegania świata. Pojawiły się dolegliwości związane z powrotem do gorszego stylu życia, bez aktywności fizycznej i pilnowania jakości jedzenia. Zaczęły do tego dochodzić problemy, w których swoim działaniem nie jestem w stanie wpłynąć na poprawę sytuacji swoich bliskich, pojawiła się narastająca frustracja. Do tego drobne rzeczy, które – nie zauważając tego – po kolei zawalałem. Przesuwałem deadline’y różnych projektów, więc zaczęły na siebie nachodzić, co też zaczęło mnie przytłaczać.

Któregoś dnia nastąpiło wydarzenie bardzo pozytywne. Po dwóch latach pojawił się efekt mojej pracy, nagranie słuchowiska „Robin Hood i Szmaragdowy Król”, do którego pisałem scenariusz. Okazało się, że będzie znakomicie zrealizowane, w świetnej obsadzie. Na ostatnim etapie musieliśmy podjąć bardzo intensywne prace, co już wtedy, w tym natłoku, nie było dla mnie dobre, ale ze względu na pozytywne emocje towarzyszące projektowi, nie czułem tego wyraźnie. Ale z drugiej strony miło się pracowało, pojawiłem się na planie spotów reklamowych w towarzystwie świetnych aktorów, więc nobilitacja.

Po bardzo fajnym, ale intensywnym dniu, wsiadłem do samochodu i nagle pękła jakaś tama. Zacząłem płakać. Nie mogłem się pozbierać przez dobre czterdzieści minut. Nie znalazłem żadnego powodu, dla którego tak się dzieje. Dla mnie, jako człowieka opowiadającego historie, myślącego fabułą, nie miało to żadnego sensu. Nikt mi nic nie zrobił. Nic się nie stało. Nastąpił punkt łamiący wszystko. Zaraz po nim panika zaczęła dokładać dodatkowe stresy, pojawiły się obawy o poważniejsze kwestie zdrowotne, bóle głowy, kłopoty ze snem i jeszcze kilka innych elementów, które sprawiły, że natychmiast zacząłem szukać specjalisty.

Tekst o załamaniu nerwowym, maczoizmie i e-detoksie. Na zdjęciu: Mężczyzna trzymający mikrofon - HelloZdrowie

W naszej kulturze ciągle żywe jest przeświadczenie, że mężczyzna nie może płakać, musi być twardzielem, nie może sobie pozwolić na słabość. Czy taki stereotyp może zrobić jeszcze większą krzywdę, kiedy zabraniasz sobie tych emocji?

Mam wrażenie, że gdyby spotkało mnie to kilka lat temu, skutki ze względu na to, o czym mówisz, byłyby znacznie gorsze. Mój sposób myślenia pod tym kątem na szczęście bardzo się zmienia. Jestem wychowywany na popkulturze lat dziewięćdziesiątych, na maczoizmie. Dla mnie wzorami do naśladowania byli Sylvester Stallone czy Mel Gibson – ważne tu nazwisko, bo jako jeden z pierwszych pokazał nam, jak to utrzymywanie właśnie takiego twardzielstwa może przerodzić się w coś psychicznie paskudnego. Oczywiście nadal uważam, że to ważna cecha, bo trzeba stawiać czoła poważnym trudnościom, zbierać się w sobie i dawać z siebie wszystko.

Ale obcowanie z ludźmi, którzy budują swoją siłę w oparciu o właściwe funkcjonowanie w swoich słabościach, uświadomiło mi, że są one częścią mnie, zespołem cech. Mają negatywne skutki, bo kiedy jestem przewrażliwiony na jakimś punkcie, można mnie łatwiej zranić. Drugą stroną tej monety jest empatia, która daje możliwość wrażliwego spojrzenia na drugą osobę, zareagowania w odpowiedni sposób na cudzą krzywdę, kochania, przyjaźnienia się. Będąc samemu twardzielem pozbawiasz się tej dużej, ważnej części swojego życia. Docierało to do mnie w różny sposób, także przez moje pisanie i gromadzenie materiałów, rozmawianie z ludźmi. Zajęło mi to trochę czasu, ale pojąłem, że słabość nie jest do wyeliminowania, ale do zrozumienia.

Dzięki temu do tych wszystkich obaw i lęków nie dołączył ten, że przestaję być mężczyzną albo jestem mężczyzną niepełnowartościowym. Wręcz przeciwnie. Jest tu też ciekawsza kwestia, bo mam w tej chwili nie terapeutę, a terapeutkę. To też taki trochę punkt przełamania maczoizmu, rozmawiam z obcą kobietą zamiast skorzystać z drogi na skróty „my faceci się rozumiemy”. Choć oczywiście głównym kryterium wyboru były kompetencje.

Daniel Dziewit

Jako pisarz balansujesz między różnymi historiami – ostatnio przestępcy Drelicha, wiedźm z „Pań czarownych” i przypadkiem śmierci na komisariacie, nad którym pracujesz z byłym policjantem Adamem Bigajem. To „przełączanie się” między różnymi światami i ciężkimi tematami wpływa na twoje samopoczucie?

Drelich to bohater sensacyjny. Odwołanie do tego, co chłonąłem za dzieciaka, a skonfrontowałem ze swoim życiem, obrazem współczesnego pokolenia. Drelich z jednej strony jest supermaczo, złodziejem, fighterem. Świetnie walczy, planuje. Z drugiej strony źle mu się wiedzie w życiu prywatnym, ale próbuje być dobrym ojcem i fajnym byłym mężem. To odbrązowienie mitu, na którym się wychowywałem, przy jednoczesnym zachowaniu konwencji gatunku. Natomiast duży wpływ na mój stan miała książka, nad którą pracuję obecnie, czyli reportażowa historia Igora Stachowiaka, młodego człowieka, który zmarł w 2016 roku na komisariacie policji we Wrocławiu. Piszę ją z perspektywy wrocławian, ale przede wszystkim rodziców Igora. Miałem kontakt z państwem Stachowiakami, mam dużo dokumentacji zgromadzonej przez Adama Bigaja. Czytam ją i dociera do mnie, jakim chłopakiem był Igor.

Mój syn ma w tej chwili 16 lat i w pewnym momencie zacząłem widzieć podobieństwa między nimi. Problemy, o których rozmawiam z panem Maciejem Stachowiakiem, widzę u siebie. Z tyłu głowy mam świadomość, że Igor może nie zawsze dokonywał dobrych wyborów, ale nie zrobił nic złego, podpadł niewłaściwym ludziom i to wystarczyło, żeby doszło do nieszczęścia. Pojawia się kwestia ojcowskiej bezsilności. Zwłaszcza ojca, który wiecznie gdzieś jeździ, nie ma go w domu przez kilka dni w tygodniu. Nie mam już na syna wpływu. Straciłem kontrolę. Obawy o dzieci zaczynają narastać. Siadanie do pracy nad tymi dokumentami jest dla mnie trudne, bo empatia, o której wspomniałem wcześniej, sięga do różnych emocji i prowadzi do „rozgrzebywania flaków”.

Może więc chociaż jest jakaś nadzieja w tych kobietach, co wspomagają swoich mężczyzn choćby zaklęciami…

Tak, tu nie mam żadnych wątpliwości. Za „Paniami Czarownymi”, prostą z pozoru historią, stoi nie tylko mroczny zwyczaj wieszania tak zwanych czarownic w moim rodzinnym mieście, ale przede wszystkim osobista refleksja, że choć popkulturowo kształtowali mnie przede wszystkim pomnikowi faceci, to jednak w prawdziwym życiu bardziej kobiety sprawiły, że jestem tym, kim jestem. Robiąc to subtelnie, często niezauważalnie, zawsze pozostawały w cieniu. Dopiero dziś, gdy patrzę wstecz, gdy widzę tego owoce, myślę: „cholera, jak mogłem tego nie widzieć?!”. Odwołanie do kobiet, które mają wiedzę (czyli wiedźm) w moim pisaniu jest więc swoistym hołdem dla tych wszystkich ważnych kobiet w moim życiu, które ogromnie wpłynęły na to, kim jestem i jak postrzegam rzeczywistość.

Edyta Zając

Obcy ludzie potrafią nam wyrządzić krzywdę jednym komentarzem. Ty masz dużą grupę fanów, którzy stoją za tobą murem, ale czy oni wystarczą, żeby zrównoważyć to, do czego doprowadza nas hejt?

Bardzo się cieszę, że mam grupę ludzi, którzy są do mnie pozytywnie nastawieni. Jednocześnie mam świadomość, że to może być zdradliwe. Przez długi czas pewna pseudostatystyczna pułapka bardzo wpływała na moje postrzeganie rzeczywistości. Bo jeśli 80 procent ludzi na moich kanałach zgadzało się ze mną we wszystkim w pełni, a pozostałe 20 procent umiarkowanie albo wcale, wyciągałem wniosek, że to ta mniejszość się myli, a nie ja. Bzdura, a nie żadna statystyka.

Faktem jest, że po moich wpisach o załamaniu nerwowym spotkałem się z bardzo dużym wsparciem, nie tylko w postaci lajków i komentarzy „Trzymaj się Kuba”, chociaż i takie było dla mnie ważne. Wielu ludzi, z którymi od dawna nie rozmawiałem, oferowało konkretną pomoc. Pod tym kątem jestem ewidentnie uprzywilejowany. Kiedy wszystko ci się wali, rozglądasz się wokół i czujesz, że masz przyjaciół, bliskich i ludzi, którzy pomogą ci to wszystko odbudować. Te kilkanaście tysięcy osób to baza, z którą można się za to zabrać. Udowodnili mi też, że są przy mnie nawet kiedy się zmieniam. Że to nie tylko fani serii „Kłamca” sprzed 16 lat, którzy narzekają, że próbuję iść w innych kierunkach, ale wspierają mnie w moich poszukiwaniach.

To nie jest jednak kluczowe. Najważniejsze jest to, że mam wewnętrzny spokój związany z rolami społecznymi, które pełnię. Moje dzieci są już w takim wieku i na takim etapie swojego życia, że mogę z nimi rozmawiać na tak trudne tematy, jak błędy wychowawcze, które popełniłem. One mogą mi mówić o tym, co czują teraz, inne kłopoty mogą wyjść później, ale szczere rozmowy pozwalają przewartościować nasze relacje. Dzięki nim wiem, kim byłem w tej roli, za co należy przeprosić, co trzeba poprawiać, z czego należy się cieszyć. Tak samo podchodząc do związków i przyjaźni, metodą prób i błędów, udało się sprawić, że otaczają mnie bardzo wartościowi ludzie.

Jeśli chodzi o ten maczoizm, bardzo pomaga mi przyjaźń z Maciejem „Lobo” Linke (utytułowanym zawodnikiem brazylijskiego jiu-jitsu, MMA i judo – przyp. red.), który przez całe życie walczył, miał presję bycia twardzielem. Pochodzi z innego środowiska, z innym sposobem rozmawiania, udowadnianiem czegoś przez siłę fizyczną, umiejętność walki. Pracujemy razem nad stand-upem, czyli też pewnego rodzaju zamienianiem niektórych sytuacji na „rozkminki” o sobie samym. Rozmawiamy o plusach i minusach tego, jacy byliśmy i jacy jesteśmy. O tym, co zrobiliśmy dobrze i źle. Sam w sobie pewne rzeczy akceptuję, znam swoją wartość.

A jeśli ktoś w sieci pisze mi: „To potwornie niemęskie, że miałeś załamanie nerwowe i jeszcze o tym opowiadasz”, przypominam sobie, że moi koledzy, którzy całe życie walczą i w zakresie „twardzielstwa” mogą być autorytetami, byli pierwszymi, którzy zaoferowali rozmowę albo przyznają, że zwróciłem ich uwagę na kwestie, które sami też muszą przepracować. To dobre uczucie, kiedy zdejmujesz maskę, a ludzie wokół ciebie też powoli się odsłaniają. Nie myślę o tym w ramach początku jakiegoś ruchu, ale o geście, który pomaga ludziom w moim otoczeniu, w wielu aspektach mentalności takim jak ja, trochę unieść przyłbicę.

Mateusz Kozielecki, socjolog i aktywista

Więcej potrzeba siły do walki czy do ignorowania?

Mnie zawsze potrzeba większej siły do tego, żeby coś zignorować. Mam syndrom walki w każdej sytuacji, w której widzę, że dzieje się coś nie w porządku. Bardzo długo byłem odzwierciedleniem mema „muszę tu zostać, bo ktoś się myli w internecie” i ciągle coś prostować. Szczęśliwie już to trochę ograniczyłem. Mam na to swoją metodę. Dość czasochłonną, ale skuteczną. Odpisuję tym wszystkim, którzy mnie najbardziej irytują. Ale tego nie publikuję. Tworzę odpowiedź z założeniem, że jak ją skończę, to ocenię. Jak już wszystko napiszę, schodzą ze mnie emocje, myślę sobie „nie ma po co” i wyrzucam ją do kosza.

Przestałem też myśleć, że zablokowanie kogoś jest oznaką słabości, bo nie jesteś w stanie znaleźć lepszego argumentu. To się nam wmawia, prowokując do trollerskiej gadki o niczym, utrzymując nas w sekcji komentarzy za wszelką cenę. Jak nie mam ochoty z kimś gadać, oglądać go, to go blokuję – to jest właśnie takie proste. To nie jest cenzura, ale niechęć do obcowania z człowiekiem, który mnie wkurza. Tak samo nie mam obowiązku odpisywać każdemu. Jeśli pod jednym wpisem jest dyskusja na tysiąc komentarzy, a ja jestem jeden, nie dam rady nawet odpisać fizycznie, nie mówiąc o tym, w jakim mogę później być stanie psychicznym. By to zrozumieć, przydał mi się do tego ten nawet dość krótki detoks i terapia, z której ponownie korzystam. W przyszłym roku kończę czterdzieści lat i coraz mniej znajduję kwestii, które muszę komuś udowodnić.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?