HELLO PIONIERKA: Jak Wanda Błeńska badała chorych na trąd bez rękawiczek, żeby nie uważali, że się ich boi
Pacjenci zwracali się do niej „Dokta”. Wyleczyła z trądu tysiące Afrykańczyków. Była też pierwszą kobietą, która zdobyła szczyt Vittorio Emanuele na granicy Konga i Ugandy. „Wszyscy uważają, że moja praca była poświęceniem, a dla mnie to było szczęście. Kto nie pokocha tej pracy, nie wytrzyma” – mówiła pod koniec swojego ponadstuletniego życia. Wspominamy Wandę Błeńską.
Wychowywała się w patchworkowej rodzinie – jej mama Helena zmarła w 1913 roku, kiedy Wanda miała półtora roku. Ją, starszego brata i córkę z pierwszego małżeństwa wychowywała macocha. Czytać i pisać nauczył ich ojciec, Teofil Błeński, toruński nauczyciel. Ukończyła gimnazjum w Toruniu, a jako 17-latka rozpoczęła studia medyczne w Poznaniu. „Jak daleko mogę pamięcią sięgnąć, zawsze miałam dwa cele: być lekarką i być lekarką na misjach” – wspominała. Na realizację swoich dziecięcych marzeń Wanda Błeńska musiała jednak czekać prawie 40 lat, bo jako osoba świecka, długo nie mogła dostać zgody na wyjazd od władz kościelnych. Udało się to dopiero, gdy zbliżała się do 40.
Po ukończeniu studiów pracowała w Szpitalu Miejskim w Toruniu, a kiedy wybuchła II wojna światowa – w Szpitalu Morskim w Gdyni. Walczyła w szeregach Armii Krajowej jako komendantka oddziału kobiecego w obwodzie toruńskim, dwukrotnie trafiła do więzienia. Po zakończeniu wojny prowadziła szpital miejski w Toruniu. Nie przestała jednak marzyć o misjach i nie ustawała w przygotowaniach do wyjazdu. W tym celu ukończyła kursy medycyny tropikalnej w Hanowerze i podyplomowe studia w Instytucie Medycyny Tropikalnej i Higieny w Liverpoolu.
W końcu otrzymała konieczne pozwolenia i w 1950 roku wyjechała do Ugandy, by leczyć chorych na trąd. W Bulubie miała zostać kilka lat, została ponad cztery dekady. „Powiedziałam sobie, że muszę być tak długo, aż syn ziemi ugandzkiej zechce zająć moje miejsce i opiekować się trędowatymi. Nie mogłam ich zostawić samych, chorych miałam kilka tysięcy” – opowiadała.
Trąd, przewlekła choroba zakaźna, jest wywołany przez prątek bardzo podobny do gruźlicy. Powoduje nacieki i guzy na całym ciele. U wielu osób bakterie atakują śluzówkę nosa, całkowicie deformując jego kształt, a także niszcząc bezpowrotnie gałki oczne, co skutkuje ślepotą. Nieleczony degraduje całe ciało, przynosząc nieodwracalne zmiany. „Myśmy wszyscy się bali ich leczyć. Jednak lęk zmniejszał się, kiedy człowiek dotknął pacjenta i rozmawiał z nim” – opowiadała.
Nie miała problemu z badaniem chorych bez rękawiczek, witała się z wszystkimi, podając rękę. Jak mówiła, nie chciała, by pomyśleli, że się ich brzydzi czy boi zarażenia. „[…] zawsze wszystkim powtarzałam: ‘Patrzcie na mnie – mam skrzywione palce, czy nie?’. Zachowywałam zwyczajne higieniczne zasady. Jeżeli badałam jakiegoś pacjenta, to potem myłam ręce. A myłam ręce nie tylko po zbadaniu kogoś z trądem, ale po każdym chorym – po to, żeby wszyscy widzieli, że to należy do rytuału lekarza” – wspominała.
Ośrodek w Bulubie był bardzo zaniedbany. Wanda Błeńska wyposażyła go w nowoczesny sprzęt, stworzyła centrum szkoleniowe dla asystentów medycznych, z czasem została jedną z najważniejszych specjalistek na świecie w dziedzinie leczenia trądu. „Każdy z tych pacjentów, zanim przyszedł do mnie, był u czarownika. Poszłam do niego, powiedział, że on leczy tylko lekkie choroby, a kiedy jest jakaś ciężka, wysyła do lekarzy. Nie bardzo w to wierzyłam, bo posłał na nasz kurs asystentów jednego ze swoich siostrzeńców. Wiedziałam już, gdzie podziewają się nasze lekarstwa. Ale byliśmy w zgodzie, to było ważne” – wspominała.
Ośrodek w Bulubie, obecnie noszący imię Wandy Błeńskiej, obejmuje 100-łóżkowy szpital z oddziałem dziecięcym, zaplecze diagnostyczne, domy dla trędowatych i kościół. Kiedy w 1983 roku ośrodek przejął ugandyjski lekarz, uczeń „Dokty”, ona pracowała dalej jako konsultantka.
Do Polski wróciła w 1993 roku. Osiedliła się w Poznaniu i nie przestała pracować społecznie. Weszła w skład Rady Fundacji Pomocy Humanitarnej Redemptoris Missio, została patronką wielu szkół i oddziałów szpitalnych. Za swoje zasługi dla polskiej i światowej medycyny została odznaczona wieloma ważnymi odznaczeniami, m.in. Benemerenti Jana Pawła II. „To jest ładna praca – być lekarzem na misjach. Bo nie tylko leczy się choroby, ale również duszę” – mówiła z uśmiechem.
„Jeżeli chce się być dobrym lekarzem, to trzeba pokochać swoich pacjentów. To znaczy: dawać im swój czas, troskę, dokształcać się. Dużo trzeba w to włożyć miłości… Tak, to jest najważniejsze – stosunek do pacjenta. A on wszędzie powinien być taki sam. Bo wszędzie człowiek cierpi i znacznie prędzej zdrowieje, jeżeli ufa lekarzowi” – mówiła o swojej pracy.
Jako osoba głęboko wierząca uważała, że miłość do pracy wśród trędowatych nie jest jej osobistą zasługą, ale darem. „Wiara na misjach bardzo się wzmacnia. Ja nigdy nie prowadziłam katechez. Zostawiałam to innym. Zawsze był jakiś katecheta czy ksiądz, który się zajmował tak zwanym nawracaniem. A ja się trzymałam mojej medycyny” – mówiła. Jednak czasami, kiedy po ludzku nie mogła komuś pomóc, modliła się za niego. „Jeśli wiedziałam, że któryś z moich pacjentów jest w ciężkim stanie, mówiłam o tym głośno. I wtedy wszyscy się modlili. To było najprostsze. Pod tym względem Afrykańczycy są bardziej prości. Tu, w Polsce, publiczna modlitwa wymaga przełamania jakichś barier, u siebie i u innych – w Ugandzie nie. Dla nich to było zrozumiałe” – oceniała. „Ile pomogłam moją wiedzą lekarską, a ile wymodliłam dla nich z innymi, tego nie wiem, to się dopiero dowiem na drugim świecie” – mówiła dziennikarzom.
Zmarła 27 listopada 2014 roku w wieku 103 lat. Pięć lat później z inicjatywy archidiecezji poznańskiej rozpoczęły się starania o wyniesienia jej na ołtarze. Stolica Apostolska zgodziła się na rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego, który prowadzony jest od 2020 roku. „Kiedy rozmawiam z młodzieżą, zawsze im powtarzam: jeżeli macie jakieś dobre, świetlane pomysły, to je pielęgnujcie. Nie dajcie im zasnąć, nie odrzucajcie ich. Nawet jeżeli wydają się niemożliwe do spełnienia, za trudne. Swoje marzenia trzeba pielęgnować! Zawsze można znaleźć jakąś wymówkę, powód, dla którego rezygnuje się z marzeń. Czasem jest to strach… A strach ma często wielkie oczy!” – zostawiła nam przesłanie.
Tak podsumowała swoje długie życie: „Prócz fizycznego zmęczenia mam pokój w sercu i jakąś cichą spokojną radość – jestem właściwie zupełnie szczęśliwa – jako nic nie mająca, a posiadająca wszystko.”
—
Korzystałam z wypowiedzi Wandy Błeńskiej pochodzących ze strony internetowej www.wandablenska.pl.
Polecamy
Gigantyczny popyt na wazektomię po wyborach w USA. Amerykanie obawiają się o dostęp do aborcji
Red Lipstick Monster odwraca narrację: „Był w krótkich spodenkach, więc klepnęłam go w tyłek”
„Są dziewczynkami, nie żonami”. Będzie zakaz małżeństw dziewczynek w Kolumbii. To historyczny moment
Iranki, które nie chcą nosić hidżabu, trafią do specjalnego ośrodka. Ma im pomóc „naukowa i psychologiczna terapia”
się ten artykuł?