„Gdy trochę dorosłam, postanowiłam, że zrobię co w mojej mocy, żeby pomóc innym” – mówi Angela, dawczyni szpiku kostnego
Takiego telefonu się nie zapomina. Angela Wasiak pamięta go dokładnie, chociaż minęło sześć lat. – Nawet teraz mam ciarki – mówi i wskazuje gęsią skórkę na przedramieniu. Paulina Ignatowska: – Nie pamiętam nawet, czy byłam wtedy w pracy, czy w domu. To był taki szok.
Nic dziwnego, trudno zapomnieć o czymś, co zmienia życie jednego człowieka. A drugiego ratuje.
Zrobię co w mojej mocy, żeby pomóc innym
– Dzień dobry, dzwonię z DKMS, rejestrowała się pani u nas w bazie. Czy dalej chce pani zostać dawcą szpiku? – mniej więcej tak rozpoczynały się tamte rozmowy.
Angeli telefon zadzwonił sześć lat temu. Dziewięć miesięcy wcześniej zarejestrowała się w bazie Fundacji DKMS, której misją jest „znalezienie dawcy dla każdego pacjenta na świecie potrzebującego przeszczepienia komórek macierzystych szpiku”. To była naturalna kolej rzeczy, gdy tylko stuknęła jej osiemnastka, zaczęła regularnie oddawać krew, została wolontariuszką w schronisku dla zwierząt, zrobiła rekonesans co do możliwości oddania narządów po śmierci. Kilka lat wcześniej, kiedy miała 12 lat, zmarł jej tata. – Przez dwa lata walczył z rakiem mózgu, potrzebował płytek krwi, a ja nie mogłam mu oddać, bo byłam za mała. Gdy trochę dorosłam, postanowiłam, że zrobię co w mojej mocy, żeby pomóc innym – wyjaśnia.
O Fundacji DKMS dowiedziała się z plakatu, rzucił jej się w oczy, gdy jechała autobusem. Poszperała w internecie, w parę minut ustaliła, co i jak. – Okazało się, że rejestracja jest bardzo prosta, nawet bez wychodzenia w domu – mówi Angela. Wystarczyło wejść na stronę DKMS, zamówić pakiet rejestracyjny, czyli formularz i pałeczki do pobrania wymazu z jamy ustnej, kilka dni później, gdy paczka przyszła – pobrać wymaz, wypełnić formularz, odesłać. I czekać.
Mogło to być jednak czekanie na Godota. – Przeczytałam, że jest bardzo mała szansa, że się zostanie dawcą – wyjaśnia Angela. Na tę chwilę w polskiej bazie zarejestrowanych jest na przykład 1,6 mln osób, faktycznymi dawcami szpiku i komórek macierzystych zostało jak dotąd nieco ponad 7 tysięcy z nich – ale siedem lat temu, gdy sama się rejestrowała, faktycznych dawców było raptem około 350. Dlatego Angela myślała sobie: „okej, będę w bazie, ale czy telefon kiedykolwiek zadzwoni?”. Zwłaszcza że jej znajomi, jak się okazało, zarejestrowali się już wcześniej – i do tej pory żaden z nich nie miał okazji podzielić się cząstką siebie.
Paulina Ignatowska też była wcześniej honorową dawczynią krwi, już od czasu studiów na Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach. Także zobaczyła plakat Fundacji DKMS i coś ją tknęło, żeby się zarejestrować. Wreszcie: także przeszła procedurę w zaciszu własnego domu. – Chciałam to zrobić w stacji krwiodawstwa, ale akurat miałam słabsze wyniki, za mało żelaza, tego dnia nie mogłam więc ani oddać krwi, ani się zarejestrować. A w domu zajęło mi to pięć minut – opowiada.
”To jest, za przeproszeniem, nasz psi obowiązek. Bo nigdy nie wiemy, kiedy sami będziemy chorzy albo nasze dziecko i będziemy potrzebować krwi, szpiku czy jakiegokolwiek innego organu”
Minął rok, drugi, trzeci, minęło osiem lat, Paulina w międzyczasie niemal zdążyła zapomnieć o rejestracji. Niemal, bo w jej pracy są organizowane akcje krwiodawstwa, a wielu jej kolegów i koleżanek również należy do bazy DKMS. Co jakiś czas temat więc powracał: że fajnie by było, bo „można pomóc drugiej osobie bez żadnego wysiłku”. – Czas po prostu leciał. Aż wiosną zeszłego roku zadzwonił telefon.
Jest chora osoba, trzeba pomóc
Angela pamięta, że akurat wybierała się do pracy. I że nogi się pod nią ugięły. – Od razu powiedziałam, że zgadzam się na wszystko.
Początkową radość u Angeli szybko zastąpiła niepewność, strach wręcz. – Z jednej strony człowiek się cieszył, z drugiej pojawiła się myśl: przecież to znaczy, że nie znaleziono dla tego chorego na białaczkę pacjenta wśród rodziny. Że jestem dla niego ostatnią deską ratunku. Myślałam cały czas o tym człowieku, o którym nie wiedziałam nic – ile ma lat, z jakiego jest kraju, czy to kobieta, czy mężczyzna – opowiada Angela. I dodaje, że uchwyciła się kurczowo jeszcze jednej myśli: skoro jej tacie nie udało się pomóc, to może chociaż temu obcemu człowiekowi.
By chociaż spróbować to zrobić, musiała stawić się na badanie krwi. Wtedy pojawił się pierwszy znak. Może nie z nieba, bo Angela jest niewierząca, ale z kosmosu. – Można zrobić to badanie w przychodni albo szpitalu, ja wybrałam opcję drugą, bo było mi najbliżej. Już to było dla mnie trudne, bo był to dokładnie ten sam szpital, w którym leczył się mój tata. Normalnie trafiłabym na poziom -1, gdzie pobiera się komórki macierzyste. Ale oddział był akurat w remoncie, więc wysłano mnie na piętro. Jak się okazało: na ten sam oddział, na którym był tata… – wspomina Angela i głos jej się łamie.
W ferworze nie zorientowała się od razu, dopiero gdy wjechała na piętro i ujrzała dobrze sobie znany sprzed lat korytarz. – Nie mogłam wyjść z windy. Ale za chwilę pomyślałam, że to jest jakiś znak.
"Byłam nastawiona zadaniowo: jest chora osoba, trzeba pomóc"
Po trzech miesiącach przyszedł list. „Dziękujemy bardzo, został jednak wybrany inny dawca”. Ale po kilku tygodniach znów zadzwonił telefon. – Okazało się, że wybrali w końcu mnie, bo coś się wydarzyło, że drugi dawca nie mógł przejść zabiegu – opowiada Angela.
Ucieszyła się, w przeciwieństwie do swojej mamy i partnera (wtedy, obecnie męża). – Mama była przerażona, jak o tym usłyszała. Nie mówiłam jej wcześniej, jak się rejestrowałam, tylko wtedy, gdy okazało się, że zostanę dawcą. Bała się, bo jeszcze wtedy nie wiedziała, z czym się to wiąże, myślała, że to ryzykowna procedura. Mój przyszły mąż też się trochę obawiał jakichś komplikacji.
– Pani ten strach się nie udzielił? – pytam.
– Szczerze mówiąc nawet o tym nie myślałam. Byłam nastawiona zadaniowo: jest chora osoba, trzeba pomóc.
Paulina pamięta z kolei, jak wszyscy cieszyli się razem z nią (mama nawet się popłakała). Trochę też zazdrościli, że trafiła jej się taka szansa. Choć nie każdy wiedział, na czym polega pobranie szpiku lub komórek macierzystych, Paulina zresztą też wtedy jeszcze myślała, że jest tak, jak w nieraz powielanym micie: że szpik pobiera się wbijając wielką igłę w kręgosłup, że ból jest nie do zniesienia, że przez kilka tygodni człowiek jest wyjęty z życia.
– Ale jak ruszył proces badań, rozmów z koordynatorką, lekarzem, to okazało się, że to nieprawda – wyjaśnia. Przyznaje jednak, że mimo wszystko miała nadzieję oddać komórki macierzyste z krwi. – Na grupie dla dawców przeczytałam, że słabnie odporność na kilka miesięcy, zanim szpik się zregeneruje. A ja akurat szykowałam się do ślubu.
Po wstępnych badaniach krwi i ustaleniu, czy jest zgodność tkankowa z biorcą (była), Paulina trafiła na badania (bez kolejki). Znów krew, do tego rentgen klatki piersiowej i USG brzucha. – Wszystko jest opłacone przez DKMS, ja musiałam tylko wybrać przychodnię lub klinikę, z którą fundacja współpracuje. A jeśli by mi nie pasowała żadna z listy, to i tak DKMS pokrywa wszystkie koszty, łącznie z podróżą do innego miasta i wyżywieniem – wyjaśnia Paulina.
Później znów jest czekanie, półtora tygodnia, może dwa. W tym czasie trwa analiza wyników, jeśli są prawidłowe, można przejść do kolejnego etapu. Najważniejszego, czyli pobrania komórek macierzystych z krwi albo szpiku z talerza biodrowego. Z tym jednak w przypadku Pauliny trzeba się było wstrzymać. – Okazało się, że mojemu „bliźniakowi” pogorszyło się i nie mogliśmy przeprowadzić zabiegu. Zostałam więc „zarezerwowana” na trzy miesiące, miałam czekać.
”Na grupie dla dawców przeczytałam, że słabnie odporność na kilka miesięcy, zanim szpik się zregeneruje. A ja akurat szykowałam się do ślubu”
Paulina doczekała się, telefon zadzwonił w lipcu, zabieg był przewidziany na początek września. – Tylko że ja we wrześniu brałam ślub. Opcje były więc dwie: albo robimy od razu, albo dopiero po podróży poślubnej – opowiada. Tym razem nie można było czekać, na pobranie komórek macierzystych trafiła półtora tygodnia przed ślubem.
Strasznie się cieszyłam, że mogłam komuś pomóc
W przypadku pobrania szpiku z talerza kości biodrowej (a nie rdzenia kręgowego, jak błędnie nieraz niesie wieść gminna) trzeba się zgłosić dzień przed planowanym zabiegiem (przeprowadzanym w narkozie), później konieczna jest dwu-trzydniowa hospitalizacja.
Znacznie częściej (w 80 proc. przypadków) wystarczy jednak afereza, czyli pobranie komórek macierzystych z krwi obwodowej. Angela tłumaczy: – To zabieg nieinwazyjny, przez cztery godziny jest się podłączonym do maszyny, która separuje komórki macierzyste, później idzie się do domu.
W tym przypadku przez pięć dni przed zabiegiem trzeba przyjmować czynnik wzrostu G-CSF, który zwiększa ilość komórek macierzystych we krwi. – To są zastrzyki w brzuch, skutkiem ubocznym mogą być objawy podobne do grypy. Dlatego jakbym sama miała wybierać, to bym wolała pobranie szpiku z talerza biodrowego. Ale to nie była moja decyzja, wybiera klinika pacjenta. I ja byłam gotowa oddać komórki w jakiejkolwiek formie, byleby pomóc. A z zastrzykami nie było tak źle, moja mama jest pielęgniarką, więc wzięła to na siebie – śmieje się Angela.
Poza tym nie ma szczególnych środków ostrożności, przeciwwskazań, obostrzeń. Ot, tyle żeby bardziej na siebie uważać, nie leczyć zębów kanałowo, jeśli nie ma takiej potrzeby, wstrzymać się od akupunktury czy robienia w ciągu tych kilku dni tatuażu. Angela: – W ogóle tego nie odczułam, chodziłam do pracy, funkcjonowałam tak, jak zwykle. Tylko trochę bardziej na schodach uważałam, żeby nie złamać nogi (śmiech).
"Akurat szykowałam się do ślubu"
Już po zabiegu dowiedziała się, że wyprodukowała wystarczającą ilość komórek macierzystych, nie będzie potrzebna poprawka nazajutrz. Później też zadzwonił do niej koordynator, od niego dowiedziała się, że „jej” pacjent to mężczyzna z Niemiec, wiek: 45 lat. I wtedy Angela znów zamarła. – To był właśnie kolejny znak, o którym dowiedziałam się po fakcie. Mój tata zmarł właśnie w wieku 45 lat.
Paulina również przez pięć dni przyjmowała G-CSF w zastrzykach (przydał się tu jej wówczas narzeczony, a obecny mąż), ostatnią dawkę otrzymała już w klinice, tuż przed pobraniem. W jej przypadku nie poszło jednak tak gładko, jak u Angeli. W połowie zabiegu zrobiło jej się słabo, dodatkowo okazało się, że zatykają jej się żyły. – Po dwóch godzinach nie udało się pobrać nawet jednej czwartej wymaganej ilości komórek. Skończyło się głupim jasiem i wkłuciem centralnym w pachwinę. Zamiast w południe, wyszłam z kliniki późnym wieczorem – opowiada.
I przyznaje, że wtedy, w sali pobrań, marzyła tylko, żeby jak najszybciej się skończyło. – Ale jak zadzwoniła moja koordynatorka i powiedziała, że udało się pobrać odpowiednią ilość, nie będę musiała więc stawić się drugi raz. Wtedy wszystko ze mnie zeszło, nic już nie miało znaczenia. Po prostu strasznie się cieszyłam, że mogłam komuś pomóc.
– A jakby kazano pani wrócić drugi raz, jakby pacjent potrzebował „dobitki”?
– Właśnie tak się złożyło, że musiałam wrócić. Po kilku miesiącach dostałam telefon, że pacjentka – bo wtedy już wiedziałam, że to kobieta – słabiej się czuje i potrzebuje drugi raz. Nie zawahałam się ani chwili. Poprosiłam tylko, żeby zrobić to jak najszybciej, bo już wtedy z mężem staraliśmy się o dziecko.
Na czas ciąży konieczne jest bowiem tymczasowe zablokowanie się w bazie dawców. Podobnie w czasie karmienia piersią, choć tu jest już pole do manewru. Angela: – Była ostatnio taka sytuacja, że dawczyni karmiła piersią, a zapomniała się zablokować. Z dnia na dzień zrezygnowała z karmienia tylko po to, żeby uratować życie drugiemu człowiekowi. Ja bym zrobiła tak samo, mam malutką córkę, ale nie zawahałabym się ani na moment.
Pisałam do osoby, której oddałam część siebie
Białaczka, chłoniak, zespół mieloproliferacyjny. Taka diagnoza pada w Polsce co godzinę (na świecie nawet częściej, co 35 sekund). Szansą dla chorego jest przeszczep komórek macierzystych lub szpiku kostnego od „bliźniaka genetycznego”, który ma takie same antygeny zgodności tkankowej. Życiodajne komórki wędrują także do cierpiących na ciężkie zaburzenia krwinek czerwonych i granulocytów, wrodzony niedobór odporności, choroby metaboliczne.
Im więcej potencjalnych dawców, tym szansa jest większa. Bo prawdopodobieństwo znalezienia „bliźniaka genetycznego” to w najlepszym przypadku 1 do 20 tysięcy, w najgorszym – do kilku milionów. Dlatego DKMS współpracuje z klinikami na całym świecie. Angela, która sama od paru lat pracuje w fundacji, mówi: – Wozimy szpik po całym świecie, nawet do Chile, na Wyspy Owcze, Stanów Zjednoczonych, Australii. I chociaż tego nie koordynujemy, to wiemy, że z całego świata do nas trafiają szpiki i komórki macierzyste.
Pauliny komórki powędrowały do Włoch. I znów, jak u Angeli, jakiś znak z kosmosu albo palec Boży, zależy kto w co wierzy. – Tak się złożyło, że rodzina mojego męża dużą część spędziła we Włoszech, to ich drugi dom. To chyba było przeznaczenie, że akurat tam trafiły moje komórki – śmieje się Paulina. Jej bliźniak genetyczny, a właściwie bliźniaczka to kobieta w średnim wieku. Tylko tyle o niej wie – i więcej nigdy się nie dowie, chyba że zmienią się przepisy we Włoszech. Zgodnie z obowiązującym w wielu krajach prawem (także w Polsce), dane dawcy i biorcy są utajnione przez dwa lata.
W tym czasie istnieje jednak możliwość anonimowego kontaktu. Skorzystała z niej Angela. – Wyglądało to tak, że pisałam maila, wysyłałam do koordynatorek fundacji, one tłumaczyły go i przekazywały do kliniki w Niemczech, a ta do pacjenta.
– I co do siebie pisaliście?
– Napisałam najpierw, że życzę mu zdrowia, że czekam na wieści, czy przeszczep pomógł. I że jeśli będzie czegoś jeszcze potrzebował, to jestem do dyspozycji. Tego pierwszego maila wysłałam w ciągu tygodnia, odkąd dowiedziałam się, że to mężczyzna w wieku mojego taty. Poczułam po prostu jakąś z nim więź. I to pozwoliło mi jakoś pogodzić się z tym, co przeszłam, odhaczyć jakiś dobry uczynek dla kogoś innego.
”Szczerze mówiąc nawet nie myślałam o strachu. Byłam nastawiona zadaniowo: jest chora osoba, trzeba pomóc”
– I co on na to?
– Odpisał, że dziękuje i że już czuje, że to działa.
– Nie dziwnie tak pisać do człowieka, którego się w ogóle nie zna, nigdy nie widziało na oczy?
– Ale ja pisałam do osoby, której oddałam część siebie.
Po upływie okresu ochronnego miała szansę poznać osobiście „swojego” pacjenta. – Fundacja zorganizowała spotkanie grupy dawców i biorców przy okazji gali z okazji 100-lecia szpitala w Krakowie. – Zanim wydobyliśmy z siebie głos, przez 10 minut po prostu ściskaliśmy się i płakaliśmy. Do dzisiaj mamy kontakt. Wiem, że jest zdrowy, że wrócił do pracy – mówi Angela. A ja pytam, czy warto, bo to trochę transakcja jednostronna, biorca dostaje szansę na życie, dawca – jak sama nazwa wskazuje – tylko daje.
– Nieprawda. To poczucie szczęścia, kiedy dowiedziałam się, że jest zdrowy, mogę porównać tylko z urodzeniem mojej córki – odpowiada Angela. I jeszcze: – To jest, za przeproszeniem, nasz psi obowiązek. Bo nigdy nie wiemy, kiedy sami będziemy chorzy albo nasze dziecko i będziemy potrzebować krwi, szpiku czy jakiegokolwiek innego organu.
Polecamy
Pierwszy na świecie przeszczep obu płuc przy użyciu robota. Nowa era w medycynie
Przeszczepili serce najmłodszemu dziecku w Polsce. Mała Gabrysia miała tylko 7 tygodni
Kolejny raz biegliśmy po Nowe Życie! „Nie wiem, czy jest drugi taki bieg, w którym jedyne, co czuć, to dobra energia”
Ryszard Sekuła: „Pojawiłem się w szpitalu w stroju ratownika. Pielęgniarki zapytały mnie, czy przywiozłem pacjenta, a to ja przyjechałem na przeszczep”
się ten artykuł?