Przejdź do treści

„Ten podział 'my’ i 'oni’ jest nie tylko szkodliwy, ale też prymitywny. Uchodźca to status, nie tożsamość” – rozmowa z Alicją Borzyszkowską, działaczką na rzecz praw człowieka

Alicja Borzyszkowska / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

„Nie lubię sformułowania: 'dać komuś głos’ w odniesieniu do osób marginalizowanych – nie tylko uchodźców. Czasem trzeba po prostu usiąść, zamilknąć i posłuchać drugiego człowieka. Często na szczytach kryzysowych czy konferencjach nie ma ani jednego uchodźcy, a sala jest pełna opinii o tym, jak uchodźcom pomagać” – zauważa Alicja Borzyszkowska, działaczka na rzecz praw człowieka, pracująca przede wszystkim z dziećmi, uchodźcami w krajach Bliskiego Wschodu.

 

Anna Sierant: Mieszkasz w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, wcześniej pracowałaś i uczyłaś się m.in. w Jordanii, Turcji. Skąd zainteresowanie właśnie Bliskim Wschodem?

Alicja Borzyszkowska: Na początku było zamiłowanie do podróży, które towarzyszy mi od dziecka i którego realizacji poświęcam się już od liceum. Moja ścieżka edukacyjna jest zdecydowanie różnorodna, a te trasy, którymi przebiega, układają się dynamiczne. Żadnych przystanków na niej z góry nie zaplanowałam. Pierwszy rok liceum skończyłam w Gdańsku w systemie IB [International Baccalaureate, umożliwiającym zdawanie matury międzynarodowej – przyp. red.]. Potem zdobyłam stypendium, dzięki któremu mogłam uczyć się i pływać – bo uprawiałam właśnie ten sport – w jednej z najlepszych szkół w Stanach Zjednoczonych, na Wschodnim Wybrzeżu. Niestety pech chciał, że miesiąc przed wylotem, podczas zawodów z biegów długodystansowych w Elblągu, złamałam kość biodrową. Nie poddałam się, skupiłam na nauce i koniec końców do USA poleciałam.

Tam intensywnie uczyłam się arabskiego – chciałam pracować z uchodźcami, szczególnie z dziećmi, i to się nie zmieniło do dzisiaj. W Stanach byłam też w ciekawym czasie, przynajmniej pod względem politycznym – Obama kończył swoją drugą kadencję, a temat migracji pojawiał się w mediach nie raz, nie tylko w kontekście obu Ameryk. W tym czasie zdalnie pracowałam już z organizacją wspierającą prawa człowieka z Turcji.

Po amerykańskim roku zdobyłam stypendium ufundowane przez rodzinę królewską z Jordanii i właśnie do tego kraju trafiłam. Tam skończyłam liceum, kontynuowałam naukę arabskiego (zwłaszcza dialektów), poznawałam kraj, region. W Jordanii zaczęłam również bardzo aktywnie pracować z migrantami i uchodźcami – to właśnie Jordania, jako druga po Turcji, przyjęła najwięcej uchodźców z Syrii – około czterech milionów osób. Równocześnie w czasie przerw w szkole podróżowałam do Turcji. Tam pracowałam z dziećmi mieszkającymi w getcie syryjskim w Stambule. Realizowaliśmy również programy w mieście Gaziantep, w którego pobliżu było epicentrum ostatniego trzęsienia ziemi.

archiwum prywatne

W Jordanii zostałam też ambasadorką organizacji The Orenda Tribe, której projekty skupiają się wokół artywizmu, czyli wspieraniu i wzmacnianiu m.in. dzieci uchodźców oraz mniej uprzywilejowanych społeczności w regionie Morza Czerwonego poprzez sztukę. Na przykład w ramach upiększania dzielnic zniszczonych ostrzałami czy warsztatów artystycznych w obozach dla uchodźców.

Po liceum przyszedł czas na studia, a ze względu na to, że chciałam pozostać w regionie, by kontynuować pracę, właśnie tutaj aplikowałam na uczelnie. Udało mi się otrzymać pełne stypendium na New York University w Abu Zabi. Tu więc jestem, studiuję nauki społeczne i język arabski, w planach mam dalszą edukację prawną. ZEA to też dla mnie baza wypadowa do innych państw w tej części świata (i nie tylko). Za wielki przywilej uważam fakt, że udało mi się zdobyć tak różnorodne doświadczenia edukacyjne właśnie dzięki stypendiom.

Wspomniałaś, że przez 4 lata pracowałaś z dziećmi – uchodźcami z Syrii w Turcji. Czy możesz opowiedzieć, jak trafiłaś do Turcji, jak to się stało, że zaczęłaś pomagać właśnie dzieciom, właśnie z Syrii?

Działałam we wcześniej wspomnianej organizacji Give a Hand, w której przeszłam całą ścieżkę – od wolontariuszki do dyrektorki, zajmując się i rekrutacją wolontariuszy, i organizowaniem projektów, takich jak np. letnie programy edukacyjne dla syryjskich dzieci w Stambule, które odbywały się w szkołach publicznych, na kampusach uniwersyteckich. Przygotowywałam programy nauczania, pisałam scenariusze zajęć, organizowałam partnerstwa z organizacjami pozarządowymi ze Stanów, wyspecjalizowanymi w edukacji i integracji w kontekście traumy. W tym miejscu należy zauważyć, że społeczności turecka i syryjska w Stambule są nierzadko odseparowane od siebie, żyją w innych dzielnicach. Podobnie jest w Jordanii, w której dwie narodowości zamieszkują czasem dwa różne bloki.

Ta separacja utrudnia często pracę, ponieważ dla mnie ważne jest nie tylko pomaganie dzieciom, ale też integrowanie społeczeństw w trakcie tego procesu. W Turcji wyznaczyłam więc sobie za cel to, żeby wszelkie podziały nie przekładały się na to, komu i jak pomagam. Dzieci są przede wszystkim dziećmi. Na przestrzeni lat w moich programach w Stambule zaczęły brać udział po równo dzieciaczki z Turcji i z Syrii wraz z rodzinami.

Gdy wdrażaliśmy w życie te projekty, zależało mi szczególnie na tym, by w ich ramach dzieci nie tylko się uczyły, ale by zadbano również o ich emocje, psychikę (tzw. social-emocional learning). W przypadku dzieci, które są uchodźcami (dorosłych zresztą też), bardzo ważne jest zdrowie psychiczne, procesowanie traumy. Wszystkie te dzieci – w wieku od 3 do 12 lat – uciekły z Syrii w czasie bombardowania, niektóre z nich miały okaleczenia, które uniemożliwiały im pełne, „standardowe” uczestnictwo w zajęciach.

Przed tymi dziećmi stało też wiele wyzwań związanych z życiem codziennym w nowym miejscu, m.in. nauka języka tureckiego (ich ojczystym językiem jest arabski). Obcowanie z turecką społecznością dodatkowo utrudniał tym dzieciom fakt, że ich mamy wciąż przechodziły żałobę po mężach i synach, którzy zginęli w trakcie ostrzału w Syrii. W języku arabskim ten proces nazywa się iddah i w praktyce oznacza to, że przez kilka miesięcy kobiety opuszczają dom okazjonalnie lub wcale.

To uchodźcy powinni być głównym źródłem informacji dla pomagających. To oni powinni być głównym organem dowodzącym na temat decyzji mających wpływ na ich życie. Dzieci nie są tu wyjątkiem

Dzieci, z którymi pracowałam przez większość dnia, sprzedawały kwiaty na ulicy, by utrzymać rodzinę. Musiały i muszą się też zderzać z oporem części społeczności tureckiej spowodowanym masowym przyjazdem uchodźców do kraju. Mówię teraz w czasie przeszłym, ale te scenariusze życia codziennego są jak najbardziej aktualne.

Jednak są też piękne chwile, a jeden dzień szczególnie utkwił mi w pamięci: udało mi się zorganizować rejs łodzią po Bosforze dla 50 rodzin tureckich i syryjskich. Zależało mi na wsparciu ich integracji wielopłaszczyznowo. Na łodzi były więc tańce, śpiew, pyszne jedzenie. Dla większości rodzin syryjskich, które były z nami tego dnia, to był pierwszy raz na Bosforze. Wiele z tych osób, choć przebywało w Stambule już od kilku lat, żyło w zamkniętym syryjskim getcie. Cieśninę widzieli po raz pierwszy.

W Turcji oprócz pracy z dziećmi angażowałam się w pomoc humanitarną, m.in. organizowanie różnego rodzaju paczek, rozmawiałam z członkami tureckiego rządu, z prezydentem AFAD Turcja, organizacji zajmującej się strategią pomocy i samą pomocą w obliczu różnych tragedii, jak np. trzęsienie ziemi. Na temat mojej pracy w Turcji powstało kilka nagrodzonych filmów dokumentalnych. W 2019 r. jeden z nich: „Pizza, Demokracja i Mały Książę” wygrał nagrodę za najlepszy film dokumentalny na festiwalu filmowym w Senonie, w Arizonie. Taka praca to działanie wielkoobszarowe, które zdecydowanie zmieniło mój światopogląd.

W jaki sposób?

Zaczęłam pomagać uchodźcom, gdy miałam 17, 18 lat. Wtedy podchodziłam do mojej pracy z myślą: „Jestem tu po to, by pomagać, dawać, ‘oni’ mnie potrzebują”. Po latach stwierdzam, że nie miałam wtedy ani wykształcenia, ani wiedzy, ani kompetencji czy skromności wystarczających do tego, by pracować z dziećmi dotkniętymi wojną. Dopiero na studiach miałam okazję zagłębić się w naukę i badania nad psychopatologią dzieci, traumą, neurobiologią, etyką w pracy humanitarnej i antropologii.

Często przyjeżdżamy – z Europy, z Zachodu – do krajów na Bliskim Wschodzie z uprzednio wykształconym przekonaniem, że sami najlepiej wiemy, jak pomagać. A tak naprawdę skąd np. Alicja z Gdańska ma wiedzieć, czego potrzebuje syryjskie dziecko w Jordanii, jeśli ono samo jej tego nie powie? Przywykliśmy do traktowania uchodźców jako osób bezbronnych, do „ocalenia”. A przecież „oni”, tak jak „my”, prowadzili w większości stabilne życie w swoich krajach, dopóki nie spotkał ich na przykład koszmar wojny. Oczywiście, potrzebują pomocy i wsparcia, bo z powodu konfliktu zbrojnego, sytuacji ekonomicznej, prześladowania, czy właśnie trzęsienia ziemi musieli uciekać. Ale nie stają się tym samym niedecyzyjni, bezradni, zależni od „nas”. Ten podział „my” i „oni”, tak bardzo powielany i utrwalany przez media, jest nie tylko szkodliwy, ale też prymitywny. Uchodźca to status, nie tożsamość.

Nie lubię również sformułowania: „dać komuś głos” w odniesieniu do osób marginalizowanych – nie tylko uchodźców. Każda z tych osób ma swój własny głos. Czasem trzeba po prostu usiąść, zamilknąć i posłuchać drugiego człowieka. Tego głosu osób marginalizowanych zresztą brakuje na każdym szczeblu drabiny pomocowej. Często na szczytach kryzysowych czy konferencjach nie ma ani jednego uchodźcy, a sala jest pełna opinii o tym, jak uchodźcom pomagać. Dlaczego? Myślę, że balibyśmy się usłyszeć, jak naprawdę wygląda sytuacja i ile jest jeszcze do zdziałania. Prawda pociąga za sobą również pytania o odpowiedzialność…

Teraz, pod wpływem wszystkich doświadczeń i lekcji, nie „pomagam uchodźcom”, a „pomagam z uchodźcami”.

Nie lubię sformułowania: „dać komuś głos” w odniesieniu do osób marginalizowanych – nie tylko uchodźców. Każda z tych osób ma swój własny głos. Czasem trzeba po prostu usiąść, zamilknąć i posłuchać drugiego człowieka

Do dzisiaj pamiętam chłopca, któremu wręczyłam rację żywnościową w Dżibuti w obozie dla uchodźców z Jemenu, na Rogu Afryki. Chwilę porozmawialiśmy po arabsku. Jakiś czas później ten chłopiec wyszedł z obozu, sprzedał w mieście rację żywnościową, którą ode mnie dostał, i kupił to, co naprawdę było mu potrzebne – leki dla mamy. To był dla mnie moment: „Wow! On sam przecież lepiej wiedział, co było mu potrzebne. Wystarczyło go zapytać”. To uchodźcy powinni być głównym źródłem informacji dla pomagających. To oni powinni być głównym organem dowodzącym na temat decyzji mających wpływ na ich życie. Dzieci nie są tu wyjątkiem. Stanowi m.in. konwencja o prawach dziecka.

Po tym, jak południową Turcję i północną Syrię nawiedziło trzęsienie ziemi, dużo mówiło się o warunkach, w jakim mieszkały tam rodziny, o domach wybudowanych ze słabej jakości materiałów. Rzeczywiście było aż tak źle?

Życie w wyniku trzęsienia ziemi w Syrii i w Turcji straciło ponad 50 tysięcy osób, ta liczba wciąż rośnie [nasza rozmowa miała miejsce w marcu – red.]. Linia zniszczeń ciągnie się na olbrzymim obszarze ponad 300 km. To zresztą było bardzo potężne trzęsienie – 7,8 stopnia w skali Richtera, podobne miało miejsce w Turcji w 1999 roku. I właśnie wtedy – z uwagi na fakt, że to tereny aktywne sejsmicznie – w kraju wprowadzono zaostrzone regulacje i prawa dotyczące tego, jak budować bloki mieszkalne, tworzyć infrastrukturę, by jak najbardziej złagodzić skutki ewentualnych przyszłych żywiołów.

Jednak to, co zostało zapisane na papierze, niezupełnie zostało wcielone w życie. Rząd turecki częściowo delegował odpowiedzialność za inspekcje powstających budynków konkretnym firmom, te firmy delegowały sprawdzenie jakości kolejnym firmom, które same tworzyły, więc same się zatrudniały. Luk w całym procesie było wiele. To, jak plan zawiódł, najlepiej pokazuje skala zniszczeń. Dziś trwa na ten temat w Turcji żarliwa dyskusja, mają miejsce aresztowania.

Żałoba, smutek po tych wydarzeniach również są ogromne. To kolejny cios dotykający Turcję w ostatnim czasie, który naprawdę nie jest łatwy dla kraju. Panuje inflacja, jedna z najwyższych wśród dużych gospodarek świata (od roku 2020, gdy ostatni raz byłam w Stambule, ceny podskoczyły ponad czterokrotnie). W maju nadejdą wybory prezydenckie i parlamentarne, które budzą wiele wątpliwości, na dodatek podczas samego trzęsienia i po nim panowała w Turcji bardzo niesprzyjająca pogoda: niskie temperatury, padał śnieg.

Turcja jednak uzyskała więcej pomocy międzynarodowej niż Syria. Dlaczego?

Tak, Syryjczycy również przeżywają swój dramat. Wielu z tych, którzy uciekli do Turcji przed wojną, żeby znaleźć tam schronienie, teraz zginęli pod gruzami lub stracili w ten sposób bliskich.

W Syrii od ponad dekady trwa brutalna wojna cywilna, a dostarczanie pomocy jest niesamowicie utrudnione. Nie tylko ze względu na sankcje nałożone na kraj, ale i na to, że kraj jest podzielony. Część terytorium kontroluje rząd Baszszara al-Asada, część grupy rebeliantów, nie ma pewności więc nawet, jak i gdzie zorganizować tę pomoc. Z niektórych regionów trudno wydobyć jakiekolwiek informacje. Co gorsza, drogi do jedynego udrożnionego punktu dostępu pomocy humanitarnej do Syrii – Bab al-Hawa – zostały zniszczone przez trzęsienie ziemi. W przypadku takich klęsk żywiołowych liczy się przede wszystkim czas i przekazywanie informacji o pomocy. Uwaga mediów zdecydowanie nie była skupiona na Syrii w wystarczającym stopniu.

Często przyjeżdżamy – z Europy, z Zachodu – do krajów na Bliskim Wschodzie z uprzednio wykształconym przekonaniem, że sami najlepiej wiemy, jak pomagać. Przywykliśmy do traktowania uchodźców jako osób bezbronnych, do „ocalenia”

W Turcji działa natomiast m.in. wspomniana przeze mnie wcześniej organizacja AFAD, stojąca na czele operacji humanitarnych i pomocy.
WHO tuż po trzęsieniu ziemi przewidywało, że w sumie ofiar w obu krajach będzie około 20 tysięcy. Teraz wiemy, że jest ich ponad dwa razy więcej. Cały czas mówimy też o zaginionych, niektórzy zostali pochowani w bezimiennych grobach. Miliony ludzi straciło dach nad głową, cały dobytek, wielu stało się uchodźcami wewnętrznymi.

Na szczęście Turcja nie jest terenem zagrożonym tsunami, które często występuje po trzęsieniu ziemi, co zadziało się w ciągu ostatnich dwudziestu lat m.in. na Sri Lance, Haiti i w Japonii.

Jak dzisiaj możemy pomóc Syryjczykom i Turkom?

Przede wszystkim dzieląc się informacjami z rzetelnych źródeł, wciąż nagłaśniając ich tragedię. O trzęsieniu ziemi mówi się do 2-3 tygodni po nim, a jego następstwa są długotrwałe. Można też oczywiście wesprzeć finansowo sprawdzone, uczciwe organizacje. Samo mówienie o tej tragedii to już dużo. W Polsce są też zapewne punkty zbierania potrzebnych środków. Pomoc trwa i będzie trwać.

 

Alicja Borzyszkowska – studentka NYU w Abu Dabi, ambasadorka jordańskiej organizacji „The Orenda Tribe” wspierającej społeczności uchodźców poprzez sztukę. Na Bliskim Wschodzie prowadzi badania na temat wpływu konfliktów zbrojnych na dzieci

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?