Przejdź do treści

Natalia Sarata: Sformułowanie „znajdź to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia” uważam za jedno z większych oszukaństw naszych czasów

wypalenie zawodowe
Zmęczone aktywistki. Natalia Sarata o wypaleniu / Pexels
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Postawienie granicy, powiedzenie „nie” w różnych sytuacjach życiowych to ważne narzędzie.  Jako kobiety jesteśmy uczone, że mamy go nie używać: mimo niechęci mamy dać buziaka cioci, nie być „uparciuchem”. Nasze „nie” nie znaczy wiele, a zapewne nasze „nie” znaczy tak naprawdę „tak” – to wychowywanie do akceptacji przekraczania naszych granic w dorosłym życiu – zauważa Natalia Sarata. Założycielka fundacji RegenerAkcja opowiada nam o wypaleniu (nie tylko) aktywistek.

Niedawno ukazała się książka sióstr Amelii i Emily Nagoski, „Wypalenie. Jak wyrwać się z błędnego koła stresu” (przeł. Agata Ostrowska). Wydaje się ona publikacją przełomową pod wieloma względami – m.in. dlatego, że nie jest kolejnym poradnikiem pełnym recept na to, jak radzić sobie z wypaleniem z pomocą np. warsztatów mindfulness czy zielonego witaminowego koktajlu. Autorki wskazują m.in. na to, że to nie my jesteśmy odpowiedzialni za „stresory” – jak określają te elementy rzeczywistości, które wpływają na nas przeciążająco. Wina leży przede wszystkim po stronie systemu, w jakim funkcjonujemy.

O książce i możliwych sposobach radzenia sobie z wypaleniem opowiada Hello Zdrowie Natalia Sarata – działaczka społeczna i badaczka, edukatorka, założycielka fundacji RegenerAkcja. Od dwóch lat prowadzi Wspólne, czyli regeneratywne grupy rozwojowe dla zmęczonych aktywistek i aktywistów.

Natalia Sarata

Natalia Sarata / Archiwum prywatne

Magda Bartczak: Czym jest wypalenie? Jak można je rozróżnić np. od długotrwałego poczucia zmęczenia?

Natalia Sarata: Choć wypalenie to nie choroba, jak depresja, czy chroniczne zmęczenie, na poziomie objawów granice bywają płynne i doświadczenia te mogą wyglądać podobnie. Depresję często uważa się za efekt tego, że nasz umysł, psyche, dusza nie są w stanie udźwignąć różnych traum czy innego rodzaju przeciążeń i dają sygnał alarmowy – z wypaleniem jest podobnie. Chroniczne zmęczenie lub wypalenie mogą mieć zresztą podobne do depresji objawy: brak energii, zaburzenia snu, apatia, rozkojarzenie, problemy żołądkowe.  Te i inne symptomy mogą się nakładać i wzajemnie wzmacniać, nie zawsze da się i trzeba je od siebie oddzielać. Czasem jednak wiedza pomaga sobie lepiej pomóc.

Definicji samego wypalenia jest kilka, wybrzmiewają w nich różne perspektywy. Na przykład Światowa Organizacja Zdrowia wypalenie (zawodowe) przedstawia jako skutek nieefektywnego zarządzania przez pracodawcę przeciążeniami w pracy czyli, jakby powiedziały siostry Nagoski – stresorami. Tak jest w kulturze pracy, z którą mamy często do czynienia w Polsce czy generalnie w  turbokapitalizmie: mamy po prostu zapracować się na śmierć. Jesteśmy traktowani jako „siła robocza”, „zasób ludzki”, „kapitał ludzki” do wykorzystania. To odczłowieczające, a powszechne określenia. Często też mówi się o wypaleniu jako o skutkach przewlekłego, głębokiego stresu, który nie jest „zrzucany” (tu siostry Nagoski mówią o „domykaniu cyklu stresu”), bo przekracza codzienne możliwości regeneracyjne naszego organizmu. Nagoski rozszerzają też definicję wypalenia. Dużo mówi się o wypaleniu zawodowym, ale one piszą też np. o wypaleniu rodzicielskim albo wypaleniu we wspieraniu innych. Wskazują, że wypalenie to ogólnie stan utraty życiodajnej energii i zdolności do regeneracji; poczucie przeciążenia, irytacji czy cynizmu w obszarach często wykraczających też poza te zawodowe.

W kulturze pracy, z którą mamy często do czynienia w Polsce czy generalnie w  turbokapitalizmie: mamy po prostu zapracować się na śmierć. Jesteśmy traktowani jako „siła robocza”, „zasób ludzki”, „kapitał ludzki” do wykorzystania. To odczłowieczające, a powszechne określenia

A które określenie tobie osobiście wydaje się najbardziej trafne?

Przemawia do mnie pewna metafora, która pomaga mi pracować z tematem wypalenia z aktywistami – metafora dwóch dłoni: jedna z nich daje, wspiera, angażuje pracę, energię, czas, uwagę, emocje, a druga nie otrzymuje – albo nie przyjmuje – tych samych rzeczy dla siebie. Wykonujemy więc bardzo dużo pracy wydawania energii, a z różnych względów nie gromadzimy w drugiej dłoni tego, co mogłoby nas karmić. Nie chodzi mi o taką inwestycyjną definicję, że jak „włożę coś”, to chcę „tyle samo albo więcej wyjąć”, tylko o fakt, że gdy daję swoje zaangażowanie, to dla zachowania mocy i poczucia sensu powinnam równoważyć to czymś wzmacniającym. Nie ma dawania bez końca. I to nieprawda, że aktywistki i działacze nie potrzebują docenienia. Uznanie, zobaczenie nas przez innych z naszym działaniem w świecie i wartościami jest podstawową potrzebą człowieka w ogóle, działaczek także. O tym też piszą Nagoski, definiując syndrom „istoty dającej”.

Syndrom ten zwykle, ze względu na przypisane nam role społeczne, jest zwykle przynależny kobietom.

Od wczesnych lat jesteśmy uczone tego, aby wciąż dawać. W naszej kulturze wyraża się to w roli „Matki Polki”, wszystko znoszącej i wszystko poświęcającej; w zaangażowaniu społecznym – z modelem „siłaczki”, która dźwignie największe ciężary, a swoje potrzeby ma ostatnim miejscu listy spraw. O tej przypisanej kobiecie przez kulturę i społeczeństwo roli również piszą Nagoski, zresztą cała ich myśl wyrasta z feministycznej perspektywy. Siostry Nagoski  robią rozróżnienie na human being (człowiek, tu: „istota żyjąca”) i human giver („istota dająca”). Piszą, że nie mamy szans, aby naprawdę poradzić sobie z przeciążeniami, jeśli wciąż jako kobiety jesteśmy traktowane nie jako równoprawny „człowiek”, lecz domyślnie jako „dająca istota”.

Nagoski wprost piszą o tym, że tak naprawdę niewiele zależy od nas – funkcjonujemy w takim systemie, który nam te role i sposób podejścia do nas, kobiet narzuca.

Nie są aż tak pesymistyczne, ale rzeczywiście, to jest jeden z niewielu poradników, które mówią wprost, że jeśli kupisz drogą matę do jogi, to może na chwilę zrobi ci się miło, ale na dłuższą metę to nie pomoże, bo problem jest gdzieś indziej – w systemie. Inne poradniki zatrzymują się na „zarządź swoim życiem”, „zadbaj o siebie”, a pomijają fakt, że role społeczne są tak zaprogramowane, że mają nas wyczerpać. Że kobiety od pokoleń mają być umęczonymi XIX-wiecznymi Matkami Polkami, których powinnością jest się poświęcić. I ciągle jeszcze przez wiele z nas, wychowanych w tym społeczeństwie i tej kulturze, tak to jest rozumiane – jako zadanie i przeznaczenie, fatum.

Widzę to szerzej w tym, jak nasze, 40-latków pokolenie, albo pokolenie naszych rodziców często ocenia tzw. milenialsów. To, że np. potrafią o siebie zadbać w pracy, chronić swoją przestrzeń i czas, jasno sygnalizować, że są zainteresowani pracą „od-do”, bo mają jeszcze swoje życie, inne zajęcia, np. aktywizm, bywa postrzegane jako nieodpowiedzialność, roszczeniowość. To coś zupełnie nie na miejscu. Ma to też związek z podejściem, które naturalizuje mobbing: przemocowe zachowania w pracy postrzega się niestety często jako coś zwykłego, co każdy musi w pracy znieść, że to kolej rzeczy.

istockphoto.com

Nagoski teoretycznie piszą dla kobiet, o wypaleniu w rolach kojarzonych jako kobiece, ale na wyższym poziomie ich książka jest diagnozą każdego kapitalistycznego, patriarchalnego społeczeństwa zorientowanego na używanie nas jako „zasobów ludzkich”. Społeczeństwa, które mocno fetyszyzuje nie tylko produktywność, ale też bycie zajętym. To ostatnie w różnych kręgach jest traktowane jako styl życia. Nie mówię tutaj o osobach, które są ekstremalnie zajęte, by związać koniec z końcem, ale o tych, które komunikują „zajętość” jako symbol wysokiego statusu.

U Nagoskich nacisk jest położony na kobiety (m.in. przez opisanie wspomnianego syndromu „osoby dającej” i zestawu obowiązków, które narzucają nam kultura i społeczeństwo), ale u mężczyzn ta silna presja społeczna i wspomniane wzory też istnieją, tylko że są w inny sposób kierowane i objawiają się inaczej. Oni również często tkwią w wypalających sytuacjach, choć często trudniej jest im o tym mówić.

Kwestia wypalenia nie jest domeną tylko kobiet – wszyscy żyjemy w tym społeczeństwie i doświadczamy tej presji na rozmaite sposoby. Mężczyznom nie tylko w Polsce może być trudniej powiedzieć, że są zmęczeni, że już nie dają rady – to sygnał, że są „słabsi”, są beksami, mięczakami. Kobietom częściej pozwala się powiedzieć, że są pod ścianą. Mężczyźni z trudem szukają wsparcia, bo jako chłopcy są uczeni, że powiedzenie o takim wyzwaniu to zaprzeczenie męskości. Nie potrafią prosić o pomoc i mówić np. o dotykającej ich depresji – społecznie wymaga się od nich, żeby byli ze stali. To nieludzkie. Jakie są tego koszty, widać w statystykach samobójstw wśród mężczyzn, albo w tym, na jakim etapie choroby poważnie zapadający na zdrowiu mężczyźni w końcu decydują się na wizytę u lekarza – bardzo późnym.

A czy możliwe jest wytworzenie takiego mechanizmu wewnętrznego, który by nas chronił przed skutkami przeciążenia? Pomagałby regenerować się w sytuacji, gdy nie możemy w pełni odciąć się od działających na nas stresorów, np. odejść z pracy, która działa na nas wypalająco?

To, co w pracy zaangażowanej społecznie często jest barierą w podstawowym zadbaniu o siebie, to przekonanie, że „przecież nie mogę tego rzucić, to jak zdrada, porażka”. Że niemożliwe jest odejście albo pójście gdzieś indziej; poszukanie dobrej drogi dla siebie, z tym, jaka jestem, czego potrzebuję. Jako aktywistka od niemal 20 lat, która sama się wypaliła, wiem, jak trudno przyjąć, że samo zatrzymanie – a co dopiero odejście – jest rozwiązaniem. Gdy na moich warsztatach pojawiają się przeciążone społeczniczki (a najczęściej, w związku z tym, o czym rozmawiałyśmy w kontekście proszenia o wsparcie, przychodzą głównie kobiety), które mają bardzo silny etos pracy w normie samopoświęcenia, ale też funkcjonują w wysoko wypalających strukturach, gdzie ciągle jest tak wiele do zrobienia, to odpowiedzi: „możesz tego nie robić”, „może robić to ktoś inny” albo „to może nie zostać zrobione”, często na początku są przyjmowane z oporem. Taka osoba jest wyczerpana, ale wciąż na najwyższym biegu, a tu ja na start mówię „najpierw się zatrzymaj”. Szok.

To, co w pracy zaangażowanej społecznie często jest barierą w podstawowym zadbaniu o siebie, to przekonanie, że „przecież nie mogę tego rzucić, to jak zdrada, porażka”. Że niemożliwe jest odejście albo pójście gdzieś indziej; poszukanie dobrej drogi dla siebie, z tym, jaka jestem, czego potrzebuję

Tak, jak mówisz, odpowiedzią może być też „możesz to robić gdzieś indziej”, w takiej grupie czy instytucji, gdzie zaangażowanie społeczne nie drenuje z mocy, a jej dodaje, a wypalenie nie jest przeznaczeniem. Niemniej osobom, które przychodzą z miejsca „już nie mogę”, czasem najpierw odpowiadam „no to nie móż”. Zrób przerwę, choć na chwilę, żeby móc w ogóle rozejrzeć się w tym, w czym jesteś. Hormony stresu, adrenalina i kortyzol, mają działanie mobilizujące do działania, dlatego te działania przez dłuższy czas tak dobrze nam idą, choć wielkim kosztem. Jeśli cały czas jesteśmy „pod wpływem” tych hormonów, a tryb alarmowy jest normą, to albo zatrzymamy się same, albo uderzymy w ścianę. Zatrzymanie się jest tutaj kwestią przetrwania. A potem być może zmiana na inny, bardziej sprzyjający rodzaj zaangażowania i relacje, które będą nam służyć. W tym sensie wycofywanie się z relacji, które są drenujące, także widzę jako jeden ze sposobów na zadbanie o siebie. W takich relacjach jesteśmy takim właśnie „zasobem” do zużycia, a nasza dłoń „przyjmująca” zostaje pusta. Troską o siebie może więc być odejście z  relacji, w których wsparcie biegnie wyłącznie ulicą jednokierunkową.

Postawienie granicy, powiedzenie „nie” w różnych sytuacjach życiowych to ważne narzędzie.  Jako kobiety jesteśmy uczone, że mamy go nie używać: mimo niechęci mamy dać buziaka cioci, nie być „uparciuchem”. Nasze „nie” nie znaczy wiele, a zapewne nasze „nie” znaczy tak naprawdę „tak” – to wychowywanie do akceptacji przekraczania naszych granic w dorosłym życiu. W książce „Pleasure Activism” Adrienne Maree Brown, inspirującej amerykańskiej działaczki i autorki piszącej o aktywizmie, przyjaźniach, seksualności i regeneracji, pojawia się sformułowanie, które zresztą często na warsztatach cytuję: <Wszystkie twoje „nie” ścielą drogę dla twoich „tak”>. Jeśli nie zgodzisz się na to, czego nie chcesz, na co nie masz energii, robisz miejsce na to, na co zgodzić się chcesz. Jest to oczywiście trudny krok, trzeba się oduczyć nieodmawiania. Ale warto, bo to kluczowe narzędzie – samoobrony.

Samoobroną może być też niebranie na siebie osobistej odpowiedzialności za to, że to system nie działa?

Zdecydowanie! To jak z naszą lodówką: mamy z moją partnerką lodówkę, w której wszystko dość szybko się psuje. Długo miałyśmy do siebie pretensje, że jesteśmy słabymi gospodyniami domowymi (śmiech), może niektóre rzeczy trzymamy w niej za długo albo nieodpowiednio o nią dbamy. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałyśmy, że to nie nasza wina –  to lodówka niewystarczająco mocno chłodzi. To ona wymaga naprawy, nie my. Podobnie jest z systemowym podejściem do wypalenia. Poradniki, które przekonują: „idź na szkolenie z zarządzania lodówką”, „napraw samą siebie”, mówią tak naprawdę: „TY jesteś problemem, napraw samą siebie, zapomnij o lodówce” (najczęściej wydając na to masę kasy, bo self-care to teraz dochodowy biznes). Zielony koktajl albo kula kąpielowa mogą być do pewnego stopnia pomocne, ale na dłuższą metę to nie one zmieniają system.

Idąc dalej tropem lodówki, Nagoski piszą o tym, że jednym z kluczowych sposobów radzenia sobie z wypalaniem jest „odżywianie się” dobrymi więziami z ludźmi. Jak można potraktować tę receptę, zakładając, że osoba, która czuje się wypalona, często nie ma siły na relacje z innymi?

Warto podkreślić, że tak naprawdę nie ma jednej recepty, te drogi będą różne. Niemniej człowiek jest „okablowany” na relacje z innymi, dlatego rzeczywiście bliski kontakt z zaufanymi osobami może być wspierający. Same siostry Nagoski napisały tę książkę wspólnie, w dobrej więzi i zaufaniu i tę relację się w niej czuje. Zresztą jasno sygnalizują, że troska jedynie o siebie, bez wzajemnej troski to żadna troska. Te słowa są dla mnie bardzo ważne.

Dla jednych regenerujące i karmiące będą kontakty z ludźmi, dla innych, szczególnie (jak ja sama) introwertyków i osób wysoko wrażliwych, które się szybko przebodźcowują – spacer po lesie w pojedynkę, medytacja, książka. Zresztą w ogóle nasz system nerwowy ewolucyjnie nie zdążył się i długo jeszcze nie zdąży przystosować do tego, jak funkcjonuje współczesny świat, z bombardowaniem newsami i innymi bodźcami – nawet jeśli wydaje nam się, że przywykliśmy, to są to bardzo silne stresory.

Warto wygospodarować sobie taki czas, gdy jesteśmy solo – nie tylko bez innych, ale tez bez innych w telefonach, poza mediami społecznościowymi. One dają nam ważną szansę: bycia w kontakcie ze światem, ale czy to jest ten świat, który nas karmi, czy tylko drenuje? Odżywiająco działać może prawdziwa bliskość z drugim człowiekiem. Warto więc z social mediów wrócić z bliskimi relacjami do realnego życia. Gdy jesteśmy w jednym czasie i jednym miejscu z ludźmi, z którymi się rozumiemy i którym ufamy, nasze ciała na poziomie fizjologicznym przystosowują się do bycia w tej bliskości i czerpania z niej. Synchronizuje się rytm serca i oddech, fale mózgowe się dostrajają. Nagoski piszą m.in. o oksytocynie – hormonie więzi, obniżającym poziom kortyzolu we krwi. Produkujemy ją w bezpiecznych i zaufanych kontaktach z bliskimi – hormon ten wydziela się w dobrym kontakcie, w bezpiecznej rozmowie, w poczuciu, że jesteśmy słuchani i akceptowani tacy, jacy jesteśmy, ten sam, który wydziela się przy karmieniu dziecka piersią, w przytuleniu, głaskaniu psa czy zabawie z kotem. Niszczy kortyzol, więc warto wytwarzać jej więcej (śmiech).

Schodząc na temat grupy, mam pytanie o Twoje warsztaty. Jak doszłaś do tego, aby zająć się pracą z działaczami społecznymi z tej drugiej strony?

Początek tej drogi jest niemal taki sam jak początek mojego zaangażowania w aktywizm. Kiedy prawie 20 lat temu dołączyłam do pierwszej organizacji, a potem kolejnych grup i kolektywów,  nigdy nie rozmawiałyśmy w nich o kosztach zaangażowania na 200%, które oznacza poświęcanie swoich spraw, potrzeb. Tą pierwszą potrzebą staje się Sprawa. Pasja, zaangażowanie, dostępność są – podobnie jak w każdej pracy, odpłatnej czy nie – w aktywizmie cenione i pożądane. Poczucie, że uczestniczy się w czymś istotnym, że robi się dobro w świecie i jest się dobrą i potrzebną osobą, bardzo ułatwia spychanie swoich potrzeb, nawet takich jak sen czy jedzenie, na odległy plan.

Jest takie sformułowanie „znajdź to co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia” – uważam je za jedno z większych oszukaństw naszych czasów. Moje doświadczenie było takie, że przekształcenie tej pasji i zaangażowania w pracę sprawiło, że… nigdy nie przestawałam pracować. Koniec końców uderzyłam w tę przysłowiową ścianę, przeżyłam głęboki kryzys zdrowotny, życiowy, kryzys zaangażowania i wypalenie. W Polsce, gdzie sektor społeczny pozostaje głęboko niedofinansowany, o takie kryzysy jest zresztą szczególnie łatwo – to indywidualne koszty tej naszej społecznej zepsutej lodówki. Cały system jest zepsuty, państwo spycha swoje zadania na sektor społeczny, oszczędzając przy tym na wspieraniu najbardziej potrzebujących. Organizacje pozarządowe starają się mimo to robić co mogą: niemal nie mają kasy, mają za to wiele jednoczesnych pożarów: społeczności rozdarte konfliktami, kryzys klimatyczny, polityczny i gospodarczy, trudną sytuację osób z niepełnosprawnościami i starszych, uchodźców, osób LGBTQ, zamach na prawa reprodukcyjne kobiet, zawalenie się służby zdrowia i wiele innych. Organizacje w obliczu tych nomen omen „pożarów”, korzystają z tego potencjału, który w ogóle mają w zasięgu: ludzkiego zaangażowania. Kryzysów moc, a nas mało, pieniędzy jeszcze mniej, a jakby tego było mało, jeszcze pandemia – koszty poziomie indywidualnym już są i będą potężne: choroby, wypalenie, depresje, uzależnienia, PTSD.

Nasz system nerwowy ewolucyjnie nie zdążył się i długo jeszcze nie zdąży przystosować do tego, jak funkcjonuje współczesny świat, z bombardowaniem newsami i innymi bodźcami – nawet jeśli wydaje nam się, że przywykliśmy, to są to bardzo silne stresory

Taka praca uosabia wspomniany syndrom „osoby dającej” w pełnym wydaniu.

Fundamentalnym tego kontekstem jest fakt, że ten sektor pozarządowy jest absolutnie sfeminizowany. Kobiety w naszym kraju, podobnie jak w wielu miejscach na świecie, zajmują się tym, co jest zbudowane na dynamice wsparciowo-pomocowej oraz głęboko niedofinansowane: edukacją, pomocą społeczną, służbą zdrowia, kulturą, wspieraniem mniejszości. Są to role zawodowe mocno związane ze społecznikowskim zacięciem, a problem wypalenia w nich jest powszechny.

Kiedy sama przyszłam do ruchów społecznych, w których najpierw pracowałam jako wolontariuszka, a z czasem zaczęłam budować równolegle także drogę zawodową, długo miałam przekonanie, że chodzi o samopoświęcenie. Nie tylko ja je miałam, ono jest powszechne. przekonanie. Kultura pracy, szczególnie w organizacjach pomocowych, bazuje na takim mesjanistycznym podejściu, jego wyższości nad innymi uczymy się przecież w szkołach, na polskim czy historii.

Ale po kilkunastu latach takiej pracy zaczęło mi się sypać zdrowie i życie osobiste, zauważyłam to z opóźnieniem, bo kiedy się jest w nieustającym trybie alarmowym dla Sprawy, to się w niej walczy o przetrwanie, a nie zajmuje się dbaniem o związek i przyjaźnie. To oczywiście ironia. Przez przeciążenie stresem nabawiłam się choroby autoimmunologicznej, przeszłam załamanie nerwowe. Odeszłam, żeby przetrwać, zawiesiłam aktywizm na kołku na dwa lata, powrót z tego stanu zajął mi kolejne trzy. Mówię teraz otwarcie o skutkach tego, co przyniosło moje własne pracoholiczne i perfekcjonistyczne podejście (pracoholizm i perfekcjonizm to połączenie zabójcze), zbudowane na „syndromie dającej” i współczesnym kulcie produktywności. Mówię o tym, bo kryzysy przychodzą, są reakcjami na społeczne warunki, także społeczną przemoc i hejt, a przeżywamy je w samotności. Wydaje się nam często, że ja jesteśmy jedyni tacy niewytrzymali, a wszyscy inni mają skórę nosorożca i dają sobie radę. To nieprawda.

Wypalenia doświadczałam na różnych poziomach. W relacjach i emocjach – byłam wściekła, zrozpaczona i bardzo się bałam, na poziomie motywacji nie czułam już, że to co robię ma sens. Znużenie, bezsenność, tycie, ogromne problem z koncentracją, zwątpienie beznadzieja i bezradność. I mnóstwo konfliktów psychicznych związanych z tym, kim jestem, co miałabym robić, gdybym przestała być działaczką. Odbierałam tę ewentualność jako porażkę. Zrosłam się z rolą osoby, która robi dobrze światu. Jak widzisz, są tu także wielkościowe wątki.

Jak wyglądało to dochodzenie do siebie?

Poradniki, które radzą, że najlepiej w takich trudnych chwilach iść na kawę z przyjaciółką lub kupić sobie nowe buty tego nie mówią, ale wychodzenie z wypalenia to jest proces. U mnie trwał kilka lat i właściwie nie wiem, czy już się skończył. Nie ma przyspieszacza-magicznej pigułki, choć są leki, które mogą pomóc w stabilizacji nastroju, w budowaniu bezpiecznej przestrzeni w sobie na zatrzymanie się. W tym procesie dobrze jest mieć towarzystwo innych ludzi, bo dla wielu osób wychodzenie z tego stanu to dzielenie tym, co jest bardzo trudne. Uczestnicy i uczestniczki grup, które prowadzę, często przychodzą do mnie przekonani o tym, że są wybrakowani – wszyscy pozostali jawią się im jako dzielni i wytrzymali. Rozmawianie, bycie z innymi, wypowiadanie i korzystanie z doświadczenia innych – mnie to wyprowadziło i nadal wyprowadza na prostą. Bardzo pomogła też terapia. Właściwie nie sądziłam, że wrócę do zaangażowania społecznego, ale postanowiłam budować z innymi i dla innych to, czego mi samej zabrakło. Teraz nie stoję na barykadzie, a organizuję pracę w „szpitalu polowym”, wspieram aktywistki i aktywistów, szczególnie z mniejszości, którzy teraz są wybitnie zagrożeni wypaleniem. Mniej mnie na tej barykadzie widać, ale już nie szukam potwierdzenia własnej ważności i widoczności, a bardziej bliskich relacji z  ludźmi.

Jak oceniasz zapotrzebowanie Twoich warsztatów?

Zapotrzebowanie jest ogromne. Organizacji pozarządowych w Polsce jest ok. 90 tysięcy, istnieją też setki niesformalizowanych kolektywów aktywistycznych. Według badań, organizacje zrzeszają w Polsce ok. 9 milionów ludzi. Nie wszystkie te osoby są realnie zaangażowane, ale nawet jeśli jest to tylko jakaś część, to jest to wsparcie dla wspierających jest niezbędne. Zainteresowanie moimi warsztatami jest bardzo duże także dlatego, że większość inicjatyw antywypaleniowych, koncentruje się na wypaleniu zawodowym. Niektóre mechanizmy w tym przypadku są podobne, ale jednak przeciążenie, wypalenie w aktywizmie i zaangażowaniu społecznym to inny obszar, rzadko zgłębiany przez specjalistów zajmujących się stricte wypaleniem zawodowym. Funkcjonuje też dużo fantazji na temat społeczników, to nie pomaga nas słyszeć i  słuchać. Ja sama łączę w tej pracy moje różne kawałki: wykształcenie socjologiczne, 20 lat w aktywizmie, znajomość specyfiki sektora troski o świat, przygotowanie edukacyjne, własne doświadczenie wypalenia aktywistycznego i feministyczną, antydyskryminacyjną perspektywę.

Jak pracujesz z osobami, które postanawiają się przełamać i szukają u Ciebie wsparcia?

To mogą być konsultacje, krótkie pogadanki nazywające wypalenie – dla wielu osób to w ogóle odkrycie. Są to też regularne, cotygodniowe spotkania grupowe. Przed pandemią były one stacjonarne i ważny był w nich m.in. kontekst ciała, wspólnego odpoczywania, bycia z innymi w odpoczynku, a nie tylko w działaniu. Co dla aktywistek jest nieintuicyjne – bo zwykle zbieramy się w grupie, żeby coś organizować, a nie razem „nie robić”. Spotykamy się przez 3-4 miesiące, żeby się słuchać, rozmawiać, milczeć razem, czasem zasypiać, uczymy się tego, że nie jesteśmy tylko kręgosłupem z mięśniami i kośćmi, na którym jest osadzona głowa; że jesteśmy nie tylko intelektem. Rozmawiamy o potrzebach, przypominamy sobie, że w ogóle je mamy. Czasem dochodzi do odkryć: że potrzebuje się być sama, albo że potrzebny mi kontakt z przyrodą. Albo chcę niezależności finansowej, co u kobiet jest szczególnie ważnym tematem w kontekście trudniejszej sytuacji ekonomicznej na rynku pracy, a w aktywizmie w ogóle. Nie spieszymy się, czasem wspólnie opłakujemy jakąś stratę, np. jakiejś relacji, aktywistycznych nadziei, pożegnanych organizacji. Sprawdzamy też, jakie mamy przekonania, które nie pozwalają nam odpoczywać. Albo czy rzeczywiście trzeba „zasłużyć” na odpoczynek uprzednim potwornym zmęczeniem.

Ważną postacią w tej pracy jest dla mnie Tricia Hershey, założycielka inicjatywy The Nap Ministry. To Czarna amerykańska aktywistka, która odwołując się do doświadczenia niewolnictwa swych przodków mówi o zniewoleniu i wyzysku Czarnych i ich ciał do wzmacniania pozycji i zysku białych: „Nie mieliśmy prawa do własnych ciał, byliśmy własnością białych, nie mogliśmy odpoczywać, byliśmy w naszych ciałach zamęczani na śmierć. Dlatego teraz to nasz odpoczynek jest rewolucyjny i radykalny”. Dla mnie to są niezwykle ważne słowa dotykające kwestii pamięci i traumy w ciele, dziedziczonej po wcześniejszych pokoleniach, ale też tego, jakie strategie walki o siebie mogą działać. Mam wielką pokorę wobec doświadczeń Czarnych osób, jestem biała, ta część świata, w którym żyję, korzystała i korzysta z systemowego rasizmu, dlatego z ostrożnością używam tego podejścia, nie chcę go zawłaszczać. Myślę przy tym, jak wiele mogę się nauczyć od Hersey, także w kontekście niewolnictwa, które jest częścią niewypowiadanego dziedzictwa ciał w moim kraju – pańszczyzny.

Rozmawiamy też o tym, jak budować dbające o siebie wspólnoty aktywistyczne; społeczności, które akceptowałyby też odpoczywanie, a nie tylko zapracowywanie się i brak przestrzeni na własne potrzeby. Wspólnie odkrywamy, że to, co jest aktywistyczne i radykalne, to właśnie odpoczywanie, dbanie o siebie, dbanie o siebie nawzajem, szczerość i zaufanie. To tworzenie takich grup, ruchów czy kolektywów, które będą odzwierciedlały świat, jaki chcemy zobaczyć w przyszłości. Ten świat jest możliwy między nami już teraz.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: