„Takie historie dzieją się cały czas, tylko Odra jest na tyle dużą rzeką, że udało jej się przedrzeć do opinii publicznej” – mówi hydrolog i przyrodnik Piotr Bednarek
Co mogłaby powiedzieć polska rzeka, gdyby trafiła do lekarza? Bez wątpienia lista jej dolegliwości byłaby długa. Coraz więcej wałów i zapór, ulewanie – na przemian z suchością. Tu już lekarz zleca badania, których wyniki nie dają jednoznacznej diagnozy, ale na pewno są wskazówką – ktoś tu chyba ma złe nawyki żywieniowe. Jest w tej wizji jedno duże „ale” – rzeka ma objawy, ponosi konsekwencje, ale winny jest ktoś inny. Człowiek – jego zarządzanie, prehistoryczne prawo, brak szacunku i pokory. O to, w jakiej kondycji są polskie rzeki, zapytałam hydrologa, przyrodnika, doktoranta w Zakładzie Hydrologii Instytutu Geografii i Gospodarki Przestrzennej Uniwersytetu Jagiellońskiego, prezesa Podkarpackiego Towarzystwa Przyrodników Wolne Rzeki – Piotra Bednarka.
Alicja Cembrowska: „Nie możemy sobie pozwolić na tak absurdalne zarządzanie rzekami, jakie mamy obecnie” – to pana słowa. Co to znaczy „absurdalne zarządzanie”?
Piotr Bednarek: Większość działań podejmowanych od lat przez instytucje zarządzające wodami – przede wszystkim przez Wody Polskie, a wcześniej Wojewódzkie Zarządy Melioracji i Urządzeń Wodnych – są działaniami prowadzonymi w zupełnie odwrotnym kierunku, niż powinny.
Czyli?
Cały czas rzeki są regulowane, a bagna osuszane, kopane są nowe rowy melioracyjne. Szereg takich decyzji zmierza do degradacji gleby i przyspieszania spływu wody w Polsce, a dalej do zaburzania retencji i niezatrzymywania wody tam, gdzie ona spada – na przykład jako deszcz.
Co jest złego w regulowaniu rzek?
Regulacje rzek polegają na skróceniu ich biegu, wyprostowaniu koryta i pogłębieniu go – wszystkie te działania składają się na to, że woda odpływa dużo szybciej niż z rzeki dzikiej i naturalnej. Oznacza to również spadek różnorodności siedliskowej i zanik miejsc do życia różnych organizmów.
Od lat oficjalny przekaz brzmi, że regulowanie to ochrona przeciwpowodziowa. Rzeka w tej narracji jest zagrożeniem i zasługuje na zapory, bariery i wały. Tylko dlaczego podtopień i powodzi jest coraz więcej?
Wynika to z zupełnego niezrozumienia procesów hydrologicznych. Jeżeli odprowadzamy wodę z jakiegoś obszaru cztery razy szybciej, niż jest ona odprowadzana w warunkach naturalnych, to poniżej tego obszaru generujemy większą falę powodziową. Przykład z ostatnich dni – gmina Leśnica (woj. opolskie – przyp. red.). Kilka lat temu został tam wyregulowany, a dokładnie – wyłożony kamieniami – potok. Jego koryto stało się przez to wąskie i proste, a wokół nie ma drzew. W ostatnich dniach ulewy nieustannie doprowadzają do tego, że potok zalewa drogi i domy. Dla hydrologa ta sytuacja nie jest zagadką. Woda wylała wskutek regulacji.
Czyli oficjalne, państwowe instytucje, zamiast rozwiązywać problem doprowadzają do tego, że zalań jest dużo, a będzie jeszcze więcej?
Tak, zdecydowanie.
Przecież to absurd.
Działania państwowe opierają się na założeniach sprzed 100 lat. W różnych krajach świata rozpoczął się proces renaturyzacji rzek – rozbierane są zapory, odsuwa się od koryta wały i zabudowę. Daje się rzekom przestrzeń. A w Polsce? Regulowanie, pogłębianie, planowanie budowy nowych zapór. To nie poprawi naszej sytuacji.
Co oznaczają nowe zapory?
Zapory, progi, bariery przerywają ciągłość ekologiczną w rzece, czyli zaburzają transport materiału – piasku i żwiru – niesionego przez wodę, ale także utrudniają lub całkowicie odbierają możliwość migracji organizmom. Zwłaszcza gdy ta wędrówka musi odbyć się w górę rzeki. Zapora we Włocławku odcina od Bałtyku aż 40 procent długości wszystkich rzek w Polsce, dlatego w dorzeczu Wisły wyginęły jesiotry, trocie, łososie, węgorze, certy.
Śledziłam trochę dyskusje wokół odnowienia tamy we Włocławku i kontrowersyjny pomysł postawienia zapory w Siarzewie. Politycy dosyć długo utrzymywali, że przecież to wszystko dla bezpieczeństwa mieszkańców.
Zapory generują bardzo dużo kosztów i problemów – o tym politycy mówią mniej chętnie. Okres ważności tamy nie trwa wiecznie, a remonty pochłaniają ogromne pieniądze. Jak się to przeliczy, jeżeli chcemy ocenić takie pomysły z perspektywy portfela, to zupełnie się to nie opłaca. Pomysł budowy kolejnej zapory jest odtworzeniem wizji, która powstała za Gomułki – chciano stworzyć całą kaskadę zapór na Wiśle, żeby była żeglowna dla barek.
Jednak budowanie jednej zapory nie ma żadnego logicznego uzasadnienia, wpływa natomiast na pogorszenie stanu środowiska i budżetu, bo to wydanie pieniędzy na działanie, które nic pozytywnego nie przyniesie.
A wały? Dlaczego powinny zostać odsunięte od koryta?
Oczywiście nie wszędzie da się to zrobić, ale proszę wyobrazić sobie pokój, do którego wlewamy wodę. Co się stanie, jak wyburzymy ścianę? Woda się rozleje do kolejnego pomieszczenia, a w tym pierwszym pokoju jej poziom się obniży. Tak samo dzieje się w dolinach rzecznych. Dolina Wisły w okolicy Warszawy została zawężona piętnastokrotnie – właśnie za pomocą wałów. Podobnie dolina Sanu. Tutaj nawet nie trzeba wielkiej wiedzy, by domyślać się, co się dzieje, gdy wody jest za dużo, a powierzchni do rozlewu za mało.
Dlatego musimy rzece oddać przestrzeń tam, gdzie to możliwe, gdzie są lasy i łąki, wały powinniśmy odsunąć, żeby woda nie piętrzyła się w wyznaczonym terenie, a swobodnie rozlała się tam, gdzie nie ma zabudowy. To jest podstawowe działanie przeciwpowodziowe.
Skoro jednak mamy w Polsce tylu entuzjastów regulowania rzek, to czy dobrym pomysłem byłby kompromis: umacniamy i zabezpieczamy rzekę w miastach, a poza miastami puszczamy ją wolno i dajemy przestrzeń, żeby się rozlała?
Jak najbardziej, to właśnie w ten sposób działa. To jest wiedza hydrologiczna przekazywana już na pierwszym roku studiów. Z jakichś powodów nikt nie chce wprowadzać tej wiedzy w życie.
”W bardzo wielu przypadkach firmom bardziej opłaca się zapłacić co roku karę za nielegalny zrzut ścieków do rzeki niż wybudować oczyszczalnię na swój użytek. Często firmy z branży przemysłowej, które produkują i odprowadzają bardzo dziwne substancje, inne niż substancje komunalne, nie dostają pozwoleń do wpięcia się w kanalizację do oczyszczalni”
Może polskie władze wolą co roku płacić ludziom, którzy stracili swój dobytek…
A może to strach przed zmianą? Skoro robimy tak od 100 lat, z pokolenia na pokolenie, to warto to kontynuować i ślepo powtarzać? Nie przynosi efektów? Trudno, ale coś robimy. Jak ktoś od lat pracuje w instytucji, w której „robi się coś od lat”, to trudno mu przyznać, że może jednak nie ma racji i jego działania przynoszą więcej szkody niż pożytku.
Rowy melioracyjne to kolejny przykład tego strachu? Na stronie Wolnych Rzek przeczytałam, że „długość sieci rowów melioracyjnych w Polsce jest ponad dwukrotnie większa niż długość rzek!”. To zdanie zostało zakończone wykrzyknikiem, ale nie rozumiem, czy dlatego, że to dobrze, że mamy tyle tych rowów, czy źle.
Zdecydowanie źle, ponieważ każdy rów przyspiesza spływ, odwadnia przyległy teren, jest najniższym punktem w swojej okolicy, więc w nim zbiera się woda. Czyli: mniej rowów, to mniejszy problem z suszami i powodziami, ponieważ duża część wody z całej zlewni oddawana byłaby wolniej. Oczywiście rowy melioracyjne są gdzieniegdzie, na polach uprawnych czy przy terenach zabudowanych, potrzebne, ale już w lasach i na mokradłach – w ogóle.
Łączy się to wszystko z kwestią stanu gleby, bo ta przecież coraz częściej przypomina beton, po którym wszystko spływa.
Dokładnie tak jest. Absurdem też jest założenie, które pojawia się jako argument za budowaniem zapór, że pomoże to w nawadnianiu pól, czyli walką z suszami. W Polsce nie ma w zasadzie żadnych systemów rozprowadzania wody zgromadzonej w zbiornikach zaporowych. Poza tym – po co najpierw wodę spuszczać do rzeki, a później ją odzyskiwać, skoro możemy zwyczajnie zatrzymać ją tam, gdzie ona spada?
To da się zrobić w miarę tanio i w dużej skali, ponieważ budowa zapory na rzece generuje ogromny koszt – to poważne przedsięwzięcie inżynieryjne, ponieważ energia rzek jest bardzo duża. Woda i osady potrafią rozwalić konstrukcje, a właściwie wystarczyłyby proste, drewniane zastawki ustawione w dużej ilości na każdym rowie.
To teraz dołóżmy do tego zanieczyszczenia, bo przy okazji katastrofy na Odrze okazało się, że wiele firm i zakładów spuszcza do rzeki ścieki i odpady. To nie jest regulowane?
Jest, tylko te regulacje niestety są mało skuteczne. W bardzo wielu przypadkach firmom bardziej opłaca się zapłacić co roku karę za nielegalny zrzut ścieków do rzeki niż wybudować oczyszczalnię na swój użytek. Często firmy z branży przemysłowej, które produkują i odprowadzają bardzo dziwne substancje, inne niż substancje komunalne, nie dostają pozwoleń do wpięcia się w kanalizację do oczyszczalni.
Dlaczego?
Bo te oczyszczalnie nie są w stanie oczyścić tego, co te firmy spuszczają, więc Wody Polskie wydają tym firmom pozwolenia na odprowadzanie tych nieoczyszczonych ścieków do rzeki. Dotyczy to wielu rzek w Polsce, nie tylko Odry. Ta sytuacja musi ulec zmianie, kary za spuszczanie nieoczyszczonych ścieków do rzek powinny być na tyle dotkliwe, żeby nie opłacało się tego robić, żeby nawet nie pojawiał się pomysł wprowadzania nieoczyszczonych ścieków do rzek, a zgłoszenia o naruszeniach powinny być traktowane poważnie.
Wielu osobom zależy, żeby rzeka była w dobrym stanie, żeby woda była czysta, więc to nie jest tak, że nikt nie interweniuje. Okoliczni mieszkańcy zgłaszają nieprawidłowości, wędkarze zgłaszają Policji, Wodom Polskim czy Wojewódzkim Inspektoratom Ochrony Środowiska, że coś się dzieje. Instytucje te podejmują działania z bardzo wielkim opóźnieniem albo wcale – i to też musi się zmienić.
”Działania państwowe opierają się na założeniach sprzed 100 lat. W różnych krajach świata rozpoczął się proces renaturyzacji rzek – rozbierane są zapory, odsuwa się od koryta wały i zabudowę. Daje się rzekom przestrzeń. A w Polsce? Regulowanie, pogłębianie, planowanie budowy nowych zapór. To nie poprawi naszej sytuacji”
Ludzie mieszkający nad Odrą mówią, że regularnie trafiały do niej zanieczyszczenia, a zgłoszenia były bagatelizowane. W końcu rzeka nie wytrzymała?
Pojawiło się bardzo dużo teorii na temat tego, co mogło doprowadzić do takiej katastrofy. Prawdopodobnie został przekroczony punkt krytyczny zanieczyszczeń, ich stężenia w rzece przy niskim stanie wody, bo pamiętajmy, że cały czas mamy suszę i nagle pojawiło się pojęcie „złotych alg”, czyli inwazyjnego glona z gromady haptofitów. Przy pewnym stężeniu zanieczyszczeń zaczynają one wydzielać toksyny. Na pewno był to szereg procesów, ale efekt jest taki, że rzeka jest martwa. A teraz dochodzą do tego rozkład i gnicie martwych ryb na dnie, co z kolei powoduje brak tlenu w rzece. Nastąpiła reakcja łańcuchowa.
Pojawił się pomysł, żeby Odrze, podobnie jak innym rzekom na świecie – Gangesowi czy Jamunie – nadać osobowość prawną. Co by to oznaczało w praktyce?
Aktualnie nie ma możliwości wystąpienia w sądzie w imieniu rzeki, nie możemy potraktować samej rzeki jako podmiotu, któremu dzieje się krzywda, ale możemy wystąpić o jakąś szkodę dziejącą się na przykład chronionym gatunkom, rybom w tej rzece. A mamy do czynienia z sytuacją, że w rzece zamiera całe życie. Jakby Odra miała podmiotowość prawną, to najpewniej byłyby inne możliwości walki o jej dobrostan.
Jest szansa, że jeżeli „metody zarządzania sprzed 100 lat” nie zostaną zaktualizowane, to scenariusz odrzański się powtórzy?
Powiem inaczej – takie historie się dzieją, tylko Odra jest na tyle dużą rzeką, że udało jej się przedrzeć do mainstreamu i dotrzeć do opinii publicznej. W mniejszych rzekach, których system jest mniej wydajny, dzieje się to nie od dziś. Również w zlewni Odry.
Wisła jest zagrożona?
Jest to niestety możliwe. Zagrożone są i małe, i wielkie rzeki. Okresy suszy są coraz dłuższe, zanieczyszczenia lecą strumieniem, a zmiany klimatu tylko nabierają tempa, więc tak – czarne scenariusze stają się coraz bardziej prawdopodobne. Jednak Wisła ma dużo większe zdolności do samooczyszczania, ponieważ jest mniej uregulowana. Są na niej wielkie, piaszczyste łachy, które działają jak biologiczne oczyszczalnie na dużą skalę. Odra tego nie ma, ponieważ jest zawężona ostrogami regulacyjnymi, a jej nurt jest bardzo jednostajny.
A co, gdyby jednak i Wisła nie wytrzymała?
Przykład. Warszawa pobiera dużą część swojej wody wodociągowej z Wisły, więc możemy sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby przez kilka tygodni instytucje państwowe nie były w stanie wykryć toksyny, nie reagowały na zgłoszenia lub nie miały wiedzy, co w tej wodzie pływa, a mieszkańcy nagle nie mieliby w kranach wody. To realne.
Badania pokazują, że przebywanie nad rzekami bardzo zmniejsza poziom stresu, pozytywnie wpływa na nasze samopoczucie, obcowanie z wodą jest bardzo zdrowe, ale jak mamy rzekę, która płynie sobie wybetonowanym, prostym i zaśmieconym korytem, a woda jest brunatna, to podejrzewam, że z relaksu nici. Przywrócenie rzekom dzikości, zostawienie ich w świętym spokoju, to coś, czego pozytywne skutki odczujemy wszyscy. I dlatego nie możemy doprowadzać do tego, żeby kolejne rzeki, mniejsze czy większe, „nie wytrzymywały”.
Zobacz także
Mikołaj Golachowski: „Daliśmy sobie wmówić, że nie jesteśmy częścią przyrody. Że przyroda to jest coś danego człowiekowi, nad czym mamy panowanie”
„Ciemne strony rybołówstwa” kontra nauka. Czy ryby to na pewno dobry wybór dietetyczny?
Łukasz Łuczaj: Warkot kosiarek przez całe lato jest zbędny. Łąka koszona raz w roku produkuje prawie tyle tlenu, co las
Polecamy
„Zjawiska klimatyczne coraz częściej odbierają życie i środki do życia”. Naukowcy wyliczają, na ile sposobów może nas zabić globalne ocieplenie
Paulina Hojka o noszeniu ubrań po zmarłych: “Myślę, że żaden nieboszczyk się nie obrazi”
Kontrowersyjna marka modowa wkracza na uczelnie. Paulina Górska: „Nie mieści mi się to w głowie”
Wyjątkowy duet międzypokoleniowy. Oliwia i jej dziadek Marian stworzyli urządzenie ratujące pszczoły
się ten artykuł?