„Ważne jest, żeby wejść na oddział z pozytywem. Jak mama przychodzi szczęśliwa, to dziecko wtedy myśli: no dobra, choruję, ale widocznie nic strasznego się nie dzieje”
– Jak sama byłam z córką przez rok w Centrum Zdrowia Dziecka, to pobliski pasaż handlowy był dla mnie jak inny świat, bo na co dzień był tylko oddział i cztery ściany w sali. Jak widziałam, że inne dzieci idą do szkoły, a rodzice do pracy, to ryczałam. Tak brakowało mi normalności – mówi Natalia Voytsel, psycholożka i prezes Fundacji „Gdy liczy się czas”, która organizuje szpitalny salon piękności dla mam chorych dzieci.
„Piękna mama” to akcja, którą raz do roku organizuje Fundacja „Gdy liczy się czas”. Wtedy kobiety mogą zadbać o siebie szczególnie. Do usług są manicurzystki, fryzjerki, stylistka, wizażystki, także – fizjoterapeutka, masażystka, dietetyczka i dermatolożka. Szkopuł w tym, że czekają na swoje klientki nie w olbrzymim salonie urody, ale… korytarzu Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Lublinie. I że ich klientki takie usługi mogą sobie zafundować raz w roku. W przypadku większości – dosłownie.
Dbanie o siebie schodzi na dalszy plan, jak się ma chore dziecko
Słowo zafundować należy wziąć tu w cudzysłów, bo na przeszkodzie stoją nie tyle finanse (wszystkie usługi są bezpłatne), co czas. Nawet dziś, nawet teraz, wiele z nich tłumaczy się: „przepraszam, nie mogę porozmawiać, mam tylko godzinę wolnego, a chciałabym jeszcze skorzystać z fryzjera/makijażystki/manicure/masażu”. Jeszcze bardziej niż zegarek ogranicza jednak umysł. – Ostatnie, co kobiecie przychodzi w takim miejscu do głowy, to żeby o siebie zadbać, pójść do fryzjera, na masaż, zrobić makijaż, pomalować paznokcie – wyjaśnia Natalia Voytsel, psycholożka i prezes Fundacji „Gdy liczy się czas”, która po raz czwarty zorganizowała w Lublinie szpitalny salon piękności dla mam chorych dzieci (raz udało się też zorganizować akcję w warszawskim Centrum Zdrowia Dziecka).
Natalia zna to z doświadczenia, sama całe dnie, tygodnie, miesiące spędzała z córką na oddziale onkologicznym. Wie więc doskonale, że pomiędzy oddziałem, apteką, szpitalną kaplicą i gabinetami lekarskimi nie może zginąć siła, wiara, nadzieja – ale często ginie kobiecość. Wiedzą o tym też inne matki, które w piątkowe popołudnie znajdują raptem chwilę czasu między manicure, masażem obolałych od siedzenia przy łóżku dziecka pleców a nową fryzurą, żeby porozmawiać.
Wśród nich jest Magda, na oddziale przebywa z córką. Dziewczynka ma porażenie mózgowe, ponadto szybko rośnie za szybko, lekarze nie wiedzą dlaczego. – Niech pani zgadnie, ile ona ma lat? – zagaduje Magda. Choć Odeta wygląda na dziesięć, strzelam, że ma osiem, bo już wiem, jaki jest problem. Nie trafiłam, Odeta ma sześć lat, jeszcze nawet nie chodzi do szkoły.
Ale nie dlatego jej mama nie może sobie pozwolić na pracę. Chociaż by chciała, świadczenie pielęgnacyjne nie pokrywa nawet dziesiątej części kosztów, które wraz z mężem ponoszą na wizyty w szpitalu. Na wizyty co najmniej dwa razy w roku dojeżdżają z miejscowości oddalonej o ponad 100 kilometrów, do kosztów paliwa trzeba doliczyć trzytygodniowy koszt pobytu Magdy w przyszpitalnym hotelu dla matki z dzieckiem. No i jedzenie, bo jej córce nieszczególnie podchodzi szpitalne jedzenie, musi jej sama gotować. A w międzyczasie, na co dzień, przez cały rok – rehabilitacja, trzy razy w tygodniu, we wtorki, czwartki i soboty.
Barbary syn bez jej 24-godzinnej obecności mógłby się teoretycznie obejść, jest oficjalnie prawie dorosły, ma już 17 lat. Mimo to od stycznia, kiedy u jej syna został ostatecznie zdiagnozowany chłoniak, Barbara jest na miejscu i czuwa. Już wcześniej bywali na tutejszym oddziale, głównie na badaniach kontrolnych, jak określa je Barbara, „jednodniówkach” (syn od dziewiątego roku życia cierpi na małopłytkowość), wyniki były dobre, dopóki w listopadzie nie pojawił się guz.
– Mieszkamy 120 kilometrów stąd, wcześniej nie musiałam korzystać z hotelu matki i dziecka, teraz jesteśmy w prawie ciurkiem od stycznia, mamy przerwy na weekendy, wracamy wtedy do domu, w poniedziałek znów mąż przywozi nas na oddział – wyjaśnia. Na co dzień niby pracuje, a niby nie, od stycznia jest na zwolnieniu, musi być przy synu. – Dbanie o siebie, o urodę? Jak się ma chore dziecko, to schodzi na dalszy plan.
Kasi szansa na skorzystanie z akcji „Piękna mama” trafiła się przypadkiem, dzisiaj akurat przyjechała tylko pod odbiór wyników. Jej córka ma cztery lata, choruje na neuroblastomę (złośliwy nowotwór), wyniki są już dobre, teraz przyjeżdżają tylko na badania kontrolne. Wcześniej spędziły tu prawie rok, przyjeżdżały na chemię, czasem były tylko tydzień, jak dostawała ją w tabletce i nic się nie działo, najdłużej na trzy tygodnie. Później, jak lekarze pozwalali, dwa-trzy tygodnie w domu i znów powrót.
Łącznie córka Kasi przeszła dziewięć takich bloków. – Ja byłam z nią wtedy cały czas, bo nie pozwalała mi wyjść nawet do łazienki, z nikim innym nie chciała siedzieć, tylko ze mną. Jak się lepiej czuła, to poszłyśmy na świetlicę, dwa razy w tygodniu przychodziła też pani, która organizowała zajęcia plastyczne, więc nawet ja z nich korzystałam, też sobie siedziałam i malowałam. Ale bywało tak, że były słabe wyniki, odporność zerowa i wtedy w grę wchodziło wyjście co najwyżej na chwilę na korytarz – wyjaśnia.
Kasia przyznaje, że u nich „i tak nie jest źle”. – Córka nie chciała jeść szpitalnych obiadów, po chemii wszystko jej śmierdziało, więc mąż co drugi dzień przyjeżdżał do nas z jedzeniem. Mieszkamy niecałe dwadzieścia kilometrów od Lublina, więc była taka możliwość. Ale tu niektóre panie przyjeżdżają z daleka, mają ponad sto kilometrów. Pozostaje więc kuchnia na oddziale, można coś wieczorem przyrządzić, usmażyć jajka, ewentualnie coś podgrzać, ale na gotowanie nie bardzo jest miejsce – zauważa.
Amelia za sprawą perfekcyjnych loków wygląda, jakby zaliczyła już fryzjera, ale to akurat zasługa genów, naturalnie takie ma. Przysiada na chwilę, jest tylko po konsultacji u dietetyczki, wcześniej była przy stanowisku stylistki (wyszło jej, że jest typem zimy). – To mi wystarczy, nie za bardzo mam czas, żeby czekać, bo córka, 13 lat, jest na onkologii – wyjaśnia. Diagnoza padła we wrześniu, od tego czasu przyjeżdżają albo na „jednodniówki” (mieszkają blisko, kilkanaście kilometrów od Lublina), albo na kilkudniowy pobyt, Amelia nocuje wtedy na oddziale, „nie ma problemu”. Nie pracuje, zrezygnowała ze względu na chorobę córki, chce jej poświęcić cały swój czas i energię. – Czy jest siła? Musi być, nie mogę sobie powiedzieć, że nie mam siły.
Ania przyszła jako jedna z pierwszych. Liczy, że uda jej się załapać na pełen pakiet: była już u fryzjera, kosmetyczki, konsultantki dermatologicznej i hennie na brwi, czeka jeszcze na makijaż i paznokcie. – Raz na kilka lat chyba wypada – śmieje się. Na co dzień zajmuje się dziećmi, głównie synem, który ma 16 lat i niepełnosprawność intelektualną w stopniu znacznym dopiero uczy się czytać i pisać, jest z nim 24 godziny na dobę, jeździ na rehabilitację. – Są postępy, dopóki nie wystąpią napady padaczkowe. Wtedy wszystko wraca, cofa się w rozwoju, wszystko zaczyna się od nowa – wyjaśnia Ania. I dodaje: – No, jest ciężko. Człowiek koncentruje się tylko na dziecku, nie zajmuje się niczym innym, a już na pewno nie sobą.
Edyta przysiada na chwilę na kanapie, bierze na ręce 2-letnią córkę (wcześniej, gdy była na zabiegach, zajmowały się nią wolontariuszki). Tym razem są na oddziale na tydzień, wcześniej przyjeżdżały średnio co dwa tygodnie na osiem-dziesięć dni, córka ma wrodzoną wadę nerek. Edyta: – Tutaj nocuję z nią na sali, bo ona nie da mi odejść nawet na chwilę. A jak jesteśmy w domu, to też ciągle czekamy w kolejkach do specjalistów. Na sobie w ogóle się nie skupiam, nie mam siły. Po całym dniu człowiek się tylko wykąpie, coś zje, prześpi i od rana od nowa.
Bardzo ważne jest, by móc poczuć się piękną
Natalia Voytsel jest w ferworze, przebiegając między jednym stanowiskiem a drugim śmieje się: – Za każdym razem mam plan, żeby mi dziewczyny zrobiły makijaż. I za każdym razem nie mam na to czasu.
Gdy wreszcie może przysiąść na chwilę, wyjaśnia, że w akcję „Piękna Mama” każdorazowo angażuje się około trzydziestu-czterdziestu osób. – Skąd ci wszyscy ludzie się wzięli? Anioły nam zesłały – śmieje się. Wieść o takim pomyśle rozniosła się pocztą pantoflową, co chwilę ktoś się zgłaszał, że chciałby dorzucić swoją cegiełkę. – Wszystko robimy charytatywnie i chyba czuć, że każdy chce coś zrobić od serca, prawda? Ale nie jest też tak, że nic z tego nie mamy, chociaż pieniędzy z tego nie ma, jestem pewna, że każdy może tutaj nakarmić swoje serce.
Tak mówi Natalia o współorganizatorach i wolontariuszach. O paniach biorących udział w akcji z kolei: – Bardzo ważne jest, żeby wejść na oddział z pozytywem. Bo dziecko sczytuje emocje, jak mama jest podłamana, to od razu wie, że coś jest nie tak. A jak przychodzi szczęśliwa, to się przenosi na dziecko, ono wtedy myśli: „no dobra, choruję, ale widocznie nic strasznego się nie dzieje”.
I jeszcze: – Ma się wtedy nową siłę do walki, to raz. A dwa, że jest wreszcie okazja, żeby choć na chwilę odreagować stres, oderwać się. Jak sama byłam z córką przez rok w Centrum Zdrowia Dziecka, to pobliski pasaż handlowy był dla mnie jak inny świat, bo na co dzień był tylko oddział i cztery ściany w sali. Jak widziałam, że inne dzieci idą do szkoły, a rodzice do pracy, to ryczałam. Tak brakowało mi normalności.
Wie o tym doskonale także Milena Kępowicz, w lubelskim szpitalu dziecięcym wraz z córką spędziła prawie cały rok. – Miała cztery miesiące, gdy zaczęła się leczyć, więc byłam przy niej przez cały czas. Każdy dzień, kiedy się cokolwiek działo, jakieś zajęcia czy atrakcje dla dzieci, był inny niż typowy, mijał szybciej i był niesamowicie przyjemny. Bo tak to na co dzień tylko siedzenie przy łóżeczku, badania, chemia i czarne t-shirty, które nosiłam na okrągło. W takiej sytuacji, kiedy dziecko jest chore, całkowicie zapomina się o sobie – opowiada.
Milena nie załapała się na pierwszą edycję akcji „Piękna mama”, dowiedziała się poniewczasie (w tym terminie były akurat w domu z córką „na przepustce”), od razu złapała bakcyla. – Bardzo spodobały mi się działania fundacji, więc kiedy po leczeniu wróciłam do pracy (Milena jest kierownikiem regionalnym w firmie produkującej kosmetyki do makijażu), zgłosiłam się do Natalii z ofertą pomocy przy organizacji, żeby choć ten jeden dzień był tylko dla mam – wyjaśnia. I dodaje: – To jest bardzo ważne, bo dzieci nas obserwują, bardzo wszystko przeżywają, wyczuwają, jeśli dzieje się coś złego. A kobieca psychika jest podatna na takie bodźce, jak ładnie zrobione włosy, makijaż, wydobycie z nas piękna. I jak taka mama wraca na oddział uśmiechnięta, zadowolona, zrelaksowana, to dzieci aż unoszą się nad ziemią z radości. A mamy mają siłę, żeby walczyć dalej.
Natalia jeszcze raz podkreśla: – Bardzo ważne jest, by móc poczuć się piękną. Aż przyjemnie popatrzeć na mamę, która przychodzi szara, wymęczona, smutna, a wychodzi zadbana, promienna, po prostu piękna. Od razu wtedy zmienia się tok myślenia, nastawienie. Piękno dodaje kobiecie siły, którą później może przekazać swojemu dziecku.
Po takim dniu wraca się do dziecka z nową energią
Magda wzięła się za siebie już wcześniej. Schudła prawie 20 kilogramów, stara się o siebie zadbać na co dzień, bo wyznaje zasadę: jak mama jest szczęśliwa, to i dzieci są. Do udziału w akcji fundacji „Gdy liczy się czas” została zwerbowana przemykając korytarzem, wolontariuszki ją zaciągnęły, powiedziały, że żal byłoby nie skorzystać. – No i przyszłam. Wrażenia? Bardzo fajnie, coś miłego, przede wszystkim: innego. A teraz przepraszam, zrobiłam dopiero paznokcie, lecę dalej.
Barbarę wolontariuszki fundacji „Gdy liczy się czas” złapały na oddziale. Nie wahała się, zwłaszcza że syn prosił: „mamo, idź”. Gdy rozmawiamy, zdążyła już zaliczyć fryzjera (co widać po misternie uplecionym warkoczu dobieranym) oraz poradę stylistki (potwierdziła, co również widać, że Barbary typ urody to lato). – Czekam jeszcze na makijaż. I może pazurki sobie zafunduję? – myśli głośno.
Kasia: – Jak dziecko jest chore, to całe życie wywraca się do góry nogami, inne wartości są na pierwszym planie. Kiedyś w grę wchodziło, żeby sobie coś kupić do ubrania czy pójść do fryzjera. A tutaj nawet nie myśli się o czymś takim, najważniejsze, żeby dziecko się dobrze czuło.
Kasia zrobiła już brwi i włosy, oczekując w kolejce na makijaż mówi: – Że ktoś wpadł na to, by pomyśleć o tych wszystkich mamach, które non stop tu siedzą, to należy się naprawdę wielki szacunek. Ja sama wciąż pamiętam, jak nieraz miałam dość tego siedzenia, martwienia się, czy dziecko będzie chciało cokolwiek zjeść, czy będzie wymiotować, jakie będą wyniki. Przez cały rok nic innego, dzień w dzień to samo. Taki dzień to szansa, żeby oderwać się choć na chwilę od ego wszystkiego, pomyśleć o czymś innym.
W dziecięcym szpitalu jest dziś przelotem, ale w zeszłym roku, gdy jej córka przechodziła chemię, załapała się na poprzednią edycję „Pięknej Mamy”. Dlatego wie z doświadczenia: – Po takim dniu jest inaczej, wraca się do dziecka z nową energią. Żeby coś wymyślić, żeby było inaczej, żeby jakoś to wszystko znieść.
Amelia do kosmetyczki, fryzjerki, manicurzystki chodzi tylko wtedy, gdy musi. – Na co dzień może nawet nie tyle, że czasu nie ma, po prostu się o tym nie myśli. Ale jednak jakoś staram się o siebie dbać, nawet nie dla męża, po 15 latach jest już przyzwyczajony do tego, jak wyglądam – śmieje się. Na poważnie: – Robię to głównie dla siebie. I dla córki, uważam, że to dobrze oddziałuje na dziecko. A tutaj, kompleksowo? To jest takie chwilowe oderwanie się od problemów, proszę mi wierzyć, kompletny relaks, chociaż pięć minut zapomnienia. Później wraca się do dziecka z nową energią, zdecydowanie.
Ania na zabiegi pielęgnacyjne, a tym bardziej urodowe nie może sobie pozwolić. Chyba że wypada uroczystość w rodzinie, i to też tylko większego kalibru typu wesele. – Na co dzień nie mam na to czasu, wszystko jest na mojej głowie, mąż pracuje całymi dniami, ja się zajmuję dziećmi – wyjaśnia. I dodaje: – Myśli się nieraz, że by się poszło, przede wszystkim, żeby się zrelaksować, mieć trochę czasu dla siebie, oderwać się od problemów, poczuć się kobietą. Czuję, że z tej dzisiejszej akcji wychodzę z nową energią.
Edyta zaraz razem z córeczką będzie wracać do sali, zrobiła włosy, brwi, makijaż, dowiedziała się, że jest typem urodowym chłodna jesień. I już jej wystarczy, „to i tak bardzo dużo”. – Czas na to by się znalazł, ale nawet się o tym nie myśli. A dzisiaj przyszłam z ciekawości, wolontariuszka przyszła na oddział, zaprosiła na akcję. Nie spodziewałam się, że można coś takiego w ogóle zrobić, tutaj, w szpitalu. Że można tak fajnie odreagować, usiąść na spokojnie, odprężyć się, poprawić sobie nastrój, dowartościować się. Jakoś tak mi teraz lżej na duchu, lepiej się czuję psychicznie.
Polecamy
Gdy twoje dziecko się boi, sięgnij po tę książkę. „Lęk u dzieci” pod matronatem Hello Zdrowie
„To, co mnie w 1997 roku zdumiało, to nieprawdopodobna wręcz solidarność ludzi. Wrocław pokazał całej Polsce, że fali powodziowej można się przeciwstawić”
Rwąca woda wdarła się do szpitala w Nysie. Kobiety w ciąży i dzieci ewakuowano na pontonach
„Sama myśl, że kolejne 3 miesiące spędzę z fokami, była oszałamiająca!”. Kim są współcześni wolontariusze?
się ten artykuł?