Przejdź do treści

HELLO PIONIERKA: Jak Alicja Gawlikowska-Świerczyńska pokazała, że każda sytuacja ma swoją dobrą stronę, nawet czesanie ciepłych królików w obozie koncentracyjnym

ilustracja: Joanna Zduniak
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Miała być dziennikarką, ale wojenne doświadczenia zmieniły jej plany. „Zawsze miałam w głowie, że to, co człowiek robi, powinien polubić. Zwłaszcza gdy sytuacja jest nie do zmiany” – mówiła o obozie koncentracyjnym. Przez wiele lat leczyła pacjentów w Otwocku. Nigdy nie straciła pogody ducha i zarażała optymizmem. Oto Alicja Gawlikowska-Świerczyńska!

 

Urodziła się w 1921 roku w Warszawie. Miała 12 lat, kiedy zmarła jej mama Halina z Duninów, cztery lata później straciła też ojca, Józefa Tadeusza: „Bliskiej rodziny nie miałam przy sobie od tamtej pory. I wtedy uznałam, że jestem dorosła i muszę sama o swoim życiu decydować. Nikt nie był w stanie mnie stłamsić, nie było mowy nawet. Pytają mnie, jak sobie wtedy radziłam, ale ja nawet nie wiem… Proszę mi wierzyć, każda sytuacja życiowa ma dobrą stronę” – mówiła z optymizmem pod koniec swojego długiego życia.

Początkowo Alicja Gawlikowska nie planowała medycyny, po maturze rozpoczęła studia dziennikarskie. Niestety, niedługo później wybuchła wojna, nauka zeszła na drugi plan, a najważniejsza była konspiracja. „Zadzwoniła do mnie moja nauczycielka języka polskiego Maria Strońska, że chce się spotkać. Na placu Zbawiciela zaproponowała mi pracę w konspiracji. Nooo! Od razu się zgodziłam. Miałam osiemnaście lat i myślałam: ‘Wielka przygoda. I zaszczyt’” – opowiadała.

Została łączniczką Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej. Zajmowała się przenoszeniem meldunków i pieniędzy dla podziemia. Konspiratorki spotykały się w komisie odzieżowym przy ul. Marszałkowskiej. Od frontu były ubrania, a kuchennym wejściem wchodziło się do zakonspirowanego mieszkania. Kiedy Niemcy odkryli kryjówkę, Alicja Gawlikowska nie straciła refleksu, szybko zjadła napisane na bibułkach listy z informacjami dla wojska, dzięki temu cztery łączniczki uniknęły wyroków śmierci.

Po aresztowaniu trafiła na Pawiak, a później do obozu koncentracyjnego w Ravensbruck, gdzie była cztery lata. Jak mówiła, uratował ją wrodzony optymizm: „Było ciężko, ale unikam tragizujących opisów. Wiem, że niektóre kobiety bardzo cierpiały. A ja mówiłam: A skąd. Nie. Na złość Niemcom – ja muszę przeżyć. Zawsze miałam chęć zaprzeczania wszystkiemu” – mówiła w wywiadzie-rzece pt. „Czesałam ciepłe króliki” opracowanym przez Dariusza Zaborka.

Opieka nad tytułowymi „ciepłymi królikami” była jedną z lepszych prac, jakie wykonywała w obozie. „Czesałam króliki, szorowałam klatki, karmiłam. Króliki były ciepłe. Trzymałam je i mnie grzały, były piękne, miłe. […] W obozie był głód, a króliki miały dobre kartofle gotowane z otrębami, a nie zgniłe tak, jak my. Można było pojeść z królikami” – wspominała.

Hodowla królików należała do jednego z esesmanów. „Królikami” w Ravensbruck nazywano też więźniarki, na których wykonywano eksperymenty medyczne — wszczepiano bakterie do ran na ich nogach, wycinano mięśnie, łamano kości. „Te dziewczyny miały w nogach okropne ubytki, dziury, te, które przeżyły, były okaleczone na całe życie” – mówiła Gawlikowska. Hasło „Króle łapią” było wielokrotnie wykrzykiwane każdego dnia. „Za każdym razem czułam, że następna mogę być ja. Myślałam, że to może być mój ostatni dzień” – wspominała.

Jeszcze przez wiele lat po wojnie nie mówiła o swoich przeżyciach. „Chciałam odpocząć, jakiś dystans stworzyć do tych zdarzeń. Nie chciałam wracać do emocji. A poza tym miałam nowe emocje, bo studiowałam medycynę, kończyłam ją, zdawałam egzaminy, pracowałam. Urządzałam się w dość trudnych warunkach, bo byłam właściwie sama. Co innego mnie wtedy interesowało” – tłumaczyła.

Jeszcze w obozie zdecydowała, że zostanie lekarką. „Przez moje przeżycia obozowe i obserwacje ludzi i ich nieszczęść poczułam chęć zajmowania się chorymi. Ze śmiercią non stop się spotykałam, a nie mogłam pomóc” – wyjaśniała. By utrzymać się w Krakowie, bo tam pojechała na studia, kupowała jedzenie za pieniądze ze sprzedaży cudem uratowanego sygnetu rodzinnego i bransoletki swojej mamy. Zaraz po studiach rozpoczęła specjalizację w kierunku chorób płuc i od razu zaczęła pracować.

Na początek wysłano ją do szpitala sanatoryjnego w Otwocku. „Uczyłam się, jak się dało, nawet na dyżurach, człowiek miał zdrowie, słowo daję… Raz w miesiącu jechałam w nocy do Krakowa, rano zdawałam egzamin kliniczny i po południu wracałam do Otwocka. Rok trwało, nim zdałam ostatni egzamin i dostałam dyplom. Niestety na studiach o gruźlicy powiedzieli parę słów, a w sanatorium w Otwocku od razu mnie puścili na ponad trzydziestołóżkowy oddział ciężkiej gruźlicy!” – wspominała. Na oddziale była sama, zakładania odmy opłucnowej i innych zabiegów uczyła ją oddziałowa siostra zakonna z większym od niej doświadczeniem.

Na początku lat 50. sama zachorowała: „Pojechałam przy jakiejś okazji do Warszawy, a już wcześniej źle się czułam, kaszlałam, zrobiłam zdjęcie rentgenowskie i ku mojej radości okazało się, że mam mały naciek w płucu. Zmiana zapalna na tle gruźliczym. Nigdy w życiu z powodu choroby tak się nie cieszyłam, jak wtedy. Natychmiast położyłam się na oddział – byłam chora” – wspominała. Na szczęście choroba szybko minęła i nie wróciła już nigdy. Alicja Gawlikowska zdecydowała się jednak zrobić drugą, mniej zakaźną specjalizację – została anestezjolożką i pracowała w tym charakterze przez resztę swojego zawodowego życia.

Krótko po wojnie wyszła za mąż i urodziła dwie córki. Jak mówiła, zawsze dawała im dużą swobodę i była dumna z tego, jak się kształtują: „Nigdy nie byłam mamą od siedzenia w domu i od spacerów. Za mało miałam cierpliwości. Czasem myślę z żalem, że może w naszym domu było za dużo kłótni. Może z tego powodu właśnie, że moje życie uczuciowe było niepełne?” – pytała samą siebie.

O swoim małżeństwie mówiła, że było z rozsądku – chciała mieć poukładany dom i dzieci: „Chciałam mieć rodzinę i wybrałam mężczyznę, który był bardzo porządny, właściwie nie miałam mu nic do zarzucenia. Byliśmy razem 52 lata, to przecież szmat czasu. Kłóciliśmy się, bo mieliśmy odrębne zdania na różne tematy, ale nigdy nie myśleliśmy, żeby się rozwodzić. Po prostu byliśmy bardzo różni. To był domowy, stabilny człowiek, a ja byłam ruchliwa, uwielbiałam wyjazdy i starałam się cieszyć życiem. Zawsze” – wyjaśniała.

Pięknie opowiadała o miłości, którą znalazła w bardzo podeszłym wieku: „Mnie tego uczucia brakowało przez całe życie. I wcale nie chodzi o to, żeby uczucie było spełnione dosłownie, chodzi o samą możliwość przeżywania psychicznej wierności. Jestem szczęśliwa, że nareszcie znalazłam, bo zdawało mi się, że we mnie już nie ma porywów serca, że mi serce gdzieś zginęło. Naprawdę. Myślałam, że nic nie zostało” – mówiła.

Już na emeryturze zaczęła wspominać obóz w Ravensbruck i opowiadać o nim na spotkaniach w Polsce i Niemczech. „Młodym ludziom trzeba opowiadać, żeby coś w ogóle wiedzieli, bo zauważyłam, że nawet nauczyciele niewiele wiedzą. W każdym razie nie znają szczegółów” – tłumaczyła.

Do końca życia zachowała pogodę ducha i radość. „Jakoś nie wierzę w tę moją metrykę. Jak mnie już pytają, to podaję pesel. Ale sama z siebie nigdy się nie przyznaję. Żyję normalnie. Po prostu. Interesuję się tym, co się dzieje, światem. Żyję życiem aktualnym, tak bym powiedziała. Najlepiej się czuję z osobami w wieku mojej córki, która jest z rocznika 1955. Z nimi mam najlepszy język – z ludźmi do sześćdziesiątki!” – mówiła jako 90-latka.

„Nasze życie składa się z rozstań. I one bywają różnego typu – czy z powodu śmierci, czy z powodu rozejścia się, czy jakichś rozczarowań – od razu w człowieku powinna się rodzić chęć odrodzenia się i uwolnienia od tej sprawy. Pogodzenia z tym że to się skończyło. Ale nie wystarczy się z tym przespać. To jest wysiłek, ciężka praca – szukanie dobrych stron życia” – mówiła Justynie Dąbrowskiej w wywiadzie dla Tygodnika Powszechnego w 2014 roku.

Jeszcze po dziewięćdziesiątce przyjmowała pacjentów w fundacji Armii Krajowej. „Trochę mi się już czasem nie chce, ale jak już przyjdę i zobaczę tych ludzi, wtedy wszystko jest okej. Lubię to bardzo” – mówiła. Zmarła w 2020 roku w wieku 99 lat.

Korzystałam z książki Dariusza Zaborka „Czesałam ciepłe króliki. Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską” wydanej w 2018 r. przez Wydawnictwo Czarne.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: