Przejdź do treści

Polak, który zbudował szpital na Madagaskarze: „Chciałem zajmować się otyłymi nastolatkami w Polsce, ale odkryłem, że moją drogą jest walka z niedożywieniem”

Daniel Kasprowicz / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Są sytuacje, które załamują, ale są też takie, które frustrują – przychodzi do nas rodzic niedożywionego dziecka. Wprowadzamy mu mleko humanizowane, za które płacimy, a rodziców prosimy tylko o podawanie tego mleka i stawianie się na cotygodniowe kontrole. Tymczasem rodzic zjawia się po miesiącu i jeszcze mówi, że połowę mleka dostawał dziadek, bo jest najstarszy, a tu panuje kult starszyzny – choć dziadek wcale niedożywiony nie jest. I rodzice przychodzą zdziwieni, że nie ma poprawy u dziecka… takie sytuacje złoszczą i wcale nie zdarzają się rzadko – mówi Daniel Kasprowicz, dietetyk kliniczny, założyciel szkoły oraz szpitala Centrum Medyczne im. Jana Beyzyma w Manerinerina na Madagaskarze.

 

Marianna Fijewska-Kalinowska: Jak trafiłeś z Gdańska na Madagaskar?

Daniel Kasprowicz: Konkretnie to z Rybna na Mazurach, bo stamtąd pochodzę. W Gdańsku tylko studiowałem. W 2009 roku dostałem się na dietetykę na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym. Na trzecim roku studiów wyjechałem na miesięczny wolontariat na Madagaskar. To był wolontariat płatny, to znaczy ja musiałem płacić za siebie, ale było warto. Po raz pierwszy miałem styczność z Afryką i to wywróciło moje życie do góry nogami. Wcześniej miałem plan – chciałem zajmować się otyłymi nastolatkami w Polsce, ale po powrocie z wolontariatu wiedziałem już, że moją drogą jest walka z niedożywieniem. Rok później znów wyjechałem na Madagaskar, gdzie przeprowadzałem badania do swojej pracy magisterskiej na temat niedożywienia wśród kobiet i dzieci. Wróciłem, obroniłem się i znów wyjechałem. Miałem zostać rok, a jestem do dziś.

Co cię tak urzekło, że postanowiłeś zmienić życiowe plany?

Madagaskar to jeden z najbiedniejszych krajów Afryki, a jednocześnie ludzie potrafią naprawdę cieszyć się życiem i chyba właśnie ta ich radość mnie ujęła. Wiedziałem, że jeśli zostanę w Polsce, też będę zajmował się pomaganiem, ale pomoc na Madagaskarze miała zupełnie inny wymiar – dla Malgaszów (rdzenni mieszkańcy Madagaskaru – przyp. red.) moja pomoc to była czasem kwestia być albo nie być, przeżyć albo umrzeć.

Co robiłeś po wyjeździe na Madagaskar przez ten „rok”, który przedłużył się do dzisiaj?

Początkowo opiekowałem się dziećmi z domu dziecka, czyli tak zwanej kilasimandry, i pracowałem w malgaskiej stołówce, czasem przyjmowałem dzieci na zastrzyk czy opatrunek. Niby każdy potrafi coś ugotować, ale przy takiej niedostępności pożywienia to było prawdziwe wyzwanie. Robiliśmy coś z niczego. Szybko zacząłem też rozumieć, że małe akty miłosierdzia, jak zakupienie dla kogoś leku na malarię, który kosztuje około złotówki, to dla mnie prawie nic, a dla nich kwestia przeżycia.

Zacząłem więc organizować zbiórki, bo nie mam wsparcia rządu malgaskiego, nie dostaję żadnych grantów czy innych dofinansowań, które w Polsce otrzymują ludzie na działania charytatywne. Okazało się, że aby prowadzić takie działania, potrzebna jest jakaś organizacja, więc powołałem Stowarzyszenie Atelier de Dieu. Wszystkie działania Stowarzyszenia od początku były finansowane przez ludzi dobrej woli z Polski, ale z biegiem czasu coraz stabilniej stajemy na własnych nogach. Udało nam się założyć gospodarstwo rolne, które również powstało z wpłat na portalu fundraisingowym. Dzięki temu wsparciu kupiliśmy maszynę do obłuskiwania ryżu. Teraz skupujemy i sprzedajemy ryż, a otręby ryżowe, które powstają w tym procesie, sprzedajemy dalej wytwórcom pasz na Madagaskarze. Maszyna przynosi nam zysk na poziomie 1000-2000 zł miesięcznie. Taka kwota to tutaj bardzo dużo, bo stanowi równowartość około 10 średnich pensji.

W jaki sposób Stowarzyszenie pomaga Malgaszom?

Zbudowaliśmy szkołę wraz z przedszkolem dla dzieci w Mampikony i klinikę medyczną dla Malgaszów w Manerinerina. Nasz szpital nie jest darmowy – tu nie ma czegoś takiego jak darmowa ochrona zdrowia – ale jest znacznie tańszy niż inne szpitale, bo jest to szpital tzw. nielukreatywny, czyli ja jako właściciel nie mogę na nim zarabiać, a sam szpital może zarabiać wyłącznie na swój rozwój i utrzymanie pracowników, budynku oraz zakup lekarstw.

Daniel Kasprowicz / fot. archiwum prywatne

Dzięki temu jesteśmy zwolnieni z części podatków, które opłacają firmy i instytucje zarobkowe. Dla przykładu – wenflon u nas kosztuje 2 zł, a w aptece 5-6 zł, różnice w cenach sięgają nawet 300 proc., dlatego u nas leczą się osoby biedniejsze – niedożywione dzieci, samotne matki, starsi ludzie. To wszystko pacjenci, którzy absolutnie nie mieliby szans na inną opiekę zdrowotną. Z powodu niskich cen, tak konkurencyjnych dla innych, drogich szpitali, miałem tyle nieprzyjemności już podczas samego budowania go.

To znaczy?

Ostracyzm ze strony właścicieli szpitali, czyli malgaskich biznesmenów. Dostawałem telefony z pogróżkami i szantażami, że jeśli nie zrezygnuję z budowy szpitala i nie wrócę do Europy, to wyląduję w więzieniu. W dodatku nasz wykonawca nas oszukał i rozkradł jedną czwartą dofinansowania razem ze swoją żoną, która początkowo pomagała nam przy zakładaniu szkoły. Na początku budowa szpitala szła bardzo dobrze, ale w pewnym momencie wykonawca za część środków przeznaczonych na dalszą budowę zakupił sobie ciężarówkę, przez co wpuścił się w problemy finansowe – zabrakło wówczas środków na materiały budowlane. Jego żona zaś zakładając naszą pierwszą szkołę, wpisała siebie jako właścicielkę, obierając nam wszelkie prawa. W końcu ten mężczyzna uciekł, słuch po nim zaginął na pół roku, a później się odnalazł – wtedy ja złożyłem do sądu wszystkie dokumenty potwierdzające jego oszustwo, a sąd odmówił zajęcia się sprawą, mówiąc, że to dla nich zbyt skomplikowane… Niestety tak wygląda praworządność w tym kraju. Pomijając stracone pieniądze, kosztowało mnie to ogromnie dużo zdrowia i emocji. Ale udało się i dziś jesteśmy tu, gdzie jesteśmy.

O matko… jak udaje ci się w takich warunkach tak sprawnie prowadzić szpital?

Zgłaszają się do nas ludzie, którzy mają pieniądze i wykupują bardziej zaawansowane usługi, jak analizy medyczne. Do tego środki finansowe ofiarowują nam prywatni darczyńcy. Jesteśmy też pod opieką fundacji Martyny Wojciechowskiej UNAWEZA – dzięki fundacji udało nam się przeprowadzić badania kilkuset kobiet w kierunku nowotworów i chorób zakaźnych. Fundacja UNAWEZA opłaciła też prowadzenie ciąży, leczenie i poród dla najbiedniejszych kobiet ciężarnych w 2022 roku, a teraz jeszcze leczenie ponad 300 dzieci w samym styczniu bieżącego roku. Do tego dokładają się darczyńcy biorący udział w zbiórkach w Polsce. Na początku grudnia zorganizowałem Fundusz Mikołajkowy Beyzyma, czyli zbiórkę wśród Polaków na utrzymanie szpitala. Zebrałem 15 tys. zł i ta kwota wystarczy mi na trzymiesięczne wynagrodzenie dla wszystkich pracowników.

Szybko zacząłem rozumieć, że małe akty miłosierdzia, jak zakupienie dla kogoś leku na malarię, który kosztuje około złotówki, to dla mnie prawie nic, a dla nich kwestia przeżycia

A ilu ich jest?

20. Wszyscy to Malgasze. Jestem jedynym Polakiem w szpitalu. Mamy sześć osób wśród personelu pielęgniarsko-położniczego, dwóch lekarzy, dwóch techników laboratoryjnych i farmaceutę oraz pomoc apteczną. Oprócz szpitala mamy też zatrudnionych pracowników w szkole i murarzy. W szkole i przedszkolu pracuje 12 osób, a podopiecznych jest 175. Szkoła ma 5 klas, a przedszkole 3. Staramy się, żeby dzieci nie było w klasie więcej niż 30, żeby naprawdę dało się ich wyuczyć. W ramach szkoły prowadzimy niezwykle ważny projekt „adopcji na odległość”. Dwa razy do roku – na przełomie stycznia i lutego oraz października i listopada rekrutujemy „rodziców”, którzy decydują się na wspieranie finansowe jednego malgaskiego dziecka. Koszt takiej adopcji to 800 zł rocznie. Dzięki tym środkom dziecko ma zapewnioną edukację, pożywienie i lekarstwa oraz opiekę medyczną w razie choroby. Dla nas w Europie to niewielki koszt, a na Madagaskarze to faktyczna pomoc dziecku przez 365 dni.

Czyli ta pomoc – te 800 zł rocznie – to dla jakiegoś dziecka kwestia zupełnie innej jakości życia!

Owszem. Jednak namawiałbym każdego, kto chce zgłosić się do adopcji na odległość, by zrobił to rozważnie, pamiętając o odpowiedzialności. Zależy nam na tym, by wsparcie nie trwało tylko przez jeden rok, ale żeby miało ciągłość. Oczywiście zdarzają się kryzysy finansowe i my to rozumiemy. Jeśli ktoś musi się wycofać, to się wycofuje, ale trzeba pamiętać, że dziecko to nie rzecz. Do adopcji na odległość można zgłosić się mailowo na adres adopcja@bozeatelier.pl.

Zastanawiam się, jak to możliwe, że sam ogarniasz tak wiele projektów?

Ja nie jestem sam! Ja tylko powołałem stowarzyszenie i jestem jego prezesem, ale mam sześć prawych rąk – wspaniałych współpracowników, którzy pomagają mi we wszystkim. Każdy jest odpowiedzialny za jedną odnogę naszej działalności, a ja to muszę tylko spiąć w całość.

Czy wśród osób w Stowarzyszeniu są jacyś Polacy?

Nie, to także sami Malgasze.

Nie czujesz się trochę samotny?

Owszem niekiedy dopada mnie samotność. Kultura malgaska jest inna niż nasza. Jest trudniejsza. Mimo tej radości życia jest tu wiele problemów: nieuczciwość urzędników, łapówkarstwo, rozwiązłość seksualna… Myślisz, że ktoś ma wspaniałą rodzinę, dzieci, żonę, a nagle dowiadujesz się, że ma jeszcze dwie kochanki. Moralność i mentalność są tu zupełnie inne niż w Polsce. Jest też duże niezrozumienie dla medycyny – jeśli ktoś nagle umiera np. na zawał, trudno im przyjąć do wiadomości, że to był zawał. Są raczej pewni, że wiedźma rzuciła klątwę albo któryś z nieżyjących przodków przeklął tego człowieka. Walka z takimi teoriami jest bardzo męcząca. Zwłaszcza z teoriami, w które jestem osobiście uwikłany.

W ramach szkoły prowadzimy niezwykle ważny projekt „adopcji na odległość”. Dwa razy do roku – na przełomie stycznia i lutego oraz października i listopada rekrutujemy „rodziców”, którzy decydują się na wspieranie finansowe jednego malgaskiego dziecka. Koszt takiej adopcji to 800 zł rocznie

To znaczy?

Podczas budowy szpitala pracownicy wykopywali doły pod toalety i poszła fama, że „biały kopie doły na kości Malgaszów”. Później w ramach szpitala wykonywaliśmy badanie przesiewowe w kierunku raka szyjki macicy u kobiet. Badanie polegało na pobraniu cytologii. Wtedy poszła kolejna fama, że „biały kradnie macice”. To są sytuacje, które załamują, ale są też takie, które frustrują – przychodzi do nas rodzic niedożywionego dziecka. Płacimy za leczenie tego dziecka, wprowadzamy mu mleko humanizowane, za które płacimy, a rodziców prosimy tylko o podawanie tego mleka i stawianie się na cotygodniowe kontrole. Tymczasem rodzic zjawia się po miesiącu i jeszcze mówi, że połowę mleka dostawał dziadek, bo jest najstarszy, a na Madagaskarze panuje kult starszyzny – choć dziadek wcale niedożywiony nie jest. I rodzice przychodzą zdziwieni, że nie ma poprawy u dziecka… takie sytuacje złoszczą i wcale nie zdarzają się rzadko.

Masz jakichś bliskich na Madagaskarze?

Czasem czuję się samotny, czuję, że nie mam jak porozmawiać z nimi o swoich przeżyciach i problemach, ale na szczęście tak, mam bliskich. Przyjeżdżają do mnie wolontariusze z Polski, a w stolicy mam przyjaciół Polaków, których regularnie odwiedzam. Znam też kilku polskich misjonarzy, z którymi utrzymuję przyjacielskie relacje.

Nazwa twojego stowarzyszenia Atelier de Dieu to po polsku Boże Atelier. Wiara pomaga ci robić to, co robisz?

Do 2018 roku, przed powołaniem Stowarzyszenia, jeździłem na misje katolickie, jako świecki misjonarz, ale profil pracy misyjnej nie bardzo mi odpowiadał. Czułem, że bardziej potrzebne są misje na polu życiowym, a nie religijnym, i dlatego postanowiłem założyć stowarzyszenie. Ale jestem katolikiem i myślę, że Bóg mi pomaga. Czasem mam wrażenie, że słabo się modlę, a mimo to dostaję od Niego bardzo dużo i wiem, że w tych abstrakcyjnych warunkach jakoś nad tym czuwa, dzięki czemu ja choć trochę mogę zmienić ten mizerny świat na lepsze.

Działania Daniela na Madagaskarze możesz wspomóc poprzez: www.patronite.pl/daniel-kasprowicz.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?