Przejdź do treści

Kiedyś Zaborem straszono, dziś już nikt tego nie zrobi. O największym szpitalu psychiatrycznym dla dzieci i młodzieży w Polsce

fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

„W moim państwie wszyscy będą mieli: prawo do kochania kogo chcą, prawo do poczucia bezpieczeństwa, równe prawa, równe obowiązki, prawo do wyrażania własnej opinii i własnego zdania, prawo do jedzenia tego, co lubią, prawo do życia na swój sposób, prawo do akceptacji i tolerancji, prawo do różnej wiary, prawo do leczenia się w Zaborze” – napisał jeden z małych pacjentów placówki. Dlaczego było mu tam tak dobrze?

Szramy i priorytety

Nazwa długa, bo zazwyczaj nazwy takich instytucji bywają długie: Samodzielny Publiczny Zakład Opieki Zdrowotnej Centrum Leczenia Dzieci i Młodzieży w Zaborze (to wieś położona kilkanaście kilometrów na wschód od Zielonej Góry, nad jeziorem Liwno). Lata temu dorośli, głównie nauczyciele, straszyli tym miejscem swoich uczniów: „Zobaczysz, jak się będziesz źle zachowywał, to wylądujesz w Zaborze”. Dzisiaj nikt Zaborem nie straszy. Bo jeśli z dzieckiem dzieje się coś złego, i tak tu trafi. Nie za karę, ale by odzyskać zdrowie, a często ocalić życie – i nie ma w tym przesady. W czasie pandemii karetki z pacjentami stały na podjeździe. Po kilka dziennie, bo tyle było prób samobójczych.

Szpital psychiatryczny nikomu nie kojarzy się dobrze. Wszystko jedno, czy dla dorosłych, czy dla dzieci. Są jednak sytuacje, w których nie można zwlekać z podjęciem leczenia w takiej placówce, choćby krążyły o niej najbardziej przerażające opowieści. Marcin Łokciewicz pracuje tu od 1998 roku, od powstania szpitala, i buntuje się przeciw mówieniu o takim miejscu tylko źle. Zwłaszcza jeżeli zasługuje ono na słowa uznania, nie krytyki. Pisze książkę „Zamek rządzi. Siła zajęć artystycznych i sportowych w terapii pacjentów CLDIM w Zaborze”, która to publikacja zmienia postrzeganie szpitala psychiatrycznego dla dzieci. Autor przekonuje, że musiał to zrobić, bo prawda nie jest czarno-biała.

– Pojawił się duży kryzys dzieci i młodzieży, a równocześnie obawa przed hospitalizacją. Wszyscy mówili o tym, jakim strasznym doświadczeniem jest szpital psychiatryczny – Marcin Łokciewicz tłumaczy, co było bezpośrednim impulsem do napisania „Zamku…”. – Moja książka powinna być czytelna zarówno dla szkolnej pani pedagog, dla rodzica, który się obawia wysłać do nas swoje dziecko, a równocześnie dla dziecka, które nie jest dorosłe i nie rozumie jeszcze otaczającego go świata, ale zobaczy fragmenty książki i zaciekawi się. I będzie chciało pojechać do miejsca, w którym będzie mogło pograć w piłkę, pośpiewać, zagrać w filmie, po prostu się bawić. Stąd różne kolory czcionek, relacje podopiecznych, historie poważne przeplatane z tymi mniej poważnymi. Mam nadzieję, że książka spełniła swoje zadanie, bo dostaję informacje od ludzi, że otworzyła im oczy i przede wszystkim zniwelowała strach przed hospitalizacją.

Kim jest Łokciewicz? Nauczycielem, wychowawcą, animatorem kultury, pedagogiem, arteterapeutą i terapeutą Zespołu Szkół Specjalnych im. Kawalerów Maltańskich przy Centrum Leczenia Dzieci i Młodzieży w Zaborze. Zabór z kolei jest największym szpitalem psychiatrycznym dla dzieci i młodzieży w Polsce.

Marcin Łokciewicz / fot. archiwum prywatne

– Byłem świeżo po lekturze „Szram” Janusza Schwertnera i Witolda Beresia o szpitalu w Józefowie. Autorzy skoncentrowali się tylko na negatywnych rzeczach. Tak nie powinno być. Jeżeli ktoś miał się zdecydować na oddanie dziecka do szpitala i trafił na „Szramy”, to mógł stwierdzić, że w życiu nie odda tam swojej latorośli. W kontrze postanowiłem napisać swoją książkę, która zresztą Schwertnerowi podobno się spodobała – opowiada.

Zdaniem Łokciewicza we wszystkim trzeba znaleźć złoty środek, unikać skrajności – nie powinno się być wobec dzieci ani nadmiernie opiekuńczym, ale też nie wolno wszystkiego bagatelizować. Trzeba umieć czytać między wierszami, a przede wszystkim budować właściwe relacje i kochać dziecko.

– Trzeba też znaleźć priorytety, bo kiedy priorytetem są pieniądze i gonienie za nimi kosztem czasu dla rodziny, to gdy okazuje, że dziecko ma problemy, jest już za późno, żeby zbudować z nim właściwą relację. Trudno wtedy sprawić, żeby ufało nam na 100 procent i potrafiło z nami rozmawiać o każdym swoim problemie i przede wszystkim czuło się kochane – przekonuje.

Dlaczego Zabór?

Zamek tak naprawę jest XVII-wiecznym kompleksem pałacowym, malowniczo położonym między wzgórzami, lasami, jeziorami i winnicami. Zielono tu, a o tej porze roku złocisto-czerwono – jesień odcisnęła swój ślad, posypała liśćmi. Grać w piłkę można i tak, bo sztuczna nawierzchnia pozwala pobiegać, pokopać „w nogę”, ale można też wybrać ręczną albo siatkówkę. Można również pograć w tenisa, możliwości jest wiele. I nie chodzi o to, że rzuca się dzieciakom piłkę, niech robią, co chcą – Michały na to nie pozwolą.

Pierwszy z nich – Sucharek – jest wychowankiem Lechii Zielona Góra, angażuje się nie tylko w treningi, ale i współpracę między Zamkiem a klubem. Gdy dołącza do niego Rymaszewski, fizjoterapeuta, okazuje się, że ich team nie ma sobie równych. Działają nie tylko jako panowie od ćwiczeń, ale też jako niestrudzeni społecznicy, którzy zauważają potrzeby młodych ludzi. Kiedy trzeba, piszą do instytucji i osób prywatnych, proszą, dopominają się o sprzęt sportowy albo gadżety, które mogłyby umilić pobyt w Zaborze.

Kobieta

Nuda sprawia, że człowiek wraca do czarnych myśli, wszystko jedno, ile ma lat. Wiedzą to pracownicy szpitala i wychowawcy, dlatego zapewniają pacjentom różnego rodzaju aktywności. Każdy dzień ma swój rozkład. Są posiłki, jak wszędzie, i lekcje, jak to w szkole, tyle że prowadzący mają większe zrozumienie dla uczniów niż zwykli nauczyciele w szkole i dają im potrzebne wsparcie.

„W Zaborze jest jedna rzecz, która mi się podoba i choć to dziwne, jest to nasza szkoła. Nauczyciele są mili i zabawni, gdy coś mi się nie uda, dają mi drugą szansę. A gdy jest mi smutno i coś mi nie wyjdzie, to w nagrodę dostaję cukierka” – pisze jeden z uczniów. Łokciewicz podkreśla, że nauczyciele są pomocni i wyrozumiali, bo mają wysoki poziom empatii. Nauka nie polega na nadrabianiu zaległości, ale wspieraniu procesu terapii medycznej. Są konkretne wymagania, których pacjenci muszą przestrzegać, ale i tak większość z nich twierdzi, że do takiej szkoły chcieliby chodzić, gdy już staną na nogi.

Zamek wyróżnia się też zajęciami, których na darmo szukać w innych tego typu placówkach. Bo czy ktoś w zwykłym szpitalu psychiatrycznym kręci filmy? Albo przygotowuje przedstawienia teatralne? A może pisze piosenki, by prezentować je na apelu? Apel zresztą znacząco różni się od zwykłego spędu w dużej sali, gdzie dorośli każą coś robić niedorosłym. Tu można zaprezentować się od najlepszej strony. A jeśli noga się powinie i występujący nie pokaże w pełni swojego potencjału – i tak dostanie oklaski. Widzowie wiedzą, jakiej odwagi wymaga już sam występ przed publicznością. Dla dziecka, które miesiącami nie wstawało z łóżka, pokazanie się na apelu może być rolą życia, dzięki której do tego życia powoli zacznie wracać.

Żeby było lepiej

Jak można usprawnić pracę oddziałów psychiatrycznych dla dzieci i młodzieży, żeby była ona bardziej efektywna? Marcin Łokciewicz ma swoje spostrzeżenia:

– Co z tego, że w Krakowie jest dobry oddział psychiatryczny dla dzieci i młodzieży, jak ostatnio aż łzy mi w oczach stanęły, gdy zobaczyłem zrzutkę, żeby można było zagospodarować przestrzeń, by dzieci miały inny widok. Dwoje dzieci siedzi na ławce, patrzą na gołą ścianę. Okazuje się, że przy tym oddziale jest bardzo malutki plac zabaw i nie ma niczego zielonego. Pieniądze zbierali, żeby posadzić jakieś rośliny. Z perspektywy naszego Zaboru, który jest totalnie zielonym miejscem, otoczonym jeziorami, parkami, rzekami, trudno to zrozumieć. To jak niebo a ziemia. Zresztą przyjęliśmy niedawno chłopka z oddziału w Krakowie. Był w szoku, że u nas tak jest. Nie jest to zarzut wobec ludzi pracujących na oddziałach. Nie wiem, gdzie bym był i czy realizowałbym to, co realizuję, gdybym nie miał do tego warunków – tłumaczy Marcin Łokciewicz.

– Ludzie powinni wiedzieć, że hospitalizacja dziecka, zwłaszcza po próbie samobójczej, musi doprowadzić do tego, żeby stanęło na nogi i więcej już nie próbowało odebrać sobie życia. Jeżeli trafia na przepełnione oddziały, tak jak dzieje się to w tej chwili, do niczego nie prowadzi. Konieczna jest reforma i pieniądze na doposażenie, rozbudowywanie tych oddziałów. Żeby było tak jak u nas.

Autor „Zamku…” zwraca uwagę na to, że lekarz, chociaż jest niezbędny w procesie leczenia, nie zawsze odgrywa najważniejszą rolę. Tylko on może przepisać tabletki, ale z pacjentem nie będzie spędzał tyle czasu, ile potrzeba.

– Kiedy mówimy o kryzysie psychiatrii dzieci i młodzieży, myślimy przede wszystkim o tym, jak mało mamy dziecięcych psychiatrów. A prawda jest taka, że dziecko podczas hospitalizacji tak naprawdę ma najmniej do czynienia z tym swoim psychiatrą. Nie ma takiej potrzeby. Zdarza się, że rodzic dzwoni do nas po tygodniu z pretensjami, dlaczego lekarz nie siedzi przy łóżku jego dziecka i nie rozmawia z nim cały czas. Tłumaczymy, że to dziecko nie musi leżeć w łóżku.

– Ale jak to nie musi leżeć, skoro jest w szpitalu? – pytają.

A dzieciak jest nadruchliwy i nadpobudliwy. Trzeba wziąć go na salę gimnastyczną, z której wróci taki szczęśliwy, że sam chętnie się położy, bo nie będzie miał siły biegać. Opieka musi być zorganizowana w taki sposób, żeby dziecko się nie nudziło, bo często to, co doprowadziło do tragedii, wiązało się z niewłaściwym trybem życia. Kiedy dziecko trafia na oddział po próbie samobójczej, często najważniejszym uczuciem, które mu towarzyszy, jest wstyd. Pacjent jest zawstydzony, że zrobił to, co zrobił, bo czuje, że przez niego kłopoty będą mieli rodzice, że rówieśnicy się odsuną. Ma godzinami leżeć i o tym rozmyślać? Wstydzić się jeszcze bardziej i pogłębiać swoją frustrację? – pyta retorycznie Łokciewicz.

Współczesne dzieci żyją w stresie, depresja jest coraz bardziej powszechna/gettyimages

Dobrze wie, o czym mówi, bo w placówce spędził całe swoje zawodowe życie. Wykształcenie to jedno, ale lata doświadczeń sprawiają, że widzi rzeczy, które umykają komuś, kto próbuje radzić z zewnątrz, jak szpital psychiatryczny dla dzieci powinien funkcjonować. Łokciewicz ma też wyjątkowy talent do znajdywania rzeczy, które mogłyby wzmocnić młodych ludzi w walce o zdrowie. Zajęcia artystyczne i kręcenie filmów dobrze się sprawdzają, ale wychowawca nie ustaje w poszukiwaniach, w jaki sposób jeszcze lepiej można wesprzeć pacjentów. Z jego inicjatywy powstały „Wirtualne Pozdrowienia”, o których przesyłanie proszeni są artyści i sportowcy. Wszystko po to, by pacjenci Zamku poczuli, że słynny pan czy pani wie o ich istnieniu, że trzyma za nich kciuki, że motywuje do walki o siebie. Do tej pory wsparcie okazało kilkadziesiąt osób, a ich lista, miejmy nadzieję, nie została zamknięta.

Taki trochę Hogwart

Dlaczego wierzy się Zamkowi? W książce Marcina Łokciewicza znaleźć można liczne świadectwa pacjentów. Bardzo różne, od wyznań mniejszych dzieciaków, deklarujących, że pan jest fajny, bo chodzi z nimi do sklepu, czy relacjonujących poszukiwania mrówkojada, do takich, których zapewne większość dorosłych nie chciałaby usłyszeć.

„W wieku 9 lat zostałam zabrana do trzeciej rodziny, w której nie działo się najlepiej. Nie dogadywałam się z matką, która szybko wprowadziła rygor i dyscyplinę, jakiej nigdy nie miałam. Ojciec, kiedy miałam 14 lat, upił mnie i wykorzystał. Czasami uciekałam z domu. Raz poszłam na policję, szukając pomocy, powiedziałam, że matka mnie bije i chcę do domu dziecka. Jednak tam nie trafiłam. Funkcjonariusze odwieźli mnie do domu, stwierdzając, że koloryzuję, że niby jestem ofiarą przemocy domowej, a mam dach nad głową i pełną lodówkę, bo przecież nie dzieje mi się krzywda”. Trudno wyobrazić sobie, jak ciężko mogło być tej dziewczynie uwierzyć, że są dorośli, którzy potrafią pomóc. Swoje wspomnienie o placówce kończy słowami: „Lubiłam to miejsce, opiekunów, pielęgniarki i zajęcia. Pomogło mi wyjść z depresji. Pomimo że byłam za kratami, czułam się wolna”.

Nie każdy z podopiecznych miał za sobą aż tak dramatyczną historię, ale niemal każdy znalazł się w miejscu, z którego nie potrafił wyjść bez pomocy mądrych i wspierających opiekunów. „Generalnie do Zaboru bym z przyjemnością wróciła, to trochę jak taki Hogwart, miejsce pełne magii, które uczy, że mimo innej orientacji seksualnej, koloru skóry, to każdy człowiek zasługuje na szacunek” – pisze inna pacjentka.

Marcin Łokciewicz dzieli się ich historiami, nie upubliczniając danych, nie pokazuje wizerunku pacjentów. Czasami spotyka się z zarzutami, że nie powinien pisać o swojej pracy w mediach społecznościowych. Nie zgadza się, bo wie, że uprzedzenia i stereotypy biorą się z niewiedzy, a on chce obalać stygmatyzujące mity. Chce, by w ich miejsce pojawiły się akceptacja i zrozumienie.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: