Przejdź do treści

„Przecież to tylko jedna słomka, powiedziało 8 miliardów ludzi”. Nina Harbuz i jej gotowe patenty na bycie less waste

Nina Harbuz i jej sposoby na less waste
Nina Harbuz i jej sposoby na less waste. Zdj: Iza Sawicka/ www.izasawicka.com
Podoba Ci
się ten artykuł?

Wpływ jednej osoby na środowisko faktycznie ma niewielkie znaczenie, ale gdybyśmy tak wszyscy razem się skrzyknęli… Nina Harbuz pisze o zmianach, jakie wprowadziła w życie, by ograniczyć swój negatywny wpływ na środowisko.

– Nina, o takich rzeczach warto stale pisać – podsunął pomysł na tekst znajomy, któremu opowiedziałam o zmianach, jakie wprowadziłam do swojego życia, chcąc zminimalizować własny negatywny wpływ na środowisko. – Jest szansa, że ktoś przeczyta i weźmie sobie do serca twoje rozwiązania. Mogłabyś pokazać ludziom, że to nie wymaga wielkiego zachodu, a daje radość i przy okazji wiele oszczędności – zachęcał mnie.

Czemu nie, pomyślałam. Sama podpatrzyłam pomysł na przechowywanie bio śmieci u koleżanki, dzięki czemu zredukowałam liczbę zużywanych worków na odpady. Podpowiedziała mi, że bio śmieci można mrozić w zamrażalniku. Zaraziła mnie też pomysłem noszenia własnego kompletu drewnianych sztućców w torebce, żeby nie brać plastikowych, w miejscach, w których kupuje się jedzenie na wynos. To od niej dowiedziałam się, że na rynek wróciły słomki produkowane z prawdziwej słomy, całkowicie biodegradowalne. Puszczam więc w świat jej i swoje pomysły na bycie less waste.

Paulina Górska

Małe kroki

Większości z nas wydaje się, że nasze własne, indywidualne działania nic nie zmienią. Nawet ostatnio koleżanka stwierdziła, że ma dość słuchania o plastikowych słomkach, bo nawet jeśli przestanie ich używać, to nie ma to żadnego wpływu na środowisko i klimat. Przypomniało mi się wtedy hasło, które jakiś czas temu zrobiło zawrotną karierę w internecie: „Przecież to tylko jedna słomka, powiedziało 8 miliardów ludzi”. Wpływ jednej osoby faktycznie ma niewielkie znaczenie, ale gdybyśmy tak wszyscy razem się skrzyknęli…

Daleko mi do ideału. Robię tyle, ile mogę na dany moment. Obserwuję, że z czasem, kiedy oswoję się z kolejną zmianą i staje się ona moją codziennością, uwalnia się przestrzeń na następne rzeczy. Trochę jak w jodze, gdy np. wykonujesz skłon w siadzie, z wyprostowanymi nogami. Łapiesz się za stopy, trwasz chwilę w pozycji. Po kilku sekundach sprawdzasz, czy możesz ją pogłębić. Jeśli tak, robisz to. Jeśli czujesz, że to twoje maksimum na dany dzień, zostajesz w miejscu, w którym jesteś.

Zdj: Iza Sawicka/ www.izasawicka.com

Mam wrażenie, że działam powoli, nie robię szybkich, spektakularnych ruchów i wielkich kroków. Wiem, że wtedy bym poległa. Mam poczucie, że wszystkie zmiany, jakich dokonuję, dzieją się w sposób naturalny i niewymuszony. I też nie wyrzucam sobie, że nie robię więcej.

Tęsknota za stekiem

Zatem po kolei. Pierwszym krokiem, podjętym 4 lata temu, było odstawienie mięsa. Częściowe, bo przestałam jeść czerwone mięso (drobiu nie jadłam od lat, wieprzowinę kilka razy w roku, więc z tą pożegnać się było łatwo). Nadal jednak zdarzało mi się konsumować ryby i owoce morze. Na tamtym etapie życia rezygnacja z wołowiny nie była łatwą decyzją, bo zwyczajnie lubiłam smak steka. Nie jadłam ich często, średnio raz, dwa razy w miesiącu, ale tęsknota za smakiem wysmażonego kawałka mięsa minęła dopiero po roku.

Przestałam jeść wołowinę, bo nie chciałam, aby moja przyjemność jedzenia odbywała się kosztem czyjegoś (zwierzęcego) cierpienia. A w hodowli przemysłowej, gdzie zwierzęta traktowane są jak surowiec, nie ma miejsca na indywidualne podejście, które było jeszcze możliwe w tradycyjnych hodowlach, bo rolnik znał każdą krowę i mógł zadbać o jej dobrostan. Dziś wiadomo, że produkcja mięsa, w porównaniu z innymi gałęziami rolnictwa, jest najbardziej obciążająca, jeśli chodzi o emisję dwutlenku węgla, co wynika z przekształcania lasów w pastwiska i pola uprawne na produkcję paszy.

Bez spiny jem rośliny kampania

Do tego dochodzi ogromne zużycie wody. Szacuje się, że do wyprodukowania 1 kg wołowiny potrzeba ponad 14 tys. litrów wody. Dla porównania, człowiek przez całe życie potrzebuje jej ok. 42 tys. litrów. Policzono też, że poziom emitowanych gazów cieplarnianych jest porównywalny do tego, jaki uwalnia się w czasie trzygodzinnej jazdy samochodem, przy jednoczesnym pozostawianiu w domu wszystkich włączonych świateł.

Pani bez siatki

Ryby odstawiałam stopniowo. Teraz jem je średnio raz w roku, a kilka razy w roku zdarza mi się zamówić krewetki. Zmieniłam podejście do zakupów. Staram się kupować lokalne i sezonowe produkty. Dużo łatwiejsze jest to wiosną i latem, kiedy jest mnóstwo świeżych warzyw i owoców. Zimą, przyznaję się, w lnianej siatce, oprócz jabłek, lądują czasem banany i mandarynki. Kupuję mało, tak, żeby ugotować jedzenie tylko na kilka dni, dzięki czemu przestałam marnować i wyrzucać zepsute jedzenie. Jeśli gotuję więcej – mrożę nadmiar i mam gotowe dania na przyszłość.

"Regularnie jestem pytana, gdzie kupiłam żółty wiosenny płaszcz. Nigdzie, jest po Babci"

W osiedlowym sklepiku „Pan Pietruszka” właściciele widząc mnie, sami mówią: „Tak, wiemy, pani bez siatki”. Albo żartują: „Tej pani pakujemy każdy produkt w oddzielną foliówkę”. Przychodzę do nich z lnianymi torbami, jutową siatką, słoikami, do których pakuję kiszoną kapustę, ogórki, fasolę sprzedawaną na wagę. Łubianek używam cały rok, bo świetnie nadają się do pakowania na targu delikatnych warzyw, jak choćby sałata, koperek, pomidory.

Żółty płaszcz po Babci

Największą rewolucję zrobiłam w szafie. Od wielu lat nie kupuję ubrań w sieciówkach. Pierwsze skarby, jeszcze na studiach, wyciągnęłam z szafy babci, która ubierała się w Modzie Polskiej i wszystkie sukienki i płaszcze zachowała do dziś. Są w idealnym stanie, mimo że mają pół wieku i więcej. Regularnie jestem pytana, gdzie kupiłam żółty wiosenny płaszcz. Nigdzie, jest po Babci.

Od kilku lat przerzuciłam się na second-handy. „A czy te ubrania nie są wytarte i znoszone?” – zapytała mnie nieufnie przyjaciółka, która podobnie jak ja, chodzi w ubraniach po 10 lat, aż pojawią się dziury i przebarwienia i wtedy rzeczywiście trudno puścić ciuch w drugi obieg. Znoszone koszulki można jednak przerobić na szmatki do sprzątania (rezygnując tym samym z gąbek i myjek ze sztucznych materiałów), albo woskowijki, czyli kawałki materiału pokryte cienką warstwą pszczelego wosku. W woskowijki opakujemy kanapkę do szkoły, a taką o większych wymiarach przykryjemy miskę z jedzeniem, którą chcemy wstawić do lodówki. Można je myć i używać do momentu, aż wytrze się wosk (co średnio zajmuje rok), ale i to nie stanowi problemu, bo wówczas wystarczy nanieść świeżą warstwę wosku. Z powodzeniem zastępują folię aluminiową i foliowe śniadaniówki.

Kobieta układa bukiet kwiatów

Wracając do second-handów, niektóre sprzedawane ubrania są zupełnie (albo prawie) nowe. Wybieram te, które są uszyte z naturalnych materiałów, dobrej jakości. Dzięki temu starczą na długo. Czasem kupuję ubrania od lokalnych projektów. Szyją ubrania z dobrej jakości tkanin, co też gwarantuje, że ubranie wytrzyma dłużej niż jeden sezon. Nie kupuję dużo. Wszystko, co mam – zarówno ubrania letnie i zimowe (choć wygląda na to, że te niedługo przestaną być potrzebne…) mieszczą się w jednej szafie. Jeśli zaczyna się w niej robić ciasno, to sygnał dla mnie, że czegoś muszę się pozbyć. Sprzedać albo oddać na koleżeńskiej wymiance ciuchowej, która jest okazją do dania ubraniom szansy na drugie życie i spotkania ze znajomymi.

Chemia na litry i kilogramy

Przestałam kupować tradycyjną chemię. Piorę w orzechach piorących. Wrzucam do bawełnianego woreczka 6 rozłupanych orzechów i używam ich kilkakrotnie. Zamiast wybielacza wsypuję zwykłą sodę oczyszczoną. Środki czyszczące, które kupiłam w plastikowych butelkach, mają skład całkowicie przyjazny środowisku, a kiedy się skończą, napełniam powtórnie opakowania w sklepie BioOrganica. Wychodzi znacznie taniej, niż gdybym kupowała nowy produkt. Płacę za litry płynu bądź kilogramy sypkich detergentów.

Nina Harbuz i jej sposoby na less waste

„Przestałam kupować tradycyjną chemię. Piorę w orzechach piorących”. Nina Harbuz i jej sposoby na less waste. Zdj: Iza Sawicka/ www.izasawicka.com

Całkowicie zmieniłam też zawartość półki z kosmetykami. Wybieram te, które powstały z naturalnych surowców i pakowane są w szklane słoiczki (przezroczyste lub białe), ewentualnie w opakowania łatwe do przetworzenia. Tradycyjną tubę z pastą do zębów zamieniłam na taką w słoiku. Można też dostać pastę w drażetkach, ale z tej jeszcze nie korzystałam, więc nie wiem, jak się sprawdza. Żel do mycia twarzy zamieniłam na słoik z pastą do demakijażu. Make up zmywa się nią tak samo dobrze, jak każdym innym produktem. Dezodoranty mam dwa – jeden w słoiku, a drugi w kartonowym sztyfcie. Szampony do włosów też mam dwa – jeden w szklanej butelce, drugi w kostce – takiej jak mydło, tylko z innym składem.

Przestałam też kupować nową elektronikę. Kiedy ponad rok temu, po wielu reanimacjach, mój stary telefon przestał spełniać swoja podstawową funkcję (nadal służy mi jako dyktafon) nie kupowałam nowego smartfona, tylko napisałam post na Facebooku, z pytaniem, czy komuś w szufladzie nie zalega zbędna komórka. Propozycji było kilka, więc miałam nawet wybór. Lodówkę też odziedziczyłam po kimś, kto miał dwie i w pewnym momencie stwierdził, że od przybytku głowa jednak boli.

Lista „grzechów”

Jeśli czegoś naprawdę nie potrzebuję, albo potrzebuję tylko na chwilę – pożyczam od znajomych. Rzeczy zwykle znajdują się w 5 minut. W ten sposób zaopatrzyłam się w buty i raki na kilkudniowy wyjazd w góry, przewodnik i mapy po Laosie, śpiwór, odzież termiczną. Sama ostatnio pożyczyłam koleżance plecak na wyjazd. Staram się naprawiać, zamiast kupować nowe. Począwszy od miksera, na butach kończąc – choć za jakiś czas (może jeszcze nie w moim pokoleniu, ale już w następnym) z naprawą obuwia może być wielki kłopot, bo brakuje w szkołach kandydatów, którzy chcieliby się uczyć fachu szewca. Zawód powoli wymiera.

"Daleko mi do ideału. Robię tyle, ile mogę na dany moment. Obserwuję, że z czasem, kiedy oswoję się z kolejną zmianą, uwalnia się przestrzeń na następne rzeczy"

A co mi się jeszcze nie udało? Nadal mam samochód i wciąż zdarza mi się nim jeździć. Co prawda nie codziennie – jak dawniej, tylko kilka razy w miesiącu, za co płacę cenę wiecznie rozładowanego akumulatora, który na krótkich i rzadkich trasach nie ma możliwości się naładować. Przesiadłam się do komunikacji miejskiej i na rower. Kolejny mój „grzech”, to kupowane przeze mnie mleko roślinne w kartonowych opakowaniach. Znów mogłabym powiedzieć, tłumacząc się, że karton starcza mi na tydzień, ale jednak dokładam swoją niechlubną cegiełkę do zaśmiecania planety. Wybieram to w kartonach, bo ono, jako jedyne z dostępnych na rynku, zawierają dodatek wapnia. Na koniec, najgorsza zmora, czyli torebki na psie kupy. Niby płacę fortunę, kupując te z biodegradowalnego plastiku, ale wolałabym móc w bardziej przyjazny środowisku sposób radzić sobie z potrzebami (i wymogami) podwórkowo-trawnikowej estetyki. Na szczęście, od jakiegoś czasu zaczęły pojawiać w internecie torebki papierowe z tekturowymi łopatkami. Na razie ceny nie zachęcają, ale mam nadzieję, że to kwestia czasu.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?