Przejdź do treści

„Nie ma znaczenia, czy jest poniedziałek, czy czwartek, jeśli sam ze sobą dobrze się czuję” – przekonuje Michał Niewęgłowski, nauczyciel medytacji

"Nie ma znaczenia, czy jest poniedziałek, czy czwartek, jeśli sam ze sobą dobrze się czuję" – przekonuje Michał Niewęgłowski, nauczyciel medytacji fot. Archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Kiedy się ze sobą dobrze czuję, żyję własnym życiem, blisko siebie, dokonuję wyborów w imieniu swoim, a nie kogoś lub czegoś innego, to wtedy nawet jeśli wstaję w poniedziałek rano, jest on na tyle dobry, że jestem w stanie się szczerze uśmiechnąć i tak zacząć nowy tydzień – mówi Michał Niewęgłowski, autor książki „Polubić poniedziałki, czyli bliżej siebie nie tylko w weekendy”.

 

Agnieszka Łopatowska: W poniedziałek zbieramy siły, żeby uporać się ze wszystkimi obowiązkami do piątku. W piątek wieczorem planujemy napić się wina z przyjaciółmi, w sobotę iść na imprezę do klubu, a całą niedzielę przeleżeć, urządzając sobie maraton seriali. Ile błędów popełnimy na drodze do tego, żeby polubić poniedziałki?

Michał Niewęgłowski: To zależy. Bo jeżeli to wszystko wynika z dobrego kontaktu ze sobą i zgody na siebie takiego autentycznego kontaktu i autentycznej zgody, można i w ten sposób wieść dobre życie. Mniej chodzi o to, co robimy, bardziej: z czego to wynika. Jeżeli, jak napisał Adam Zagajewski, „sen jest tylko pasem transmisyjnym, który podaje mnie następnemu dniu” i grzęźniemy automatycznie między obowiązkami a wygodami współczesności, wtedy cały scenariusz opisanego weekendu nazwiemy festiwalem błędów. Ale gdy ktoś już napodróżował się po świecie, namedytował, naodkrywał siebie i doszedł do tego, że chciałby chodzić na etat do pracy, jest mu z tym dobrze, cieszy się tym, w piątek pije wino ze znajomymi, a w niedzielę ogląda seriale i naprawdę tego chce, wtedy nie ma się do czego przyczepić.

Tutaj wyzwanie: nauczyć się odróżniać te autentyczne potrzeby od tych, które robią nam krzywdę.

Umiejętność rozróżnienia, co jest prawdziwym wołaniem, głosem, sygnałem, a co automatycznym pilotem, który nami steruje, to kluczowa sprawa. Bez tej świadomości możemy funkcjonować „pingpongowo”: wydarzy się coś nieprzyjemnego popchnie nas w jedną stronę, zdarzy się coś przyjemnego podskoczymy z radości, a za chwilę uderzymy w ścianę po jakimś przykrym doświadczeniu. Wtedy nie decydujemy o tym, jak ma wyglądać nasze życie, tylko zdajemy się na łaskę okoliczności, a te z założenia raz są przyjemne, a raz nie. Ważny jest moment, w którym zdajemy sobie sprawę, o co nam tak naprawdę chodzi. Kiedy wiem, czego chcę, co we mnie gra, na jakim jestem etapie, czego potrzebuję. Oczywiście to nie następuje przy jednym wielkim rozbłysku świadomości, jest sumą drobnych mikrouświadomień. One powodują, że coraz więcej jest w naszym życiu wyboru, a coraz mniej automatyzmów. W wielkim skrócie to kwestia zgody na siebie i przyjęcia się takim, jakim się jest, bez kwestionowania siebie samego i swoich potrzeb.

Wspaniale by było, gdybyśmy świadomość kim jesteśmy, o co nam chodzi, co byśmy woleli, gdzie możemy pójść na kompromis, a gdzie kompletnie nie, gdzie są nasze granice wynosili z domu, ale zdarza się to bardzo rzadko. Do tego trzeba mieć mądrze akceptujących rodziców. Nie takich, którzy pochlebiają, bo poczucie własnej wartości w dziecku, a później w dorosłym człowieku nie tyle budzi chwalenie, choć też jest ważne, a akceptacja i szanowanie, że dziecko ma swoje zdanie. I choć rodzice nie muszą się z nim zgadzać, pozwalają je wyrażać. Uczą je nienegowania siebie, zwłaszcza jeśli chodzi o uczucia. Bo jeśli dziecko nieustannie słyszy, że to, co czuje, nie jest prawidłowe, a rodzice, którzy są dla niego wzorem jak należy siebie samego kochać, nieustannie to kwestionują, nie nabywa umiejętności odczytywania sygnałów, wierzenia im. Kiedy pojawiają się potrzeby, echo głosu rodziców sprawia, że się w nich gubi, nie umie wyłowić tych prawdziwych. Z taką nieumiejętnością dorasta i stosuję tę nieumiejętność w dorosłym życiu. Po prostu niezbyt wierzy sobie i w siebie.

Dobre napędza dobre. Kiedy wstaniemy wyspani, mamy mniej negatywnych myśli i mniej się stresujemy. Mniej drenujemy się z energii, więc jeśli znów się wyśpimy, pozwoli nam to kumulować rezerwy

W takim przypadku proponuję kilka strategii. Jedną z głównych jest w moim przypadku medytacja, a kiedy ktoś potrzebuje najlepiej w połączeniu z terapią. Przydatne mogą być też inne: regularne bycie samemu – choćby i 20 minut dziennie bez smartfonu, bieganie, wyjazdy w Bieszczady, gdziekolwiek gdzie można się trochę zresetować, odciąć od bodźców i bardziej wsłuchać w siebie. Można użyć któregoś z narzędzi, które opisałem w książce, jak RAP, czyli Reduktor Aktywnych Pragnień, czy Sygnały. Stosując je, da się przywracać umiejętność niekwestionowania siebie i podejmowania decyzji na bazie tego, co sami w sobie słyszymy. Następnie wpisujemy te frazy w nasze wewnętrzne Google, a kiedy pojawią się najtrafniejsze wyniki, wybieramy spośród nich te, które pasują nam najbardziej.

Nie każdy potrafi medytować. Jak zacząć?

Zachęcam do skorzystania z mojej apki Intu, która została zaprojektowana również z myślą o osobach początkujących. Prowadzi krok po kroku od początku do zaawansowanych technik medytacyjnych. Jeżeli ktoś nie chce jej używać, polecam najprostszą z możliwych technik, choć wcale nie oznacza to, że najmniej efektywną. Należy usiąść z prostym kręgosłupem i ciałem rozluźnionym, zamknąć oczy i obserwować oddech, pozwalając myślom przychodzić i odchodzić. Koniec instrukcji. Przychodzą wtedy do nas różnego rodzaju myśli, przyjemne i nieprzyjemne. Nie próbujemy nie myśleć, ale kiedy mamy świadomość, że myślimy, wracamy do obserwacji naturalnego rytmu oddechu. Obserwujemy jak oddech wpływa i wypływa, jak fale na morzu. Złapiesz się na tym, że o czymś myślisz, wracasz do oddechu. Osiem, dziesięć, dwanaście minut wystarczy. Do tego należy dołożyć szczyptę regularności. Medytacja raz na tydzień też jest dobra, ale żeby wyraźnie poczuć rezultaty z niej płynące, przyda się konsekwencja.

Prawdą jest, że w najwyższym stopniu wtajemniczenia medytacji nie myślimy wcale?

W trakcie medytacji pojawiają się stany, w których myśli albo bardzo wolno kapią, albo takie, które nie pociągają za żadne wewnętrzne sznurki. Na co dzień, kiedy pojawiają się nasze myśli, idą za nimi konkretne doznania lub emocje. Przypominasz sobie, że szef na ciebie nakrzyczał, i pojawia się wzburzenie. Wraca wspomnienie, kiedy dostałaś kwiaty i czujesz coś pozytywnego. W medytacji w pewnym momencie następuje przecięcie tego połączenia. I wtedy myśli to po prostu myśli. Jest ich mniej, są rzadsze i obserwuje się je trochę jak film – wiesz, że jest to jakaś opowieść, ale wyświetla się jak na ekranie. Niby ją przeżywasz, ale nie przeżywasz. Czasami rzeczywiście głowa jest kompletnie pusta i czujesz tylko błogostan. Ale na pewno błędem w medytacji jest usiłowanie niemyślenia. Zrodzi to odwrotny efekt, bo będziemy dodatkowo myśleć o niemyśleniu. Kluczem jest akceptacja myśli. Nawet jeśli będzie ich mętlik, będą negatywne, niech będą. Ta zgoda w efekcie spowoduje wyciszenie ich natłoku.

Wspomniałeś o narzędziach, które proponujesz w książce, np. RAP – tabelka, która pozwala odróżnić potrzeby od pragnień, a w którą wpisujemy działania i wybory, które: lubię i mi służą; lubię, ale mi nie służą; nie lubię, ale mi służą; nie lubię i mi nie służą. Przypomina mi to metody, które znam z pracy w korporacji, na przykład macierz Eisenhowera, w której zadania dzieli się na ważne i pilne, ważne i niepilne, nieważne pilne i nieważne niepilne. Inspirowałeś się nimi w jakiś sposób?

Nie przepracowałem ani sekundy w korporacji, choć rzeczywiście znam ten podział. Jednak RAP spontanicznie wskoczył mi do głowy, kiedy szedłem po schodach do mieszkania mojego wspólnika i wyświetlił mi się przed oczami ten podział rzeczy, które robimy. Jego źródło jednak leży gdzie indziej. Ludzie bardzo lubią RAP, piszą do nas, że bardzo im pomaga, wiele porządkuje. Wracają do tej metody co jakiś czas, bo człowiek się zmienia, okoliczności także. Ale jeśli powoduje skojarzenia z korporacjami, to nawet dobrze.

Może inaczej: da się potraktować swoje życie jak projekt?

Jestem zwolennikiem podejścia, że, poza ekstremalnymi sytuacjami, nie ma jednoznacznych odpowiedzi, bo to zależy od danego człowieka i jego etapu w życiu. Czasami kiedy traktujesz życie jako projekt, wiąże się to z dodatkowym napięciem, kontrolą, wyjałowieniem z radości. Przesadne skupienie na celu powoduje, że tracimy pewną lekkość życia. Ale kiedy jesteśmy na etapie dość rozlazłym, pofolgowaliśmy sobie z oglądaniem seriali, zbyt dużą liczbą imprez, zawarliśmy zbyt wiele nic nieznaczących znajomości w internecie i czujemy wewnętrznie, że dobrze nam zrobi szczypta mobilizacji, nasze życie domaga się rytmu, ukierunkowania energii, wtedy potraktowanie go jako projektu przez jakiś czas może być dobrym pomysłem.

Jeśli ktoś jest Elonem Muskiem i chce wysłać ludzi na Marsa, ma tak energochłonne zadanie, które wymaga determinacji, że trzeba postawić wszystko na jedną kartę, to wtedy wszystko staje się projektem. Pewnie Elon zdaje sobie sprawę z osobistych kosztów, które ponosi w trakcie, i jeśli ma na nie zgodę, to jego wybór. Natomiast jeśli za jakiś czas – nie życzę – obudzi się z jakąś chorobą jak Steve Jobs, albo poczuciem, że podporządkował firmie całe życie kosztem relacji z dziećmi, wtedy będzie pewne, że poświęcenie się jednemu celowi przyniosło więcej kosztów niż zysków.

Wspaniale by było, gdybyśmy świadomość, kim jesteśmy, o co nam chodzi, (...) gdzie są nasze granice - wynosili z domu, ale zdarza się to bardzo rzadko. Do tego trzeba mieć mądrze akceptujących rodziców

Elon Musk już zorientował się, że nie ma takich zasobów, jakby sobie życzył, bo nie może spać jedynie przez trzy godziny dziennie. Ty podzieliłeś potrzebne nam zasoby na czas, zdrowie, pieniądze i miłość. Do czego nam są potrzebne?

Zarządzając państwem czy firmą, dysponujesz pewnymi zasobami, żeby dobrze funkcjonowały. Idąc tym tropem, żeby dobrze zarządzać sobą, też potrzebujemy zasobów, nie udawajmy że nie. Są dwa zasoby policzalne i dwa niepoliczalne. Te pierwsze to pieniądze i czas, a drugie to zdrowie i miłość. Miłość do samego siebie, nie egocentryczna i nie romantyczna. Nazwijmy ją samoakceptacją, która również pozwala nam postawić granice i być stanowczym. Kiedy brakuje któregoś z wymienionych zasobów, ciężko korzystać z pozostałych. Jeśli mamy czas, miłość i pieniądze, a zrujnowane zdrowie, nie będziemy móc się nimi cieszyć. Kiedy mamy zdrowie, pieniądze, dobrze się ze sobą czujemy, ale nie mamy czasu z tego korzystać, też nie osiągniemy równowagi. Gdy któreś stają się silniejsze kosztem pozostałych, nawet jeśli to krótkofalowo przyniesie profity, długofalowo odbije się na nas niekorzystnie. Nie chcę stawiać się w roli gościa, który mówi ludziom, jak mają żyć, ale opowiadam o zależnościach, którym przyglądam się przez wiele lat swojej pracy. Niech każdy wyciąga własne wnioski i podejmuje decyzje.

Żeby mieć siłę czerpać z tych zasobów, musimy też dobrze odpoczywać. A z tym bywa krucho.

Prowadzę cały oddzielny warsztat, który nazywa się „Restfulness: pełnowartościowy odpoczynek”. Podstawą naszego dobrego funkcjonowania jest odpoczynek. I to nie jako leżenie na kanapie czy jednorazowy wyjazd na działkę, ale codzienna, wartościowa regeneracja. Jeśli nie dosypiam, nie redukuję cyfrowego życia, jestem przemęczony, przebodźcowany, brakuje mi ruchu, mam złą dietę, a na to wszystko brakuje mi samoakceptacji i mam zbyt duży nacisk na wykonywanie różnych obowiązków, zasypuję bieżące braki wewnętrznymi zasobami. Organizm, zamiast na bieżąco generować energię do działania, korzysta z rezerw. Jedzie na debecie, jak w banku. Tylko tę „kartę kredytową” trzeba spłacić, odsetki lecą i potrzeba jeszcze więcej wysiłku, żebyśmy się nie rozsypali. Zanim w ogóle pomyślimy o medytacjach i terapiach, albo przynajmniej równolegle z nimi, trzeba solidnie, prawdziwie wypocząć. Tylko nie za pomocą pospiesznej redukcji napięcia w klubie, z alkoholem i kimś poznanym na Tinderze, która nie zregeneruje organizmu, a jedynie go na chwilę zresetuje. Ona pozwoli zapomnieć o zmęczeniu, ale go nie zlikwiduje.

Czy żeby porządnie odpocząć, trzeba się zmęczyć?

Jeśli zmęczymy się fizycznie, odpoczynek będzie dużo głębszy. Jeśli jesteśmy przemęczeni psychicznie, często trudno jest w niego w ogóle wejść. Wtedy pomaga medytacja, która na przykład pozwoli nam lepiej usnąć. Dobre napędza dobre. Kiedy wstaniemy wyspani, mamy mniej negatywnych myśli i mniej się stresujemy. Mniej drenujemy się z energii, więc jeśli znów się wyśpimy, pozwoli nam to kumulować rezerwy. Podobnie, jak kiedy biegamy i mamy coraz lepsze wyniki, solidnie wypoczywając, z czasem też budujemy sobie kondycję wypoczywania.

Do wyświetlenia tego materiału z zewnętrznego serwisu (Instagram, Facebook, YouTube, itp.) wymagana jest zgoda na pliki cookie.Zmień ustawienia

Podoba mi się to zdanie z twojej książki: „Nie musisz być zajebisty, po prostu bądź”.

Wszyscy się staramy być tacy zajebiści. Na Instagramie toczy się takie wspaniałe życie… Przecież to jest nieprawda. Każdy z nas ma swoje wady i zalety. Wszyscy popełnialiśmy różnego rodzaju błędy. Robiliśmy rzeczy i szlachetne i odważne, i te naprawdę nieszlachetne i naprawdę nieodważne. Bądźmy, zamiast nieustannie się recenzować i wystawiać sobie oceny. Zamiast dążyć do tego, żeby być zajebistym – bądź.

Po prostu powinniśmy być wystarczająco zajebiści. Dla siebie.

Tak! Dla siebie samych i dla najbliższych. Kiedy chcemy się pokazać, udowodnić, że mamy więcej niż mamy – to generuje ogromne napięcie. Porównywanie się powoduje, że od jednych czujemy się lepsi, ale od innych gorsi i ciągle nas to stresuje. Nawet jeśli kogoś to motywuje, koszt doskakiwania do poprzeczki jest ogromny. Warto sobie zadać pytanie: jakim kosztem staram się być taki zajebisty?

Jeśli będziemy już wystarczająco zajebiści, to będziemy gotowi na poniedziałek?

Jasne! Nie ma znaczenia, czy jest poniedziałek, czy czwartek, jeśli sam ze sobą dobrze się czuję. Wiadomo – jeden dzień będzie trochę lepszy, drugi trochę gorszy. Czasem będzie aura jesienna, coś mnie zdołuje, ale nie będę skakać na amplitudzie od superzadowolenia po superniezadowolenia, czy też niezadowolenia od poniedziałku do piątku, a zadowolenia w weekend. Kiedy się ze sobą dobrze czuję, żyję własnym życiem, blisko siebie, dokonuję wyborów w imieniu swoim, a nie kogoś lub czegoś innego, to wtedy nawet jeśli wstaję w poniedziałek rano, jest on na tyle dobry, że jestem w stanie się szczerze uśmiechnąć i tak zacząć nowy tydzień.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?