Danuta Stenka: mam więcej luzu i z większym dystansem podchodzę do swoich niedoskonałości
– Teraz widzę, jak się przez lata zmieniło moje ciało, bo przecież zmienić się musiało, taka jest kolej rzeczy, ale mam dużo większą łaskawość dla siebie, dużo więcej tolerancji. Patrzę na te zmiany z przymrużeniem oka. Co mnie bardzo cieszy, bo bardziej lubię tego człowieka, którym jestem – mówi Danuta Stenka. Wybitna polska aktorka wspomina swoją drogę do akceptacji oraz dawne kompleksy, zwraca uwagę na potrzebę rozmowy o zdrowiu psychicznym i opowiada o sytuacji kobiet-aktorek na rynku filmowym.
Marta Dragan: „Granie kobiet, których atutem jest uroda, jest dla mnie zawsze kłopotliwe”, „Trzeba się solidnie napracować, żeby mnie wrzucić na okładkę” – to pani słowa zaczytane z najnowszego wydania książki „Flirtując z życiem”. Z czego wynika to surowe podejście do siebie? Niepewność? Skromność?
Danuta Stenka: Ja tak siebie postrzegam. Wydaje mi się, że to narodziło się jeszcze w tym czasie, kiedy uważano, że wygląd zewnętrzny jest najważniejszy, kiedy byłam nastolatką. Podstawówkę kończyłam jako smukła dziewczyna, ale pamiętam, że już w pierwszej klasie liceum zaczęłam tyć. Mieszkanie w internacie, tamtejsza stołówka, do tego hormony, to wszystko sprawiło, że po roku objawiłam się jako taka dość korpulentna, biuściasta panna. Teraz się nosi, ale wtedy nie nosiło się dużych biustów, wtedy na duże biusty zwracali uwagę głównie starsi panowie. Moje równolatki raczej były smukłe, więc pojawiły się kompleksy i siłą rzeczy zaczęły mi doskwierać. A na dodatek weszłam w zawód, w którym wygląd jest dość poważnym argumentem, w którym decyduje.
Decyduje o tym, jakie role może pani zagrać?
Tak, na etapie Studium Aktorskiego w Gdańsku postrzegałam siebie jako aktorkę charakterystyczną. Patrzyłam na siebie przez pryzmat moich gabarytów. Nie zapomnę, kiedy po czterech pierwszych sezonach w Szczecinie angażowałam się do Izabelli Cywińskiej do Teatru Nowego w Poznaniu. Na drugim spotkaniu powiedziała mi: „Już wiem, co u mnie zagrasz. Będę robiła „Tartuffe” Moliera. Zagrasz tam piękną kobietę, Elmirę”. Po tych słowach padł na mnie blady strach. Ja?! Piękną kobietę?! Przecież ja tego nie udźwignę! Z tyłu głowy miałam opowieść, krążącą wśród słuchaczy Studium Aktorskiego, o jednej z młodych aktorek, która została obsadzona właśnie w roli pięknej kobiety. Zanim jej postać weszła na scenę, inne postaci ze sztuki komentowały jej niezwykłą urodę i kiedy wreszcie się pojawiła… widzowie wybuchnęli śmiechem. Nie był to dla nich wzór piękna, na jakie ich przygotowano, jakiego się spodziewali. Dlatego po słowach Cywińskiej obleciał mnie strach, bo zobaczyłam oczami wyobraźni jak wchodzę na scenę i ludzie parskają śmiechem.
To znaczy, że nie potrafiła pani do końca cieszyć się tymi nowymi propozycjami, bo z każdą nową rolą pojawiała się obawa, czy będzie pani w stanie jej podołać?
Niestety ten kontroler jakości, który we mnie siedział (i siedzi nadal!), odbierał mi przyjemność i możliwość delektowania się tym prezentem, który dostawałam od losu w postaci roli.
A dlaczego prezent od losu, przecież to wynik pani pracy?
To jest, owszem, po części wynik mojej pracy, ale jednak również duży prezent od losu. Na mojej drodze spotykałam zdolnych i nie mniej pracowitych aktorów, którzy zagrali świetne role. Ludzie pozachwycali się, pokomentowali, po czym spektakl zszedł z afisza i jakoś niewiele za tym szło. Tak bywa w tym fachu i to nierzadko, więc to, że u mnie się jednak cały czas coś działo, otwierały się nowe furtki, czekały na mnie nowe miejsca – pojawił się Poznań, następnie propozycja pracy w Warszawie, w tej Warszawie pojawiło się radio na dużą skalę, teatr telewizji, który w tamtych czasach bardzo intensywnie działał. Można powiedzieć, że nie schodziłam ze sceny, z planów teatru telewizji, teatru radiowego, w tych dość trudnych czasach dla polskiego kina pojawiały się nawet nierzadko propozycje filmowe, a jednocześnie miałam świadomość tego, że zostawiłam za sobą teatry, w których pracują świetne aktorki, moje koleżanki, tymczasem los wyłowił akurat mnie.
Wracając do grania atrakcyjnych kobiet. Do listy pani dokonań artystycznych doszła rola w serialu „Diagnoza”. Wciela się pani w postać dojrzałej i szalenie atrakcyjnej ordynator szpitala. Jak teraz gra się pani kobiety, których atutem jest między innymi uroda?
Wie pani, Bogna ma inny niż ja charakter. Ja postrzegam ją jako osobę, która uważa siebie za atrakcyjną bez względu na to, co myślą o niej inni. Nawet jeśli myślą inaczej, ona i tak wie swoje. A jej atrakcyjność jest niekoniecznie tylko zewnętrzna.
DIAGNOZA, sezon 3. Zaczynamy już za niecałe dwie godziny. ?, czy ??Fot. TVN
Gepostet von Danuta Stenka am Dienstag, 4. September 2018
Postać Bogny też nieco kontrastuje z tymi szlachetnymi kobietami, które do tej pory pani grała. Bogna to intrygantka, która co nieco na tym sumieniu ma.
Kiedy producentka „Diagnozy”, Dorota Kośmicka, zaprosiła mnie na rozmowę i powiedziała, że chce mi zaproponować czarny charakter, postać, która sporo zamiesza w serialu, zgodziłam się w okamgnieniu. Nie przeczytawszy nawet scenariusza. Ba, scenariusz był wtedy jeszcze w fazie tworzenia. Intrygowała mnie ta rola. Czarne charaktery grywałam czasem w radio.
I w dubbingu.
O, w dubbingu to głównie czarne charaktery. Wszystkie złe macochy (śmiech). Na scenie tylko raz, w „Lady Makbet”. Na ekranie nie przypominam sobie, chyba nigdy. Poza tym sztuka teatralna jest dość krótką i zamkniętą formułą. Trwa średnio 2 czy 2,5 godziny. A serial trwa w sumie kilkanaście godzin, pozwala rozsiąść się w postaci, podelektować się nią.
Zagranie czarnego charakteru, wydobycie nowych emocji było dla pani trudnym zadaniem aktorskim?
Może nie tyle trudnym – bo czasami trudniej grało się emocjonalne sceny w moich postaciach dramatycznych, szlachetnych czy skrzywdzonych – co zupełnie nowym. Trudnością było tutaj znalezienie środków, których chyba nie używałam dotąd, a jeśli nawet pojawiały się w innych rolach, to raczej szczątkowo. A postać Bogny jest zbudowana cała z tych elementów. Poza tym ona jest zupełnie inna niż ja. Postaci, które dotąd grywałam, w każdym razie większość z nich, osadzone były na mnie, miały w rdzeniu mnie. Natomiast Bogna jest kimś zupełnie innym. Ona ma moje ciało, mój głos, pewnie jakieś moje odruchy, ale w myśleniu o sobie, o życiu, w tym jakimi kieruje się wartościami, jest całkowitym zaprzeczeniem mnie. Nie wiem, jakie będą dalsze losy Bogny Mróz, podejrzewam, że pewnie się wykruszy. Tak jest to wymyślone, że do stałej ekipy „Diagnozy” dochodzą nowi bohaterowie, wokół których toczą się nowe historie, po czym sprawy się rozwiązują, oni odchodzą i przychodzą następni, żeby włożyć kolejny nowy kij w mrowisko. Nie wiem, jakie są plany scenarzystów wobec Bogny Mróz.
Trudno przy okazji tej roli nie zapytać o intymne sceny. Pojawiły się głosy, że Adam Woronowicz, który był pani serialowym kochankiem, odczuwał skrępowanie podczas kręcenia tych scen, czy pani również?
Sceny intymne są krępujące. Jak powiedział kiedyś Jasiek Frycz: „wszystko, co w życiu sprawia człowiekowi przyjemność, w naszej pracy staje się koszmarem”. Nawet palacz, który może bezkarnie podczas sceny zapalić papierosa, kiedy musi to zrobić w kolejnych dublach kilka czy kilkanaście razy o ile nie więcej, jeden za drugim, już po chwili ma tej przyjemności serdecznie dość. Pewnie kiedy się aktorzy „obwąchają”, oswoją, nabiorą zaufania do partnera, jest łatwiej, ale dla mnie pierwsze takie spotkania są zawsze krępujące.
A gdyby miała pani porównać granie scen intymnych 20 lat temu z Andrzejem Grabowskim do „Bożej podszewki” i teraz z Adamem Woronowiczem do „Diagnozy”? Czy na przestrzeni lat coś się zmienia? Trudniej, łatwiej się gra?
Myślę, że rodzaj zawstydzenia, speszenia pozostaje na podobnym poziomie. Choć z wiekiem niedoskonałość ciała jest większa, więc powinno to wzmagać skrępowanie, ale ja, przed dwudziestu laty myślałam o swoim ciele dość krytycznie, teraz natomiast mam więcej luzu i z większym dystansem podchodzę do swoich niedoskonałości.
Ale w ogóle o jakich niedoskonałościach mowa? Widziałam scenę w basenie i naprawdę chciałabym tak wyglądać za 20 lat.
Dziękuję, nie widziałam, ale chylę czoła przed operatorem, który prawdopodobnie potraktował mnie odpowiednio łaskawie (śmiech).
”Depresja, tak jak zapalenie płuc, może spotkać każdego. Ona istnieje, ma się coraz lepiej w naszym zabieganym świecie, musimy się z nią mierzyć i nawzajem sobie pomagać”
Stosunek do ciała, emocji, urody – czy u pani on się zmienił z wiekiem?
Zdecydowanie. Obejrzałam niedawno, a właściwie natknęłam się w telewizji na mój pierwszy film telewizyjny „Rozmowy o miłości”. To był czas, kiedy pracowałam w Poznaniu, przed przyjazdem do Warszawy, czyli miałam wówczas niespełna 30 lat. I przyglądając się teraz, jako dojrzała kobieta, tamtej dziewczynie, widziałam, że nie było ze mną tak źle, wszystko było na swoim miejscu, a przecież pamiętam jak pełna byłam wtedy kompleksów na temat swojego ciała. Miałam na sobie w jednej ze scen krótką sukienkę i nie zapomnę, jak się wstydziłam: „…bo jestem za gruba, za stara, zbyt nieforemna…”. Teraz widzę, jak się przez lata zmieniło moje ciało, bo przecież zmienić się musiało, taka jest kolej rzeczy, ale mam dużo większą łaskawość dla siebie, dużo więcej tolerancji, patrzę na te zmiany z przymrużeniem oka. Co mnie bardzo cieszy, bo bardziej lubię tego człowieka, którym jestem.
Co teraz widzi pani patrząc na siebie w lustrze?
Kiedy zobaczyłam swoją twarz w lusterku dla „widzących inaczej”, czyli w takim wielokrotnie powiększającym, pomyślałam: „O matko jedyna, to znaczy, że normalnie widzący ludzie muszą patrzeć na tę całą siatkę zmarszczek, o których ja nie miałam pojęcia, bo mi natura łaskawie odebrała ostrość widzenia”. Kiedyś pewnie byłabym pełna lęku, że już zbliża się koniec. Teraz, kiedy zauważam kolejne „uszczerbki”, pojawia się raczej rodzaj ciepłej pobłażliwości dla tych zmian, żartuję sobie z nich, można by rzec, że z sympatią patrzę na każdą kolejną zmarszczkę. Co mnie też zadziwia, bo uprawiając zawód, w którym jednak gładkie oblicze decyduje o twoim losie, pewnie powinnam lekko panikować.
Rzeczywiście ten zawód jest tak bezduszny, że przekroczenie pewnej granicy wieku dla aktorek jest wyrokiem skazującym na żegnanie się z rolami?
Jeśli chodzi o kobiety, to tak. Choć, chwalić Boga, przesuwa się ten „wiek przydatności”. Jakiś czas temu rozmawiałam na ten temat z Agatą Kuleszą, która zauważyła, że kiedy ja byłam w jej wieku, to nie było na rynku tylu ról filmowych dla aktorek 40+. To prawda, jeśli już jedna dostała główną rolę, to inne grały epizody albo siedziały na ławce rezerwowych. Natomiast w tej chwili aktorki po czterdziestce mają sporo propozycji i nawet równolegle grają duże role. Oczywiście powstaje więcej filmów niż dziesięć lat temu, ale opowiadają one również o kobietach dojrzałych. Szczęśliwie dla kobiet-aktorek granica wieku, w którym są potrzebne przesuwa się, niestety ja też na osi czasu się przesuwam, więc nie wiem czy mnie dogoni ten trend (śmiech).
Czy po przekraczaniu kolejnej dekady pojawiał się u pani lęk?
Wydaje mi się, że lęk zaczął pojawiać się po 40-tce, po obserwacjach karier starszych koleżanek, których dokonywałam przez lata. Moja głowa wtedy zaczęła podpowiadać mi, że teraz kolej na mnie, że jestem następna, że to już jest na pewno końcówka. Propozycji jest rzeczywiście mniej niż kiedyś, ale i moje „moce przerobowe” są mniejsze. Nie wpadam w panikę. Przyjmuję do wiadomości. Nawet odbyłam ze sobą wewnętrzną rozmowę na ten temat, że oto nadszedł czas powrotu do punktu wyjścia.
To znaczy?
Na początku mojej aktorskiej przygody bardzo silnie zaznaczyło się uczucie pokory, która pozwalała mi cieszyć się ze wszystkiego, co dostawałam i nie rwać włosów z głowy, kiedy inni coś robili, a ja nie. Znalazłam się w tym zawodzie przez przypadek, więc to było dla mnie oczywiste, że mnie się nic nie należy i, że spotyka mnie wielkie szczęście, jeśli dostaję cokolwiek. Czuję, że nadchodzi czas, kiedy należy wrócić do punktu wyjścia, nie oczekiwać, nie przejmować się, że na innych spływa moc ciekawych propozycji i cieszyć się ze wszystkiego, co do mnie przychodzi. Zresztą ja cały czas coś robię, jednocześnie nie mam takiej potrzeby, żeby grać dużo. Jednak nie chciałabym zostać bezrobotną, bo mój zawód pełni istotną rolę w moim życiu. To jest nawet bardzo spory kawał mojego życia.
Co pani daje aktorstwo?
To, co mnie najbardziej interesuje w tym zawodzie, to spotkanie z człowiekiem. Z partnerem, z reżyserem, z postacią, wreszcie z samą sobą. Podróże w głąb człowieka. Podróże w głąb siebie. To jest, proszę mi wierzyć, fascynujące.
Powiedziała pani w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim, że „pogoń za ambicjami jest pogonią za niczym”, to dość ryzykowne stwierdzenie, ale rozumiem, że chodzi o takie ambicje, które rodzą się w nas z obserwacji otoczenia?
Pewnie chodziło o niezdrowe ambicje. Ambicja może być dobrą, pozytywną siłą napędową. I dopóki pomaga się rozwijać, walczyć ze słabościami, kształtować charakter, dopóki sprawia, że jest się coraz lepszym – lepszym człowiekiem, lepszym fachowcem czy lepszą matką, to oby jej nie zabrakło. Natomiast jeśli popycha do niezdrowej pogoni za czyimiś sukcesami, może stać się naszym największym wrogiem.
”Trzeba mówić o tym, że przecież są koła ratunkowe, pokazywać, że są tacy, którzy też tonęli, ale zawołali o pomoc, dostali koło i już są na lądzie”
W książce „Flirtując z życiem”, ale też w wywiadach, które pojawiły się na chwilę przed startem trzeciego sezonu „Diagnozy”, przyznała pani, że przed laty zmagała się pani z depresją. To był dla wielu osób ważny głos, bo przełamała pani ten stereotyp, że choroba stygmatyzuje. Czy z perspektywy czasu nie żałuje pani tego wyznania?
Czego miałabym żałować? Nie rozumiem dlaczego rozmowa o psychice miałaby być tematem tabu? A gdybym powiedziała, że złamałam, zamiast psychiki, rękę, to byłoby całkiem normalne, prawda? Uważam, że w obecnych czasach na ten temat należy mówić jak najwięcej i jak najgłośniej. To ważne, żeby ludzie, którzy się zapętlili, dobili do ściany, nie widzą dla siebie wyjścia, usłyszeli, że nie są jedynymi, których to spotkało, że nie wstyd o tym mówić, żeby sobie pomóc. Jeszcze niedawno, na etapie moich rozmów do pierwszego wydania książki, pamiętam, jak zdziwiłam się, kiedy usłyszałam w radiu, że nastolatki, dzieciaki w gimnazjum czy szkole średniej, zapadają na depresję, a teraz już mówi się o przedszkolakach, 3-latkach z depresją. Nie możemy udawać, że ten problem nie istnieje. Depresja, tak jak zapalenie płuc, może spotkać każdego. Ona istnieje, ma się coraz lepiej w naszym zabieganym świecie, musimy się z nią mierzyć i nawzajem sobie pomagać.
Z jakimi reakcjami spotkała się pani?
Pojedynczy ludzie, napotkani gdzieś prywatnie na ulicy czy w jakimś sklepie, bardzo mi za to dziękowali. Dzwonili do mnie też znajomi, którzy zmagali się z podobnymi problemami – bezsennością, apatią – pytając, czy powinni pójść do lekarza. Ludzie zazwyczaj w takich sytuacjach czują, że są zamknięci w kapsule, że w tym nieszczęściu są sami. Trzeba mówić o tym, że przecież są koła ratunkowe, pokazywać, że są tacy, którzy też tonęli, ale zawołali o pomoc, dostali koło i już są na lądzie.
W czym tkwi teraz pani siła?
Moja siła tkwi w coraz większej akceptacji tego, jaka w tym momencie jestem, kim jestem, co się ze mną dzieje… Akceptacji mojego życia. Coraz większej akceptacji całego dobrodziejstwa inwentarza mojego życia.
Czego uczy pani swoje córki, żeby jakimi kobietami były?
Od zawsze, od kiedy się pojawiły na świecie, od takich małych, najmniejszych „króliczków”, najważniejsze było dla mnie, żeby były dobrymi ludźmi. Żeby im ze sobą w środku w ich wewnętrznym człowieku było dobrze, żeby lubiły siebie i lubiły swoje życie. A jakie na tym fundamencie powstaną kobiety, to już należy do nich. Mam nadzieję, że szczęśliwe.
Czy czuje się pani spełnioną kobietą?
Nie chcę powiedzieć, że czuję się spełniona, bo to znaczyłoby, że powinnam już podziękować za współpracę, a wolałabym nie. Natomiast, jeśli mówimy o pewnym etapie życia, to ja go akceptuję całkowicie. Odwracając głowę i patrząc, na to co za mną, nie chciałabym tego zmienić na nic innego. Nawet tych trudnych momentów, bo one wszystkie złożyły się na to, kim jestem w tej chwili, a tego człowieka, którym jestem teraz, lubię. Po prostu lubię.
Polecamy
Pamela Anderson bez makijażu na okładce „Glamour”. „Lepiej wyglądał na mnie, gdy miałam 20 lat, niż teraz”
Kate Winslet o komplementach dla dziewczynek: „Jeśli nie powiemy im, że są piękne i że jesteśmy z nich dumne, mogą tego nie usłyszeć od nikogo innego”
Kwestionowali jej płeć w trakcie igrzysk w Paryżu. Imane Khelif pozywa J.K. Rowling i Elona Muska za nękanie w sieci
Co się dzieje podczas moczenia „cziczi” w wannie, basenie lub jeziorku, tłumaczy Aga Szuścik
się ten artykuł?