Przejdź do treści

„To nie jest prawda, że wszystkie drzwi zostały już otwarte i że nie warto otwierać nowych. Każdy człowiek, który się rodzi, ma szansę zrobić coś po swojemu” – mówi dziennikarka Katarzyna Stoparczyk

„To nie jest prawda, że wszystkie drzwi zostały już otwarte i że nie warto otwierać nowych. Każdy człowiek, który się rodzi, ma szansę zrobić coś po swojemu” – mówi dziennikarka Katarzyna Stoparczyk fot. Aneta Gebska
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– W ciszy wyrastają najpiękniejsze rzeczy tego świata – najważniejsze pytania, najważniejsza życiowa odwaga. Kiedy mamy odwagę wsłuchać się w siebie, to powoli rozumiemy, kim jesteśmy i po co tu jesteśmy. A jeśli jesteśmy na tej drodze i zaczynamy rozumieć, po co na niej jesteśmy, to jest duża szansa, że na końcu życia widzimy, czy przystawiliśmy drabinę do właściwej ściany. Porażką jest, jeśli ściana nie jest nasza, bo wtedy okazuje się, że nie żyliśmy zgodnie z biciem własnego serca – mówi dziennikarka Katarzyna Stoparczyk. Właśnie ukazała się jej książka „Jak mieć w życiu frajdę”, która jest zapisem rozmów z wyjątkowymi bohaterami.

 

Pani Kasia przyznaje się, że przed naszą rozmową doczytywała swoją książkę, niczym kujon przed sprawdzianem. Dziwę się, bo przecież role są odwrócone – nie musi przygotowywać się do wywiadu, robić researchu, może rozsiąść się wygodnie w fotelu i czekać na zadane pytanie. Śmiejemy się. Tłumaczy mi, jak to jest:

Katarzyna Stoparczyk: To zostaje w głowie, że człowiek cały czas się przygotowuje, szuka, sprawdza – taką ma pasję. Studiowałam na Akademii Muzycznej, gdzie rzetelność była na wagę złota, zawsze ją punktowano, a teraz trzeba się nauczyć po prostu być i to też jest fajne.

Muzyk może skryć się za instrumentem, a pani w swojej pracy zawodowej robi coś zupełnie innego.

Dlatego, że od instrumentu uciekłam, nie mogłam tam być.

Kiedy się pani zorientowała, że to nie ta droga?

Ta odpowiedź mnie skompromituje (śmiech). Zorientowałam się, jak już skończyłam dyrygenturę i wydział gitary klasycznej. Jak obroniłam oba dyplomy, czyli zostałam magistrem sztuki do kwadratu. Kiedy zapowiadałam koncerty – bo zawsze dużo gadałam i na scenę wystawiali mnie koledzy z Akademii Muzycznej – to z tej sceny, pewnego dnia, zgarnęło mnie radio, w ostatnim możliwym momencie.

Stańko, Stoch, Hołowczyc, Wojciechowska, Umer, Pieczka, Hen, Janerka, Pilch – wybitne postacie i niesamowici bohaterowie. Do kogo było pani najbliżej? Z kim zaiskrzyło tak, że wracała pani myślami do tej rozmowy?

W mojej audycji „Myślidziecka 3/5/7” bohaterów było grubo ponad 100. I niemal za każdym razem ci ludzie zapadali mi w serce. To nieprofesjonalne, ale wychodziliśmy ze studia i nie rozstawaliśmy się od razu. Bardzo często długo rozmawialiśmy. Można by było z tego stworzyć drugą audycję, równie ciekawą, ale już bardziej prywatną, osobistą. To też pokazywało, że po wyjściu ze studia trzeba było jakoś wyhamować, bo tam w studiu dużo się jednak działo. Oni często ściągali maski i pokazywali siebie prawdziwych.

Ale jeśli pyta pani o konkretne osoby, to bardzo zaskoczył mnie np. Lech Janerka. Kompletnie nie spodziewałam się, że spotkam kogoś takiego. Podczas rozmowy był niezwykle uśmiechniętym, serdecznie nastawionym, życzliwym człowiekiem. Co chwilę wybuchaliśmy śmiechem, biegaliśmy na papieroska – ja nie palę, ale on nieźle kurzył. Czuliśmy się trochę jak dzieciaki w liceum, które wskakują na parapet, majtają nogami i rozmawiają o najważniejszych sprawach tego świata. To było tak orzeźwiające i fajne. Doceniałam zawsze teksty Janerki i nurkowałam pomiędzy jego słowami. Tu miałam okazję poznać, jak precyzuje myśli na żywo, jak jest nieprawdopodobnie inteligentny, ale też ludzko fajny. Dla mnie to była największa nagroda, bo jechałam, mając z tyłu głowy słowa moich kolegów z radia, którzy mówili: No, z Janerką to sobie nie pogadasz”. A jednak pogadałam. Pogadaliśmy sobie oboje i to było wspaniałe doświadczenie.

Katarzyna Stoparczyk i Franciszek Pieczka / fot, arch. prywatne

Ale też z tych dziewięciorga rozmówców wspaniałe było spotkanie z Kamilem Stochem. Zadzwoniłam do niego, nie mając przekonania, czy to jest jego prywatny numer telefonu. Nie mam pojęcia skąd go miałam, ale zadzwoniłam, idąc tropem małej dziewczynki, która chce trochę porozrabiać. Odebrał, powiedział, że przyjedzie, że kojarzy audycję. To było miłe. Miał przyjechać na Galę Mistrzów Sportu i przy okazji do mnie. Odłożyłam słuchawkę i pomyślałam, że ktoś mnie tu nieźle wkręca, że to nie może być Kamil Stoch. Byłam o tym przekonana do tego stopnia, że o całej sprawie po prostu zapomniałam. Przypomniałam sobie po czasie. Okazało się, że po pierwsze oczywiście rozmawiałam z Kamilem Stochem, a po drugie on rzeczywiście na mój telefon czekał. Chyba nie muszę mówić, jak okropnie się z tym wszystkim czułam. W każdym razie Kamil jak powiedział, tak zrobił. I ta rozmowa z nim była prawdziwą radością. Radością poznania kogoś, kto jest wielkim mistrzem. Nie tylko latania, ale także życia. Kogoś, kto ma zaledwie trzydzieści parę lat, a już wie, czym jest głęboka pokora i pięknie poukładana hierarchia wartości. To jest facet, który moim zdaniem, po prostu się nie zgubi.

Poza tym ma do siebie wielki dystans. Mówił, że jest wielbicielem opery, więc zapytałam go, ile razy w niej był. Odpowiedział, że dwa i ryknął śmiechem, ja zresztą też, ale od razu dodał: „Pani Kasiu, mój kot ma na imię Figaro, to chyba też coś znaczy”. Cudownie, jeżeli zdarza się mądra, głęboka rozmowa, ale jeśli jeszcze do tego jest bardzo przyjemna, to już w ogóle – pełnia szczęścia. Ale w tym przypadku było coś jeszcze. Zupełnie nieoczekiwany ciąg dalszy.

Wyszliśmy ze studia i – tak jak przy okazji każdej rozmowy opisuję w książce kulisy jej powstawania, także i tu to zrobiłam. A muszę powiedzieć, że tego, co stało się po uchyleniu studyjnych drzwi, nikt z nas się nie spodziewał. Na Kamila czekało kilkadziesiąt osób. Z tortem, z kwiatami. Kiedy go zobaczyli, ryknęli gromko Sto lat. To było wielkie zaskoczenie, bo jego obecność w studiu miała być przecież tajemnicą. Kamil chciał przyjechać, by nagrać audycję „Myślidziecka 3/5/7”. I tyle. To wszystko miało się rozegrać między nami. Pojęcia nie mieliśmy, że tuż za drzwiami czeka na niego całkiem niezły tłumek. Do dzisiaj nie wiem, kto sypnął. Kamil pięknie rozdawał autografy, pożegnaliśmy się i pojechał. Do dzisiaj mamy ze sobą kontakt. Choćby SMS-owy. Kiedy myślę o Kamilu, zawsze myślę o kimś, kto w swojej branży zdobył, co mógł, a jednak potrafił zachować skromność i pokorę. To mnie zawsze zachwyca w ludziach, którzy osiągnęli wszystko.

Wszyscy bohaterowie mojej książki zdołali zachować w sobie dziecko i dlatego w swoim życiu wygrali. Potrafili dostrzegać rzeczy małe i urodę życia, która dana jest każdemu z nas, bo każdego dnia przychodzi do nas coś dobrego, coś wartościowego, tylko sztuką jest to zauważyć. W zależności od tego, jak podchodzimy do życia, jak potrafimy uważnie spojrzeć na świat, jesteśmy bardziej, bądź mniej szczęśliwi

Czy jest coś, co łączy pani bohaterów? Nie chodzi mi w tym przypadku o ich osiągnięcia, ale cechy charakteru.

Myślę, że tak. Wszyscy oni zdołali zachować w sobie dziecko i dlatego w swoim życiu wygrali. Potrafili dostrzegać rzeczy małe i urodę życia, która dana jest każdemu z nas, bo każdego dnia przychodzi do nas coś dobrego, coś wartościowego, tylko sztuką jest to zauważyć. W zależności od tego, jak podchodzimy do życia, jak potrafimy uważnie spojrzeć na świat, jesteśmy bardziej, bądź mniej szczęśliwi. Myślę, że ta umiejętność zauważania w codzienności rzeczy małych, to jest rys charakterologiczny wszystkich bohaterów książki pt. „Jak mieć w życiu frajdę”.

Jest jeszcze jedna bardzo ważna cecha – to uważność na drugiego człowieka. Świat nie kończy się na czubku własnego nosa i jeśli mamy tego świadomość, to już nam bliżej do własnego szczęścia. Bo kiedy zauważamy drugiego człowieka, kiedy spojrzymy mu w oczy, kiedy jesteśmy w stanie wyciągnąć do niego rękę, wtedy życie daje nam bonus w postaci satysfakcji, spełnienia. Zawsze mówię, że my, ludzie, jesteśmy na prąd. Odbieramy swoje energie podprogowo, nieświadomie. Często nie wiemy np. dlaczego kogoś lubimy, albo nie darzymy sympatią, prawda? Jesteśmy lustrem, dajemy światu to, co w sobie mamy. Wszyscy moi rozmówcy byli w stanie, w tej czy innej formie, dać temu światu coś pięknego i wartościowego. Każda z tych osób wyszła poza swoje ciasne ramy i dała coś z siebie drugiemu. To jest bardzo ważne.

Jeżeli inni są dla nas lustrem, to jaką prawdę o samej sobie pani widzi w ludziach?

W tych rozmowach na pewno patrzyłam na siebie jak najmniej, ale byłam wyzwalaczem. Wyzwalaczem energii, emocji, zwierzeń. To, że mówili o czymś po raz pierwszy, to była dla mnie wielka nagroda. Co widzę? Jakąś prawdę. Tam nie było napinania się, puszenia. Było tak, jakbym usiadła z panią przy kawie i porozmawiałybyśmy sobie w komfortowych emocjonalnie warunkach.

Pamiętam, jak mój kolega zapytał mnie: „Jak to zrobiłaś, że Hołek powiedział ci takie rzeczy? Zrobiłem z nim kilka wywiadów, a on cały czas był za fasadą, zasłaniał się”. Po rozmowie z Hołkiem zrozumiałam, że on nie kryje się za tym swoim pięknym uśmiechem, ale bezczelnie śmieje się życiu w twarz. I to mi się bardzo podoba. Facet zna swoją wartość i potrafi poukładać życie tak, że może sobie na to pozwolić. Ale zdradził mi też, że za tym uśmiechem niekiedy kryje się morderca, zabijaka. Ktoś, kogo zachowanie obliczone jest na sukces i cel. Że w momencie rywalizacji jest w stanie przegryźć swojemu rywalowi tętnicę i aortę. Dlaczego mi o tym powiedział? Nie wiem, może czuł się bezpiecznie? Może pomogła w tym moja akceptacja i autentyczność? Jakaś prawda w spojrzeniu, w ciekawości, w miłości – to może górnolotne słowo, ale widać je w akceptacji i sympatii wobec drugiego człowieka.

Jeśli zaistnieją warunki, w których człowiek może być u siebie, a mam takie poczucie, że ci ludzie podczas naszych rozmów, byli u siebie – to jeśli mogę się o sobie czegoś dowiedzieć, jeśli mogę odebrać tu jakąś lekcję, to na pewno będzie to lekcja uważności i autentyczności.

Jak ma się rozbrykane dziecko w sobie, mądre, nienastawione na zysk, na cel, niewyrachowane, to mam poczucie, że można wszystko. Wtedy rosną skrzydła. Dziecko w nas może zdeterminować dorosły lot, dzięki czemu życie będzie miało inną jakość. Dzieci są dla mnie mistrzami

Dlaczego pani odpowiedziała przy pierwszym pytaniu, że nie jest to profesjonalne, że te rozmowy zapadają w sercu?

(śmiech) Nie lubię słowa „profesjonalizm”. W mojej pracy lubię przybrudzenia, nieoczywistości, potknięcia. Zresztą w audycji „Zagadkowa niedziela”, którą prowadzę, czasem wchodzi do studia siedmioletni gość, albo gościówa, i rozwala wszystko tak, jak chce. Często są to goście niesubordynowani, ale przez to cudowni, autentyczni, mają w sobie świeżość, wiele razy tego doświadczyłam. Zatem obcowanie z nimi w audycji na żywo to dawanie sobie prawa do popełniania błędów.

Pracowałam kiedyś w telewizji i realizowałam serię reportaży z dziećmi z różnymi dysfunkcjami. Zawędrowałam do Rodzinnego Domu Dziecka i pamiętam, jak panu dźwiękowcowi w kadr wchodziła szczotka od mikrofonu, a ja akurat rozmawiałam z czteroletnim człowiekiem, który się pięknie otworzył. Mówił tak ważne rzeczy, a ekipa za każdym razem podchodziła, rozpraszała nas, bo kadr musiał być czysty.

Od tej pory uwielbiam przybrudzenia. Wszystkie te szczotki włażące niesfornie w kadr czy tzw. brudy dźwiękowe, które przydarzają się nam w radiowym studiu. Bo przecież zawsze najważniejsza jest treść, dotarcie do człowieka. Wszelkie media i cała technika jest tylko tego nośnikiem. I właśnie z takim przekonaniem i doświadczeniem weszłam do studia, by poprowadzić audycję Myślidziecka 3/5/7″. W sensie dosłownym – to nie było profesjonalne, bo tam się działy różne rzeczy, których nie da się podciągnąć pod tę definicję. Robiłam audycję na swoich zasadach, zgodnie ze swoją intuicją. Nie przejmowałam się tym, jak powinno być, bo uważałam, że powinno być tak, jak uznam za stosowne.

Radio daje większy komfort, szczotka może być gdziekolwiek. Telewizja kreuje, stawia obrazek na pierwszym miejscu.

Pamiętam, że wtedy bardzo się wkurzyłam. Nie pozwoliłam na to, żeby jakaś szczotka zniszczyła rozmowę, bo czułam, że rozmowa z 4-letnim chłopcem z rodzinnego domu dziecka ma ogromny potencjał. Chłopiec pięknie opowiadał o swojej nowej rodzinie, o adaptacji do nowego środowiska. Miałam świadomość, że to da coś wartościowego tym wszystkim ludziom, którzy wchodzą w relacje z dziećmi z Domów Dziecka – a przecież to są najważniejsze sprawy tego świata. I chociaż ta cholerna szczotka weszła w kadr, to i tak sama rozmowa miała ogromne zasięgi.

Dlaczego? Bo tam była prawda, była nawiązana bliska, autentyczna relacja. I gdybyśmy to zaczęli pudrować i czyścić, stracilibyśmy najważniejsze, czyli interakcję z żywym człowiekiem, który ma cztery lata i nie ma szans, aby na nas poczekał. Dzieci są jak mistrzowie zen, jak buddyjscy mnisi. Dają nam ten jeden jedyny moment nieprawdopodobnej uważności. Ale przecież on nie trwa wiecznie, ponieważ dzieci są również kinestetykami. Za chwilę od nas odbiegną, a my pozostaniemy z pięknym kadrem bez szczotki, tyle że pustym. Dzieci są bardzo wymagającymi rozmówcami i wielokrotnie tego doświadczałam, realizując rozmowy do audycji „Dzieci wiedzą lepiej”. Czułam, że to jest ten złoty moment – albo teraz porozmawiam, albo to nam się zwyczajnie nie uda.

Skąd u pani takie wyczucie? Równie dobrze mogłaby pani być psychologiem, nie muzykiem.

Nie wiem. Chyba mam to dziecko w sobie. A właściwie to na pewno – mam w sobie Kaśkę, która bryka w środku i raczej ją muszę heblować i przycinać, żeby nie kompromitowała mnie zbyt często. Jej wszystko wolno, bo dzieciom wolno wszystko, ale jestem już w opakowaniu dorosłej kobiety. Często zatem bywam w sytuacjach, które wymagają roztropnego, racjonalnego zachowania. Natomiast jak ma się rozbrykane dziecko w sobie, mądre, nienastawione na zysk, na cel, niewyrachowane, to mam poczucie, że można wszystko. Wtedy rosną skrzydła. Dziecko w nas może zdeterminować dorosły lot, dzięki czemu życie będzie miało inną jakość. Dzieci są dla mnie mistrzami.

Teraz w „Zagadkowej niedzieli”, gościł chłopiec z porażeniem mózgowym i dziewczynka, która kilka dni temu miała wypadek – wyrżnęła głową w kaloryfer. Miała wziąć udział w zawodach skoków do wody. Trafiła do szpitala, założono jej szwy. Następnego dnia pojechała na turniej, skoczyła mimo wszystko i została wicemistrzynią Polski. To jest dziewczynka, która współtworzy ze mną audycję, stąd wiem, że miesiąc wcześniej straciła słuch na jedno ucho. Powikłania pocovidowe. Zarówno ona, jak i jej kolega, są bohaterami, którzy się nie poddają, nie narzekają, tylko biorą życie takim, jakie jest. W dodatku mają z tego frajdę. Po ostatniej audycji ta mała dziewczynka wbiegła do radia, by zdążyć mnie uściskać przed świętami. By powiedzieć: „Pani Kasiu, pani się martwi, bo to ucho co nie słyszy, bardzo mi się przydaje. Bo jak jesteśmy na zgrupowaniach sportowych i jestem zmęczona, a dziewczyny gadają, to się tak kładę, żebym ich nie słyszała”. Dorosła osoba w ten sposób nie myśli, a dziecko tak, dlatego możemy się od dzieci uczyć.

To nie jest prawda, że wszystkie drzwi zostały już otwarte i że nie warto otwierać nowych. Myślę, że każdy człowiek, który się rodzi, ma szansę zrobić coś po swojemu. Jeśli będzie to w poszanowaniu innych ludzi – to jest wręcz jego obowiązek

To jak sytuacja, w której znalazł się Tomasz Stańko – na skutek choroby stracił zęby, nauczył się więc grać w protezach, dzięki czemu miał warsztat, którego mieć nie mógł żaden muzyk w jego wieku.

Absolutnie tak. Powiedział zresztą takie piękne zdanie, że wszystko, co nas spotyka, możemy odebrać albo pozytywnie, albo negatywnie. To od naszej głowy zależy, co z tym zrobimy. Kiedy miałam kilkanaście lat, napisałam sobie nad biurkiem pewne zdanie: „Mniej ważne, co przeżyjesz, ważne jak to przeżyjesz”. Przychodzą do nas różne nieoczekiwane sytuacje, do bohaterów mojej książki oczywiście także przychodziły, i każda z tych osób dobrze wiedziała, że to, co zdarzy się później, w dużej mierze będzie zależało od trafności podejmowanych decyzji. Bo przecież w życiu najważniejsza jest prościuteńka zasada. To zasada przyczyny i skutku, czyli jak sobie zrobimy, tak będziemy mieli. Każda myśl, każda decyzja, każde słowo – to jest przyczyna, za którą podąża skutek. Myślę, że do tego sprowadza się nasze ludzkie życie. I mam wrażenie, że bohaterowie tej książki dobrze o tym wiedzieli i dobrze o tym wiedzą.

Czy ma pani pytania-wytrychy, które zawsze działają? Wystarczy je wypowiedzieć, by rozmówca poszedł za panią.

Nie, nie mam żadnych wytrychów, nie mam takich pytań i nie mam niczego, co mogłoby być wykalkulowane. Mam jedno: ogromną radość ze spotkania. I kiedy wchodzę do radiowego studia, to być może ci ludzie widzą to w moich oczach. Być może to ich rozbraja, bo rzeczywiście nawiązuje się taka więź, jakbyśmy się znali od zawsze.

Pamiętam, jak do swojego królestwa przy ulicy Hożej zaprosił mnie Jerzy Pilch. Znajomi pytali: „Boisz się?”. Bardzo mnie to pytanie dziwiło. Bo czego ja się mogłam bać? Ja się tego spotkania nie mogłam doczekać. Kiedy pojawiłam się u niego w mieszkaniu, okazało się, że pan Jerzy zapamiętał mnie z telewizji. Z sytuacji z dziećmi i być może dlatego mnie zaprosił i obdarzył zaufaniem. Powiedział bardzo dużo mocnych i dobrych słów. Mam poczucie, że chciał zostawić swoje credo. Momentami ledwo mówił, krtań zniekształcała głoski, niekiedy trudno było domyślić się, o czym mówi. Ale miałam poczucie, że ta rozmowa była dla niego ważna. Miał świadomość tego, co nadchodzi, na pewno.

On miał świadomość, w przeciwieństwie do Tomasza Stańki…

Absolutnie. Kiedy zadzwoniłam do Tomka, był w sprężystym biegu. Młody duchem, zorientowany na cel. Pojawił się w radiu już następnego dnia. Świetnie wyglądał, przepięknie pachniał, zresztą jego rozdział nazwałam „Pachnący esteta”. Miał świetnie skrojoną marynarkę i dizajnerską koszulkę. Modny kaszkiet i staromodne sygnety. I ten wzrok, cholernie mocne spojrzenie. Kiedy spojrzał mi w oczy, czułam się jak motylek przyszpilony do ściany. Człowiek niewielkiego wzrostu, za to wielkiego ducha i nieprawdopodobnej hardości. Pokłócił się ze mną podczas tej rozmowy kilka razy. Wykrzykiwał: „To moja sprawa, więcej nie powiem”. I mówił dalej. Strasznie mi się to podobało, bo wiedziałam, że w ten sposób docieram do jego prawdy. Że się nie ślizgamy po powierzchni. Jedyną obawą była ta, aby mi nie uciekł ze studia. Na szczęście został. To był ostatni wywiad w jego życiu. Następnego dnia poleciał do Nowego Jorku. Kiedy wrócił, od razu trafił do szpitala. Nigdy nie wiemy, jak się nam los poukłada.

Nie chciał odpowiadać na niektóre pytania, ale czasami to, czego nie wypowiadamy, mówi o nas więcej niż słowa.

Tak, tylko trzeba to zauważyć. Dla mnie ważne było także to, żeby nie wchodzić w rolę kogoś, kto odpytuje. Ja tam miałam z nimi ciekawie spędzić czas. Jasne, pytania były, bo też i rzetelnie się do tych rozmów przygotowywałam, ale prawie zawsze, kiedy już spojrzałam w oczy rozmówcy, mogłam te swoje pytania wrzucić sobie do kosza. One mi po prostu nie były potrzebne, bo wiedziałam, że mam swojego przewodnika. I że tam, dokąd mnie zaprowadzi, będziemy u siebie. Gdy pani umawia się z kimś na kawę, to nie wyciąga z torebki pytań, bo to jest nie na miejscu. I wydaje mi się, że ta kartka z pytaniami, była tu często nie na miejscu.

Tak, ale z drugiej strony, jeżeli umawiam się na kawę z kimś, kogo podziwiam, ale nie znam, więc nie wiem, czy lubię, to kartka może zasłonić moją nieśmiałość.

Jasne, jak się tę nieśmiałość ma, ja tam za bardzo jej nie miałam. Te osoby mnie nie onieśmielały, ponieważ najczęściej widziałam w nich ludzi pokornych. To wszystko zależy od tego, kogo pani zobaczy. Czy osobę z pierwszych stron gazet, celebrytę, który idzie w blasku fleszy po czerwonym dywanie, czy człowieka, który cholernie ciężko pracuje na swój los i wykorzystuje swój talent w słusznej sprawie. W tej sytuacji te dywany zdają się pochodną tego, co robi. Zależy, jak ma poukładane wartości i czy w ogóle je ma, a starałam się zapraszać takie osoby, które miały i mają właściwie je poukładane.

Tomasz Stańko powiedział, że wszystko, co nas spotyka, możemy odebrać albo pozytywnie, albo negatywnie. To od naszej głowy zależy, co z tym zrobimy. Kiedy miałam kilkanaście lat, napisałam sobie nad biurkiem pewne zdanie: „Mniej ważne, co przeżyjesz, ważne jak to przeżyjesz”

Pytała pani każdego, ile jest w nim dziecka i za co temu dziecku można podziękować, ale tak naprawdę więcej tu o życiu i śmierci, niż o dzieciństwie. Spodziewała się pani, że wasze rozmowy tak się potoczą?

Nie, zupełnie się nie spodziewałam, bo niczego nie zakładałam. Przygotowywałam się tak rzetelnie, jak potrafiłam i w jakim stopniu mi czas pozwolił, czytałam, co mogłam, dowiadywałam się i z tą wiedzą szłam. Czy jej użyłam, czy nie – to już inna sprawa. Dla mnie ważne było to, że odrobiłam swoją lekcję, że jestem wobec nich w porządku, ponieważ poświęcają mi swój czas i ja ten czas mam obowiązek uszanować. Wiadomo, że chciałam zrobić bardzo dobrą rozmowę, ale to tyle.

Jeden ze słuchaczy napisał, że z takich rozmów można nauczyć się szacunku i empatii. Tyle że trzeba umieć słuchać. Zatem to, że jest pani muzykiem z wykształcenia, nie jest odległe od tego, co pani robi.

Może tak, tylko że to są różne kompetencje. Muzyk to człowiek uwrażliwiony na dźwięk i na ciszę. Natomiast bycie uwrażliwionym na drugiego człowieka, to nie jest kompetencja muzyka, ale na przykład osoby, która jest wysoce wrażliwa, albo empatyczna. Raczej o tę empatię tutaj chodziło. Widzi pani, że komuś drgnęła powieka, a to niesie jakąś konkretną informację o tej osobie. Dziękuję losowi, że ta empatia we mnie jest. Jeżeli człowiek czyta człowieka, jego zachowania, odruchy, intencje to jest szansa na to, żeby w naturalny sposób potrafi się do tego człowieka zbliżyć.

Magda Umer powiedziała, że wrażliwość to jest wielki dar, ale nadwrażliwość to jednak przekleństwo. Magda od lat choruje na depresję, w związku z tym ma swoje „odludkowe” i „doludkowe” dni. To jest bardzo piękne, że jest w stanie o tym tak sugestywnie opowiadać. Że ma w sobie zgodę na okresy zupełnej bezradności, że przez jakiś czas po prostu nie będzie sobie ze sobą i światem radziła. Często specjaliści mówią, że wystarczy podać leki, że pomogą. Nie. Są takie momenty, że trzeba zaakceptować bezradność. Bardzo mi się podobało, jak ona odważnie o tym mówiła. Powiedziała też, że nigdy nie wychodzi z domu, kiedy nie może się do drugiego człowieka uśmiechnąć. Chapeau bas, że potrafi tak współodczuwać i wiedzieć, że ludzie mają tyle trudnych chwil, że nie chce im dokładać jeszcze swojego smutku. To są prawdziwi nauczyciele życie – z jednej strony bardzo cierpią, ale z drugiej wiedzą, jak mieć potem frajdę.

Jednak będę obstawała za wrażliwością muzyków, bo nie znam takiego, który by był niewrażliwy.

Tak, to prawda. Dzięki temu, że gra, wyrabia w sobie wrażliwość. W końcu obcuje z arcydziełami. Muzyka waży, ale cisza waży jeszcze więcej. I żeby dobrze zagrać każdą nutę, trzeba znać wagę ciszy.

Małgosia Braunek powiedziała kiedyś, że cisza jest prysznicem dla duszy. Tak jak myjemy się każdego dnia, tak tę duszę też trzeba obmywać. Wzięłam sobie jej słowa do serca. Pewnego dnia weszłam do domu i powyłączałam wszystkie źródła dźwięku. I do dzisiaj tak żyję, trochę jak pustelnik, kocham to. Zwłaszcza kiedy jestem w domu sama. Właściwie w dużej mierze jestem samotnikiem, mimo że na zewnątrz wygląda to inaczej. Szanuję ciszę, bo mam świadomość, że w tej ciszy wyrastają najpiękniejsze rzeczy tego świata – najważniejsze pytania, najważniejsza życiowa odwaga. Bo kiedy mamy odwagę wsłuchać się w siebie, to powoli rozumiemy, kim jesteśmy i po co tu jesteśmy. A jeśli jesteśmy na tej drodze i zaczynamy rozumieć, po co na niej jesteśmy, to jest duża szansa, że jak mówi powiedzenie – na końcu życia stwierdzimy, że do właściwej ściany przystawiliśmy drabinę. Bardzo to musi być smutne, kiedy jednak orientujemy się, że ta ściana nie jest nasza. Bo wtedy okazuje się, że nie żyliśmy zgodnie z biciem własnego serca, z własnym DNA, z własnymi liniami papilarnymi, że nie byliśmy zanurzeni w swojej historii, czyli nie byliśmy sobą. Mądrzy ludzie mówią, że największą odwagą jest ta, kiedy potrafimy być sobą. Wtedy pokazujemy światu, kim jesteśmy, narażając się na śmieszność, na krytykę, ale mamy odwagę, by być sobą, bo przecież to jest nasze życie.

A czy tej ciszy nie boi się pani w radiu?

Nie, ja ją uwielbiam! Mój ukochany kompozytor John Cage, zachował w sobie dziecko do końca – tak eksperymentował, tak się tym bawił, taką frajdę miał! To byłby mój najukochańszy bohater audycji „Myślidziecka 3/5/7”, a tym samym książki „Jak mieć w życiu frajdę”. Cage przedefiniował zjawisko muzyki i ciszy. Skomponował utwór „Tacet 4’33”. Panie w pięknych toaletach, panowie w doskonale skrojonych frakach kupili za bajońskie sumy bilety na koncert i zasiedli w muślinowych fotelach. Na scenę wyszła orkiestra, dyrygent i pianista – wszyscy zamarli bez ruchu. I tak sobie siedzieli przez 4 minuty i 33 sekundy. Ta elegancko wystrojona publiczność dosyć szybko zaczęła chrząkać, nerwowo rozglądać się po sali. Wybuchł nieprawdopodobny skandal. Nikt nie zrozumiał przesłania, że każdy ma swój własny teatr wyobraźni i swój własny koncert w głowie i sercu. Bardzo mnie tym ujął. Po latach kombinowałam, jakby Tacet 4’33’’ wyemitować w radiu. Tylko kto mi na to pozwoli? Pamiętam, że kolega prowadził audycję, do której zapraszał dziennikarzy, którzy przynosili własne płyty. Przyniosłam swoje ukochane kawałki, ale pomyślałam też o Cage’u. Tłumaczyłam mu, że chcę wypuścić tę ciszę. Nie chciał mi na to pozwolić, realizatorzy też. Uprosiłam, żeby wzięli, choć 20 sekund. I tak się stało. Był nieprawdopodobny odzew od ludzi, którzy oniemieli. Ta cisza natychmiast przykuła ich uwagę.

Pamiętam, że napisał wtedy do mnie Wojtek Waglewski, który słuchał tej audycji i którego cała sytuacja mocno rozbawiła. Przy okazji okazało się, że i on miał podobny pomysł na „Tacet 4’33’’”, tyle że jeszcze się na to nie odważył. Bardzo mnie to ucieszyło, bo uwielbiam Waglewskiego. To jest bardzo mądry gość. On dobrze wie, że nie warto swoich pomysłów ciągle ograniczać. Bo jeśli one nikogo nie ranią, a wręcz mogą komuś posłużyć, to dlaczego nie spróbować np. eksperymentować jak John Cage? Życie tak krótko trwa. To nie jest prawda, że wszystkie drzwi zostały już otwarte i że nie warto otwierać nowych. Myślę, że każdy człowiek, który się rodzi, ma szansę zrobić coś po swojemu. Jeśli będzie to w poszanowaniu innych ludzi – to jest wręcz jego obowiązek.

Katarzyna Stoparczyk – polska dziennikarka radiowa i telewizyjna. Absolwentka Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Współprowadząca program Duże dzieci. W Programie Trzecim Polskiego Radia stworzyła audycję Dzieci wiedzą lepiej. W czerwcu 2005 r. we współpracy z Henrykiem Sawką i Grupą MoCarta wydała audycję w wersji CD. która okazała się wielkim sukcesem. Prowadzi rozmowy z ludźmi świata kultury i sztuki. W audycji „Myślidziecka 3–5–7” rozmawiała m.in. z Wojciechem Waglewskim, Joanną Bator, Jerzym Bralczykiem, Franciszkiem Pieczką, Barbarą Krafftówną, Stanisławem Soyką, Anną Dymną, Tomaszem Stańko, Martyną Wojciechowską. Wydała książkę pt. „Jak mieć w życiu frajdę”, która jest zapisem rozmów z wyjątkowymi bohaterami.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: