Przejdź do treści

Bycie macochą to jedna z najtrudniejszych ról społecznych. „To są takie czarne charaktery współczesnej kultury”

młoda kobieta i dziewczynka wybierają choinkę; tekst o macochach - Hello Zdrowie
/fot. martinedoucet, GettyImages
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Macocha „wskakuje” do rodziny z dziećmi, nie ma czasu na adaptację. Biologiczni rodzice uczą się dzieci stopniowo, rosną razem z nimi. A macocha trafia często na gotowego człowieka – z przyzwyczajeniami, granicami, językiem. Nie ma czasu, za to jest presja. Nauka, która u biologicznych rodziców trwa latami, musi nastąpić w znacznie krótszym czasie. To jest wyzwanie – wyjaśnia psycholożka, mediatorka i trenerka Ula Malko.

 

Magdalena Tereszczuk-Brach: Stereotyp złej macochy cały czas ma się bardzo dobrze i nic nie wskazuje na to, aby to się zmieniło. Dlaczego tak jest?

Ula Malko: Pierwsza odpowiedź, która mi przychodzi do głowy, to taka, że właściwie nie wiem, czemu tak jest. Wszyscy znamy te klasyczne bajki, w których macochy są przedstawiane jako straszne postaci, często gorsze nawet niż teściowe. W “Kopciuszku” czy “Królewnie śnieżce” Braci Grimm, macocha jawi się jako “zła matka”, odrzucająca, zimna, krytyczna, która chce się pozbyć pasierbicy. Trochę jakby ta postać symbolizowała nasze najskrytsze lęki przed tym, że ktoś, po kim spodziewamy się opieki i ciepła, nas odrzuci. Bo kim jest “macocha”? Kobietą, która wchodzi w miejsce mamy – albo dlatego, że mama umarła albo dlatego, że tata wybrał inną kobietę. Czyli historia macochy w umyśle dziecka zaczyna się od jakiejś straty. I być może to tak rzutuje na nasz sposób mówienia o tej roli. A przecież, kiedy się wczujemy w sytuację nowej partnerki ojca dzieci, to raczej nas to skłania do empatii: ktoś wchodzi w miejsce wypełnione przedtem przez inną, ważną kobietę. Albo wchodzi tam, by ją zastąpić (kiedy matka umiera) albo, żeby matkować dzieciom wtedy kiedy ich matka jest nieobecna. To nie jest wcale łatwa rola.

Ula Malko - Hello Zdrowie

Ula Malko /fot. archiwum prywatne

Choć tu muszę zrobić jedno ważne zastrzeżenie, dla mamy dzieci macocha rzeczywiście może być czarnym charakterem wtedy, gdy stary związek rozpada się w konsekwencji zdrady. Łatwiej dla wszystkich byłoby więc, choć wiem, że to pewnie jest możliwe tylko w świecie idealnym, by nowe związki zaczynały się wtedy, gdy stare są zakończone, pożegnane i opłakane. Dla relacji macochy z przybranymi dziećmi i ich matką taki scenariusz na pewno byłby łatwiejszy.

To prawda.

Spójrzmy też na samo słowo “macocha”. Brzmi nie najlepiej, ma raczej negatywne zabarwienie i konotacje, prawda? Która z nas chciałaby być dla dziecka “macochą”? Widzę to w trakcie konsultacji, kiedy kobiety, które przychodzą rozmawiać o tym, jak mogłyby się odnaleźć w nowej, patchworkowej rodzinie, często szukają słów, by nie powiedzieć o sobie „jestem macochą”. W angielskim słowie „stepmom” jest więcej neutralności, słychać opis sytuacji bez tego negatywnego odium. Bywa, że wśród tych nowych określeń pojawia się czasem „ciocia”, co brzmi cieplej, ale jednak nie jest zgodne z prawdą lub „partnerka ojca”, co opisuje stan faktyczny, ale nie mówi nic o relacji z dziećmi. Czasem wszystkie strony wybierają używanie samego imienia i mówią: “Tata z Mają przyjdą do nas na święta”. Tylko, że wtedy wciąż nie wiadomo, jak właściwie nazywać tę swoją nową rolę. Pamiętam taką poruszającą historię, kiedy jedna z moich znajomych poszła odebrać swoje przybrane dziecko do przedszkola i kiedy usłyszała pytanie: „A kim pani jest dla Stasia?”, nie wiedziała co odpowiedzieć, bo bardzo nie chciała przedstawiać się jako “macocha Stasia”. Wybrała więc: “jestem partnerką taty Stasia”.

Ludzie często się rozstają nie dlatego, że ktoś “zawinił”, i teraz trzeba mu wymierzyć “karę”, tylko dlatego, że nie było już między nimi więzi. Coś się skończyło. Coś się nie udało, coś się wyczerpało. Trzeba spróbować się z tym pogodzić, opłakać stratę i postarać żyć dalej. O ile lżej byłoby wszystkim bohaterom tej historii, gdybyśmy spróbowali patrzeć na macochy jako osoby, które coś wnoszą do nowej rodzinnej konstelacji, a nie zabierają.

No właśnie, czyli problem z macochami zaczyna się już na poziomie semantyki.

Język czasem nie nadąża za zmianą społeczną. Jestem przekonana, że z czasem pojawi się jakieś nowe słowo, które nie będzie nacechowane negatywnie. Na razie wokół tej roli wciąż istnieje pewne tabu. Mało rozmawiamy o macochach… Może dlatego, że dopiero od niedawna zaczęliśmy mówić otwarcie o matkach? Np. o tym, że z macierzyństwem wiążą się rozmaite emocje, nie tylko te przyjemne? Pojawiły się nowe narracje, które pokazują, że wiele kobiet ma w sobie uczucia mieszane, ambiwalentne, nie wszystkie od razu czują do dziecka wielką miłość, nie wszystkie chcą je karmić piersią, nie wszystkie są od pierwszej chwili zachwycone.

Plus te nieszczęsne stereotypy i mity.

Jeden z mitów mówi: „Każda matka kocha swoje dziecko bezgranicznie i od pierwszej chwili. Wystarczy, że zobaczysz je po porodzie, od razu pokochasz”. To dość opresyjne przekonania, które nie zawsze mają pokrycie w rzeczywistości. W przypadku macochy również mamy stereotypowe przekazy tylko o dokładnie odwrotnym znaku, macocha zawsze odrzuca przybrane dziecko. W każdej z bajkowych opowieści dziecko przeszkadza, psuje relację z mężczyzną, jest balastem, trzeba je “wyprowadzić do lasu”. To opowieści, w których relacja macocha-dziecko z góry skazana jest na niepowodzenie, a nie na próbę budowania własnej, indywidualnej ścieżki porozumienia z młodym człowiekiem. Myślę, że bajki, które są przecież symbolicznym zapisem różnych naszych nieświadomych lęków i mają opowiadać nasze wewnętrzne dylematy, zostały niepotrzebnie potraktowane jak reportaże z życia rodzinnego.

Z jakimi tematami macochy przychodzą do ciebie na terapię?

Kobiety, które wchodzą w związek, w którym mężczyzna ma już dzieci z poprzedniej relacji, przeżywają wiele trudnych emocji, których nie rozumieją, które usiłują rozpoznać, ponazywać. Tych uczuć jest bardzo wiele, bo sytuacja jest złożona. Z jednej strony jest próba odnalezienia swojego miejsca w złożonej konstelacji różnych relacji, z drugiej kontekst rodzinny i ocena społeczna. Wiele zależy od tego, w jakiej atmosferze odbyło się rozstanie z mamą dzieci, jakie są dziś jej relacje z ojcem dzieci. Czy w tle jest związek, który się zakończył “za porozumieniem stron” czy może są uraza, walka, żal, pretensje? Pojawia się wiele pytań: jak sobie ułożę relacje z moimi przybranymi dziećmi, czy one mnie zaakceptują? Jak sobie ułożę relację z byłą partnerką ukochanego? Jak jego rodzina (rodzice, rodzeństwo) mnie przyjmą? Potem pojawiają się obawy o to, co czują dzieci, czy nie będą “rozdarte” pomiędzy uczuciami do dwóch kobiet, mamy i nowej partnerki taty? W tej nowej, patchworkowej rodzinie na początku trudno jest znaleźć “swoje” miejsce, jak to zrobić, by nie być za blisko dzieci (i nie rywalizować z ich mamą) i jednocześnie nie być za daleko, w zbyt dużym dystansie.

Mogą się pojawić też lęki – co, jeśli zwiążę się z jego dziećmi, zbudujemy relację, a związek z ich tatą się rozpadnie? Zdarza się, że kobieta jest jednocześnie macochą dla starszych dzieci i mamą malucha, nowego dziecka w tym związku. Wtedy może pojawić się niepokój, czy umiem kochać wszystkie dzieci jednakowo? Bywa, że pojawiają się wyrzuty sumienia, poczucie rozdwojenia, złość, przytłoczenie. Dużo zależy od tego, jak wygląda codzienność tej rodziny. Inaczej będzie, jeśli macocha wychowuje razem z partnerem ich wspólne dziecko i dziecko z poprzedniego związku, i wszyscy mieszkają razem, a zupełnie inaczej, jeśli dziecko partnera bywa u nich w domu np. co drugi tydzień. Każda z tych sytuacji generuje inne wyzwania. Nic dziwnego więc, że w patchworkowych rodzinach pojawia się wiele pytań. Na przykład, jak budować relacje z dziećmi, gdy kontakt z nimi nie jest stały? Brak ciągłości, to jeden z powtarzających się motywów w moich konsultacjach. Inny częsty temat to, jak budować bliską relację z dzieckiem, jeśli wiemy, że matka nie pogodziła się z rozstaniem i nie lubi nowej partnerki byłego męża? A może wręcz obwinia ją o rozpad małżeństwa?

Dotykamy bardzo ważnego elementu tej całej układanki – czy między mamą biologiczną a macochą może być zgoda i współpraca.

Na konsultacje trafiają zazwyczaj rodziny, kiedy takiej zgody nie ma, więc częściej widzę trudne sytuacje, co nie znaczy, że ich jest statystycznie więcej. Wiem, że są rodziny, w których relacje po rozstaniu układają się dobrze. Kiedy jednak się nie układa, kiedy jest wrogość, żal albo nawet nienawiść, nietrudno o fantazje i projekcje na temat tej drugiej strony. Łatwo wtedy przypisywać komuś złe intencje, złą wolę, niegodziwość. W efekcie rośnie napięcie, narastają konflikty, a dzieci czasem usiłują te konflikty zażegnać i stanąć po czyjejś stronie. Np. mówią: „a moja mama mi pozwala grać na tablecie, a ty nie jesteś moją mamą i nie możesz mi mówić, co mam robić”. Wtedy kobieta myśli np: “chyba się poddam, nie mam już do tego siły, on mnie nigdy nie polubi niezależnie od tego, co zrobię”. Do tej skomplikowanej układanki, w której, jak wspomniałam, ważne jest, czy po rozstaniu ludzie się lubią i czy potrafią ze sobą rozmawiać, dodajmy pytanie, jak jest ustalona opieka, czy jest podzielona w stały i przewidywalny sposób? Im większa stałość i przewidywalność, tym więcej poczucia bezpieczeństwa. Na koniec dodajmy jeszcze jeden element: dużo tu zależy od wieku dzieci. Inaczej przybrana mama będzie budować relację z przedszkolakiem, a inaczej z nastolatką, która ma dość własnych rozwojowych wyzwań. Biologiczne matki “uczą się” swoich dzieci stopniowo, rosną jako matki wraz z rozwojem swoich dzieci, a macocha musi “wskoczyć” w rozumienie nastolatki niejako “w biegu”.

Relacja z dzieckiem niebiologicznym jest bardzo delikatna i trudna do nazwania.

Tak i łatwo wtedy przypisać każdą trudność, która się pojawia, temu, że to wszystko dlatego, że „jestem macochą”. A przecież czasem dziecko obraża się nie dlatego, że ma macochę, tylko dlatego, że miało zły dzień w przedszkolu. Albo dlatego, że ma 13 lat i danego dnia wszystko je wkurza. Dlatego na konsultacjach rozkładamy takie sytuacje na czynniki pierwsze i staramy się cierpliwie oglądać różne elementy tej złożonej, rodzinnej układanki.

Zobacz, jaki jest rozdźwięk pomiędzy stereotypem macochy, a tym, z czym stykasz się w gabinecie. Te przypadki, o których mówisz, to są kobiety pełne dobrej woli a jednocześnie obaw, czy zostaną zaakceptowane, czy dziecko je polubi.

Rzeczywiście widzę, że macochom zależy, aby przybrane dzieci je lubiły. To zrozumiałe, można to sobie wyobrazić: pokochałam mężczyznę, który ma dzieci i te dzieci są ważną częścią jego życia. Chciałabym, żeby mógł ze mną ten kawałek życia dzielić. A jednocześnie to w nim się zakochałam, a nie w jego dzieciach… a co będzie, jeśli one mnie będą irytować, męczyć, jeśli ich nie zrozumiem, nie odnajdę do nich drogi, jeśli będą mnie obwiniać za rozstanie rodziców? Są kobiety które mówią: “nie chciałam mieć dzieci, jak ja się odnajdę w tej nowej roli? Co jeśli nigdy ich nie polubię?”. Dużo tych wątpliwości, prawda? Zdarza się, że konsultuję pary, w których jeszcze nie doszło do spotkania dzieci z nową partnerką ojca, bo partnerzy dopiero planują, jak to zrobić, jak zapoznać dzieci z nową sytuacją, jak stworzyć nowy układ, w którym wszyscy będą mogli mieszkać razem. Kobiety, zresztą mężczyźni też, często są w napięciu, pełne obaw. Boją się, że jeżeli dzieci partnera ich nie zaakceptują, ten związek się rozpadnie.

Mam koleżanki, które nie mają swoich dzieci, ale są macochami, i mówią mi, że nie potrafią pogodzić się z tym, że zawsze będą numerem dwa dla swojego partnera. Czasami myślę sobie, jak one mogą tego nie rozumieć, że dla rodzica to dziecko zawsze będzie najważniejsze, ale potem zaczynam się zastanawiać nad tym i dochodzę do wniosku, że nie możemy wymagać od nich, by nagle, wchodząc w związek z kimś z dziećmi, to rozumiały i czuły.

To rzeczywiście może być trudne, tak jak wspominałam, macocha “wskakuje” do rodziny z dziećmi, nie ma czasu na adaptację. Podobnie ten nowy związek, nie ma szansy na etap “przed dziećmi”, kiedy na pierwszym planie jest zwykle namiętność, wolność, spontaniczność, swoboda. Tutaj nie ma tyle przestrzeni, jest za to złożona konstelacja relacji, a na dodatek związana z wychowaniem dzieci nieprzewidywalność: nagłe infekcje, katary, otarte kolana, zagubiony ukochany miś. Wszystko inne musi zejść na dalszy plan. Pary opowiadają, że czas dla dwojga jest dopiero, kiedy uda się wszystko poukładać. Wyobrażam sobie, że to trudne i zmienia dynamikę budowania relacji. Warto mieć tego świadomość, gdy wchodzimy w związek z kimś, kto ma już dzieci. Na dodatek w naszym społeczeństwie rodzi się coraz mniej dzieci, więc stają się one istotami nieco “egzotycznymi”. Jest mnóstwo dorosłych osób, które nie są z dziećmi oswojone, nigdy nie miały żadnego przedszkolaka czy niemowlaka na rękach. To również rodzi napięcia.

W “Kopciuszku” czy “Królewnie śnieżce” Braci Grimm, macocha jawi się jako “zła matka”, odrzucająca, zimna, krytyczna, która chce się pozbyć pasierbicy. Trochę jakby ta postać symbolizowała nasze najskrytsze lęki przed tym, że ktoś, po kim spodziewamy się opieki i ciepła, nas odrzuci.

Z jakimi problemami można się jeszcze zderzyć, wchodząc w taki związek?

Chciałabym rozwinąć jeszcze temat spontaniczności. Kobiety z rodzin patchworkowych często o tym wspominają. Okazuje się, że wielu osobom jest trudno być spontanicznym wobec dziecka, które nie jest biologicznie „ich”. Pamiętam, kiedy w trakcie moich studiów Andrzej Wiśniewski, psychoterapeuta rodzinny z ogromnym doświadczeniem, mówił o tym  w trakcie zajęć o rodzinach adopcyjnych. Myślę, że w rodzinach patchworkowych może działać podobny mechanizm. Wobec dziecka, które nie jest biologicznie nasze, pojawia się mechanizm analizowania i kontroli: „czy wolno mi tak zareagować?”, „czy mogę jej to powiedzieć?”. Ta utrata spontaniczności i przesadna intelektualizacja bywa ogromnym obciążeniem. Myślę, że dla wszystkich stron.

Tak jak wspomniałam, kiedy rodzi się dziecko biologiczne, potrzebujemy dużo czasu, by się go nauczyć. Dostajemy w szpitalu taki ciasno zawinięty „pakuneczek” i potem dzień po dniu, krok po kroku “odpakowujemy go”, uczymy się, jak go rozumieć, jak na niego reagować, jak z nim rozmawiać, jak rozwiązywać problemy. To proces, w którym stopniowo, drogą prób i błędów, poznajemy dziecko. W dodatku każdemu dziecku matkujemy nieco inaczej, bo dzieci są bardzo różne. Z jednym pewne żarty będą w porządku i rozbawią obie strony, z drugim już nie, bo ono nie lubi takiego stylu albo nie łapie metafor. Jedno dziecko wskoczy ci o poranku pod kołdrę i chętnie się przytuli, drugie potrzebuje czasu, żeby się obudzić, a najlepiej, żeby tylko otoczyć je ramieniem. Ale macie mnóstwo czasu, żeby się tego uczyć i stopniowo dostosowywać. W przypadku macochy sytuacja wygląda inaczej, często trafia na dość „gotowego człowieka”, który ma swoje przyzwyczajenia, granice i język. Nie ma czasu, za to jest presja. Wskakujesz w relację w biegu. I ta nauka, która u biologicznych rodziców rozciąga się na lata, musi nastąpić w znacznie krótszym czasie. To jest wyzwanie.

Tym bardziej, że dziecko samo nie wybrało, że ma „drugą mamę”, zostało w tę sytuację wprowadzone przez dorosłych. Rodzice się rozstają i komunikują: „Proszę bardzo, teraz to jest nasza nowa rzeczywistość, musimy się wszyscy dostosować”. Albo, co jeszcze trudniejsze, dziecko straciło mamę i po jakimś czasie, nie zawsze wtedy, gdy żałoba po mamie się domknęła, w życiu ojca pojawia się nowa partnerka.

Wyobrażam sobie, że odrzucenie macochy przez dziecko może być trudne.

Myślę, że każde odrzucenie przez człowieka, na którym nam zależy, jest trudne. Ale pamiętajmy, że dziecko może nie chcieć mieć kontaktu z macochą nie ze względu na nią samą, tylko na sytuację i na uczucia do mamy biologicznej czy do taty. Zachęcałabym, żeby starać się na początku, choć wiem że to niełatwe, nie brać reakcji dzieci osobiście. Pamiętam, jak jedna z moich znajomych opowiadała: „Wiesz, ja im proponuję mnóstwo różnych rzeczy, chciałam ich nawet zabrać do Suntago, a oni, że nie chcą, bo to głupie”. I mówiła dalej: „Staram się i próbuję, ale oni mnie kompletnie zlewają”. Wtedy pomyślałam, że taki proces wzajemnego oswajania się musi trwać i że często dorośli są w zupełnie innym miejscu niż dzieci. Dorosły chce budować relację, wkłada w to energię i wysiłek, a dziecko bywa jeszcze niegotowe. Może jeszcze się nie oswoiło z nową sytuacją? Może jest złe na ojca, że się rozwiódł, ale boi się jemu tę złość okazywać, więc woli przerzucić na “nową mamę”? Może boi się, że jak mu się spodoba, to będzie nielojalne wobec mamy? Rozumiem, że dla macochy to może być bardzo trudne.

Nie uważasz, że kluczową rolę w tym, aby macocha odnalazła się w nowej rodzinie odgrywa partner?

W idealnym świecie partner mógłby spróbować pomóc nowej partnerce wejść w tę sytuację. Opowiedziałby jej coś o dzieciach, tak by mogła je wcześniej trochę „poznać”, zanim dojdzie do pierwszego spotkania. Sprawdzałby też z nią, czego ona potrzebuje, jak wyobraża sobie to poznanie i wspólne budowanie relacji. Sprawdzałby z dziećmi, jak one by chciały to zorganizować. W końcu to on najlepiej zna obie strony i może być kimś w rodzaju pomostu. Ale realność jest taka, że i w partnerze są przecież rozmaite emocje i rzadko ze spokojem wchodzi w taką sytuację.

Kobieta z dzieckiem zapala sztuczne ognie

Przygotowując się do naszej rozmowy, weszłam na jedną z grup dla macoch na Facebooku i zobaczyłam, że w wielu wpisach widać mnóstwo frustracji. Czasami trudno mi się to czytało. Przytoczę ci rady, jakie macochy tam sobie dają, by przetrwać z dziećmi swojego partnera. Na przykład: “nie moje dziecko, nie mój problem”, “minimalizowanie kontaktów z dzieckiem”, “wychowywanie cudzego dziecko to nie twój obowiązek, bo to wszystko może obrócić się przeciwko tobie”, “odseparowanie się od dzieci partnera psychicznie, nie ingerowanie, nie wtrącanie się”.

Smutne.

Bardzo. I jeśli przeczyta to ktoś, kto zbyt szybko wyciąga wnioski, może powiedzieć, że wszystko się zgadza, macochy są wredne. Przytoczę ci jeszcze jeden przykład. Na tej samej grupie jedna z macoch napisała, że kiedy pasierbica przyjechała do nich na weekend i okazało się, że miała wszy, to od razu kazała mężowi zawieźć dziewczynkę do matki. Moja pierwsza myśl była taka: jak ona mogła zrobić coś takiego temu dziecku. Ale potem zaczęłam się nad tym zastanawiać, że to przecież wierzchołek góry lodowej, że prawdopodobnie do takiej reakcji macochy mogło doprowadzić kilka czynników i nagromadzenie wcześniejszych nieporozumień na linii matka-ojciec-macocha.

Życie w patchworku wymaga ekwilibrystyki nie tylko logistycznej, ale przede wszystkim  komunikacyjnej i emocjonalnej. W tej układance jest wielu dorosłych, z których każdy ma swoje emocje, potrzeby, oczekiwania, zaszłości i jakieś wzajemne relacje. To wszystko wpływa na to, czy i w jaki sposób ze sobą rozmawiają. Nie znam innego sposobu na wyjaśnianie tych zawiłości od komunikowania się wprost i z szacunkiem. Wiem, komunikacja wprost nie jest łatwa i niestety rzadko jesteśmy jej uczeni, ale naprawdę wiele ułatwia. Myślę, że im bardziej są uporządkowane sprawy emocjonalne między dorosłymi, tym łatwiejsze relacje z dziećmi. Nie da się obejść tego skrótem.

Nie powiedziałyśmy też jeszcze o jednym elemencie, w tej relacyjnej układance, o której rozmawiamy – istotnym elementem bywają prawnicy. Ze smutkiem obserwuję, jak czasem rodzice komunikują się ze sobą latami tylko za ich pośrednictwem. Z mojego doświadczenia wynika, że taka praktyka raczej zaognia konflikt, niż go łagodzi czy rozwiązuje. Coraz trudniej wtedy widzieć po drugiej stronie człowieka z jego dobrymi intencjami, a łatwiej przeciwnika, którego trzeba pokonać.

W idealnym świecie wspaniale by było, gdyby dziecko rozstających się rodziców mogło usłyszeć: „Twój tata/ twoja mama zawsze będzie dla mnie ważny/a, bo dzięki niemu/niej ty jesteś na świecie”. Niestety, dla wielu rodziców takie komunikaty to czysta abstrakcja, oni działają w trybie wojny i są w silnym lęku, że ta druga strona zabierze dzieci. Do tego dochodzi żal i nierzadko wściekłość z powodu samego rozstania.

Macocha trafia więc często wprost na front, na walkę, podejrzliwość i oskarżenia w stylu: „specjalnie wysłała do nas dziecko chore, żeby zrobić mi na złość.”

Zgadzam się.

A kiedy toczy się walka na froncie, to dziecko staje się  dla obu stron zupełnie niewidoczne. Im bardziej zagorzała walka, tym mniej przestrzeni zostaje dla dziecka. Kobieta, która wchodzi do takiej rodziny, bywa, czasem nieświadomie, zapraszana przez partnera do stanięcia po jego stronie, wzięcia broni do ręki: „Nie uwierzysz, co zrobiła, chciała nam zabrać wszystkie pieniądze”.

Jako mediatorka widzę że, każdy ma swoją perspektywę, swoją “rację”. W tym sensie nie istnieje “racja obiektywna”. Na przykład macocha mówi: „Naprawdę chciałabym dogadać się z jego dziećmi, mieć z nimi dobry kontakt, ale on mnie w tym w ogóle nie wspiera, nic nie robi.” Tymczasem ojciec dzieci widzi to inaczej: „Chciałbym, żeby mieli dobrą relację. Ale ona by chciała być od razu ich najbliższą przyjaciółką, a to niemożliwe, przecież dopiero co się przeprowadziliśmy, dzieciaki zmieniły szkołę, są zestresowane, mają egzaminy. Wolą jeździć do dawnych znajomych z sąsiedztwa, bo tam się wychowali, a nie dlatego, że nie chcą jej widzieć. To nie jest o niej, to jest o ich życiu.”

I mamy konflikt, bo nowa partnerka mężczyzny myśli, że dzieci jej nie lubią, a ich ojciec widzi, że potrzebują czasu, że są obciążone zmianami. Tylko trudno o tym wszystkim otwarcie rozmawiać, może dlatego, że są tak mocno zanurzeni w swoich odczuciach i perspektywach.

Łatwo przypisać każdą trudność, która się pojawia, temu, że to wszystko dlatego, że „jestem macochą”. A przecież czasem dziecko obraża się nie dlatego, że ma macochę, tylko dlatego, że miało zły dzień w przedszkolu.

Uderza mnie to, że macochy nie mają za bardzo przestrzeni, by mówić o swoich uczuciach. Jedyne, co im często zostaje, to uzewnętrznianie się na przykład w mediach społecznościowych.

Tak, o tym, co czują macochy (dotyczy to również ojczymów), praktycznie w ogóle się nie mówi. Dla przykładu, jeśli ktoś tworzy rodzinę adopcyjną, to przechodzi specjalny kurs, uznaje się, że potrzebne mu będzie przygotowanie, rozmawia się o psychologicznych aspektach tej sytuacji. Oczywiście można dyskutować, na ile te kursy są skuteczne, ale przynajmniej pojawiają się jakieś podpowiedzi, można się zapoznać z czyimś doświadczeniem. Jeśli natomiast jesteś kobietą, która zakochała się w mężczyźnie, który trzy lata temu się rozwiódł, ma byłą żonę i dwójkę dzieci, to fakt, że być może będziesz potrzebowała wsparcia, budzi raczej zdziwienie. W Bliskim Miejscu, Ośrodku który współprowadzę, zorganizowałyśmy wiosną warsztaty dla rodzin patchworkowych i cieszyły się dużym zainteresowaniem, ale odniosłam wrażenie, że takie oferty są rzadkością.

Oczywiście nie każdy potrzebuje tego samego wsparcia, może się na przykład zdarzyć, że para znała się wcześniej, byli przyjaciółmi i kobieta znała dzieci swojego ukochanego, zanim postanowili być razem. Być może wtedy wszystkim jest łatwiej, bo ona już wie, jak on funkcjonuje jako ojciec – np, że jest dzieciom bardzo oddany i poświęca im dużo czasu. Albo może być jeszcze inaczej, on jest po rozwodzie i ona jest po rozwodzie, oboje mają dzieci z poprzednich związków i inne strategie wychowawcze, inne filozofie. Taka rodzina może potrzebować jeszcze innej formy pomocy, np kilku konsultacji rodzinnych.

Czytając różne wpisy macoch, zaczęłam się zastanawiać, na ile bycie w takim patchworku może uruchamiać w nas najgorsze emocje.

Nie wiem, co masz na myśli mówiąc o “najgorszych emocjach”, ja myślę, że mamy w sobie cały wielki ich konglomerat i różne sytuacje poruszają w nas po prostu różne struny. I nie wszystkie brzmią pięknie. To jest ludzkie, każdy ma w sobie “ciemną stronę”, a sytuacja o której rozmawiamy, po prostu nas z nią kontaktuje.

Jakie uczucia się pojawiają w macochach?

Wiele różnych i nie zawsze przyjemnych. Na przykład zazdrość, rywalizacja, poczucie winy, żal. Kobieta weszła np. w związek ze starszym mężczyzną. On miał dzieci z poprzedniego związku, kolejnych nie planował. Ona chciała mieć dziecko, ale machnęła ręką na te plany: „Dobra, to nie jest takie ważne, najważniejsze, że jesteśmy razem.” Później jednak widzi go w roli ojca i pojawia się frustracja, resentyment, żal. “To był błąd, jednak chciałabym mieć z nim dziecko, chciałabym, żebyśmy to wspólnie przeżyli.” Albo inaczej, kobieta nie może mieć dzieci i budzi się w niej zazdrość o relację rodzicielską jej partnera z matką dzieci. Może być też tak, że kobieta ma wrażenie, że partner jest bardziej troskliwy wobec własnych dzieci niż wobec niej czy jej dzieci i pojawiają się myśli: “Dlaczego one dostają od niego coś, czego ja nie dostaję?”. Takie pary czasem trafiają na terapię, żeby móc w ogóle rozpocząć rozmowę na ten temat, wyrazić to, co jest “pod spodem”.

rozstanie

Rywalizacja, zazdrość, lęk. Z czym jeszcze mierzą się macochy?

Na przykład z sytuacją, kiedy dziecko partnera powie do niej “mamo”. W przedszkolu czy w codziennym życiu takie przejęzyczenie obcego dziecka wobec nas wywołuje raczej uśmiech, można wtedy spokojnie odpowiedzieć „Ja jestem Ula, pamiętasz?” i wszystko toczy się naturalnie. Ale bywa, że dla macochy to słowo niesie jakiś ciężar: jedna się wzruszy, a inna poczuje, jakby ją to zmroziło. Czy naprawdę jestem dla niego taka ważna? Może się przejęzyczyło? Co będzie, jak się jego mama dowie? Czy to jest w porządku? Może lepiej, żeby nadal mówiło do mnie po imieniu?”. Rodzice biologiczni często nadają słowu „mama” czy „tata” ogromne znaczenie. Spotykam się z tym, że w porozumienie rozwodowe ktoś wpisuje klauzulę: „Nie zgadzam się, żeby dziecko mówiło do partnera czy partnerki per ‘mamo’, ‘tato’”. Niby to tylko słowa, ale mocno, bardzo mocno naznaczone emocjami. Wiele mam adopcyjnych też się mierzy z podobnym pytaniem: jak właściwie dziecko ma się do mnie zwracać? Jedna z nich zapytała mnie kiedyś, czy uważam, że mama może być tylko jedna.

Czy łatwiej jest odnaleźć się w nowej roli macochom, które mają swoje dzieci?

Pewnie bywa różnie, choć zważywszy na to, o czym mówiłyśmy wcześniej, jeśli ma się własne dzieci, być może jest jednak odrobinę łatwiej. Na przykład znaleźć dla siebie przestrzeń, kiedy we wspólnym domu pojawiają się dzieci partnera. Wtedy zwykle robi się dość gęsto – i od interakcji, i od emocji. Moje bezdzietne klientki wspominają, że czasem czują się wtedy „bez swojego miejsca”, jakby nie miały gdzie usiąść. Łatwo możemy to sobie wyobrazić. Pojawia się dwójka dynamicznych i stęsknionych za tatą dzieci, co zmienia całą atmosferę domu, wypełnia ją. Jeśli kobieta ma własne dziecko, może być jej nieco łatwiej się odnaleźć, nie tylko dlatego, że ma już jakieś doświadczenie rodzicielskie, a dzieci partnera nie są “przybyszami z obcej planety”, ale to też pomaga nie dać się “wysadzić z siodła”, zachować swoja pozycję.

Oczywiście jest też druga strona tego medalu – ważne, by nie pójść w podział domu na dwa “obozy”, gdzie kobieta ze swoim dzieckiem będzie w jednym, a partner ze swoimi dziećmi w drugim. No i jeszcze jeden aspekt: jeśli kobieta ma swoje dzieci a partner swoje, to te dzieci stają się dla siebie przybranym rodzeństwem. My, dorośli odpowiadamy po części za to, jak rodzeństwo układa swoje relacje. Czy się lubią? Czy bardziej rywalizują? Czy mogą robić coś razem? Czy tworzymy w domu dla nich wspólną przestrzeń, czy dzielimy terytoria?

Podsumowując: własne doświadczenie rodzicielskie wiąże się z dużym wysiłkiem, ale ma też jedną ważną zaletę, może ułatwiać zrozumienie drugiej strony, wejście w buty drugiego człowieka. Kobieta, która ma swoje dziecko z poprzedniego związku, czasem łatwiej zrozumie dylematy partnera. Może np. pomyśleć: „On tęskni za swoimi dziećmi, kiedy ich tydzień nie widzi, ja przecież też bym tęskniła, gdyby to dotyczyło mojego dziecka. Nic dziwnego, że jak tylko zadzwonią, rzuca wszystko i do nich jedzie.” Własna rodzicielska perspektywa pozwala lepiej zobaczyć, z czym mierzy się partner jako rodzic.

Dochodzę do wniosku, że bycie macochą we współczesnym świecie jest jedną z najtrudniejszych ról społecznych.

Tak, bo wracając do początku naszej rozmowy, to są takie czarne charaktery współczesnej kultury. Tak łatwo “byłej żonie” czy “macosze” przypisać negatywne cechy, projektować na nie to, co negatywne. Tymczasem praktyka pokazuje, że ludzie często się rozstają nie dlatego, że ktoś “zawinił”, i teraz trzeba mu wymierzyć “karę”, tylko dlatego, że nie było już między nimi więzi. Coś się skończyło. Coś się nie udało, coś się wyczerpało. Trzeba spróbować się z tym pogodzić, opłakać stratę i postarać żyć dalej. O ile lżej byłoby wszystkim bohaterom tej historii, gdybyśmy spróbowali patrzeć na macochy jako osoby, które coś wnoszą do nowej rodzinnej konstelacji, a nie zabierają.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?