„Nauczyła mnie, że czasami trzeba odpuścić. I to mi bardzo ułatwia życie”. Ogień i woda – przyjaźń od ćwierćwiecza
Są jak ogień i woda. Co widać już na pierwszy rzut oka: Emila jest blondynką, ma niebieskie oczy, jasną karnację, Monika przeciwnie – ciemne oczy, czarne włosy, śniada cera. Jakby tego było mało, na spotkanie w pubie na warszawskim Bemowie Emila przychodzi w białym swetrze, Monika w czarnej marynarce. Nawet piwo zamawiają adekwatne, Emila duże jasne, Monika małe ciemne.
Z charakterami jest natomiast dokładnie na odwrót, Monika to istny anioł: poukładana, spokojna, cierpliwa. Emila – tykająca bomba roztrzepania, chaosu, spontaniczności.
Obie są spod znaku Ryby, mają ciut młodszych facetów (Monika o dwa lata, Emila o rok) i że obaj noszą imię Michał – to właściwie jedyne, co je łączy.
Jedna od wymyślania, druga – od realizowania
Znają się prawie całe życie, we wrześniu stuknie im ćwierć wieku. Konkretnie 1 września, poznały się w szkole, w pierwszej klasie podstawówki. Nie siedziały razem w ławce, nie chodził za rączki po lekcjach, nie kupowały tanich łańcuszków z motywem przełamanego serca i grawerem Best Friends Forever. – Na początku nie przyjaźniłyśmy się jakoś bardzo, po prostu się znałyśmy – zauważa Emila. Monika: – Ale jednak zawsze w szkole byłyśmy razem, brałyśmy udział w przedstawieniach, apelach. Emi była i jest bardzo kreatywna, ciągnęło ją do wszelakiej aktywności, przy okazji i mnie werbowała.
Monika przyłączała się trochę za namową Emilii, a trochę z własnej woli. – Ja zawsze sobie wybierałam osoby, które się nadawał do tego, żeby wziąć udział, w czymś mi pomóc. Jakim kluczem się kierowałam? W przypadku Moni takim, że nigdy nie odmawiała – śmieje się Emila. I dodaje: – Ona po prostu jest bardzo dobrym człowiekiem, zawsze coś zrobi, wszystkiego przypilnuje. Ja z natury jestem trzepunem, więc już wtedy wiedziałam, że jeśli poproszę ją o pomoc, to wszystko będzie zorganizowane na sto procent.
Mariaż kreatywnej, choć nieco roztrzepanej Emilii i skrupulatnej Moniki zaczął sprawdzać się już wtedy, gdy miały raptem siedem-osiem lat.
– Było wiadomo, że Emi zadaniem jest coś wymyślić, a moim – zrealizować to, pilnując terminów – wyjaśnia Monika.
Później jednak układ się rozsypał, wybrały różne szkoły średnie, znajomość utrzymywała się tyle o ile (to znaczy: przy okolicznościowych spotkaniach całą paczką i nieco zdawkowym: „cześć, co słychać?” od czasu do czasu). Życie jednak tę rozłąkę szybko zweryfikowało. – Okazało się, że Monia nie odnalazła się w swojej szkole, nie podobało jej się tam, i ja nie odnalazłam się w swojej – wyjaśnia Emila. – A w drugiej klasie liceum spotkałyśmy się w tej samej szkole, zupełnie przypadkiem – dodaje Monika.
I więcej już się nie rozstały. Obie pochodzą z Płońska, małego miasta 70 km od Warszawy. O przeprowadzce do stolicy pod koniec liceum zdecydowały wspólnie. Mało tego: wybrały tę samą uczelnię, ten sam kierunek studiów, wreszcie – wspólne mieszkanie. – Mój tata stwierdził, że będę mieszkała w Warszawie z Moniką albo wcale – śmieje się Emila. Monika po chwili poważnieje:
– Przebywanie z drugą osobą 24 godziny na dobę to jest najlepsza weryfikacja jakiejkolwiek przyjaźni.
Żeby starczyło na szampany
– To był chyba najgorętszy okres naszej znajomości. Bo najbardziej widać było, jak bardzo się różnimy – podsumowuje studenckie czasy Emila. Co nie oznaczało, wbrew pozorom, konfliktów, wręcz przeciwnie. – Okazało się, że dobrze się uzupełniamy, na każdej płaszczyźnie – wyjaśnia Monika. A Emila śmieje się: – No tak… Ja dużo imprezowałam, rano Monia mnie dobudzała. Jak spóźniałam się na zajęcia, to Monia była wcześniej i wszystko notowała.
Wtedy też narodził się pomysł, żeby te różnice między nimi przekuć sukces zawodowy. Studiowały pedagogikę, specjalizacja edukacja medialna dorosłych, to miał być wstęp do dalszej części planu. – Emi jest kreatywna, ma mnóstwo pomysłów, ja z kolei te jej pomysły na spokojnie realizuję, a przede wszystkim – pilnuję terminów. Pomysł był więc taki, żebyśmy założyły firmę, która zajmowałaby się robieniem szkoleń z zakresu edukacji medialnej. Emi by wtedy prowadziła te szkolenia, zarażała ludzi swoją energią, a ja bym sobie po cichu je organizowała, przygotowywały materiały – wyjaśnia Monika. I dodaje: – Ale wtedy jeszcze chciałyśmy pracować w zawodzie, później życie zweryfikowało te plany. Chociaż może jeszcze nic straconego?
W czasach studenckich musiały radzić sobie inaczej. – Kombinowałyśmy cały czas, jak zarobić jakieś pieniądze, bo jak najwięcej chciałyśmy mieć na swoje potrzeby. A to były takie czasy, że się co drugi dzień piło ruskie szampany – śmieje się Emila. Na poważnie podkreśla natomiast, że od samego początku były „równe”, rodzice dawali im dokładnie taką samą kwotę na utrzymanie (pewnie się naradzili wcześniej, wspólnie wyliczyli, ile powinno dziewczynom wystarczyć na życie w stolicy). – Nie było między nami podziału, że jedna ma więcej, więc stać ją na to i tamto, a drugą nie – zaznacza. Monika: – Żeby nam na wszystko wystarczyło, w tym na te szampany, z weekendowych wyjazdów przywoziłyśmy jak najwięcej jedzenia, żeby nie wydawać już na miejscu.
Schemat działania był więc taki: w niedzielne popołudnie, gdy trzeba było pakować manatki i wracać do Warszawy, wymieniały esemesy. „Co masz?”. „Mielone od babci, cukier i ketchup”. „Dobra, to ja biorę schabowe”. „Okej, do zobaczenia w autobusie o 18”.
– Później co jedna nawiozła, jadłyśmy do środy, co druga – do piątku – śmieje się Emila.
W związku z powyższym podział na „moje i twoje” nie obowiązywał, nie mówiąc już o rozdzielnych półkach w lodówce. A finalnie nawet oddzielnych pokojach. – Któregoś dnia stwierdziłyśmy, że skoro jestem sama, a Monia rozstała się ze swoim kawalerem, to zamieszkamy razem, a drugi pokój wynajmiemy – wyjaśnia Emila. – To nie robiło nam specjalnie żadnej różnicy, bo już wcześniej, jak siedziałyśmy razem do późna w nocy i na przykład oglądałyśmy jakiś film, to często razem zasypiałyśmy – dodaje Monika. Emila: – A tak zarobek z podnajmu szedł do naszej wspólnej kieszeni!
”Emi jest kreatywna, ma mnóstwo pomysłów, ja z kolei te jej pomysły na spokojnie realizuję, a przede wszystkim – pilnuję terminów”
Nawet wtedy, już nie tylko pod wspólnym dachem, ale i we wspólnych czterech ścianach (dosłownie), ich układ doskonale się sprawdzał – pomimo różnic temperamentów. – Ja bardzo dużo imprezowałam, non stop też ściągałam ludzi do nas do mieszkania, a Monia wolała sobie wieczorami na przykład poczytać książkę. Ale nie powiem, żeby była sztywniarą, co to, to nie, lubiła się napić, pogadać z ludźmi. Tylko ci ludzie musieli zazwyczaj przyjść do nas do mieszkania – śmieje się Emila. Monika: – Czy mnie te tłumy denerwowały? Nie, wtedy nie, dziś pewnie prędzej bym była wkurzona. Ale to jest kwestia tego, że dorosłyśmy, wręcz dojrzałyśmy, już, myślę, obie patrzymy na takie sprawy inaczej. A wtedy? Wręcz przeciwnie, wręcz się cieszyłam, skoro towarzystwo samo przychodziło, to ja już nie potrzebowałam nigdzie na imprezy wychodzić (śmiech).
Emila zauważa z kolei, że nigdy nie wchodziły sobie na głowę.
– Owszem, przyjaźniłyśmy się bardzo mocno, ale też każda siebie nawzajem bardzo mocno szanowała, także to, że każda jest inna. Nie leżałyśmy na sobie odłogiem, każda żyła swoim życiem.
Mimo przebywania 24 godziny na dobę, w domu i na uczelni, nigdy się nie pokłóciły. Żadna z nich przynajmniej sobie tego nie przypomina, choć zagadnięte o to, myślą obie intensywnie. Wreszcie Emila wyrokuje: – Jeśli już, to możemy na siebie mieć nerwy. Ale to jest normalne, zwłaszcza przy takiej różnicy charakterów.
Na przykład z racji tego, że Monika lubi mieć wszystko zaplanowane, a Emila jest roztrzepana i spontaniczna, wszystko robi na ostatnią chwilę. – Kiedyś bardziej mnie to irytowało, teraz już jestem przygotowana na to, że Emi znienacka da mi znać, że może się spotkać za godzinę. I że nie muszę być na spotkaniu z nią punktualnie co do minuty, bo zawsze się spóźnia – wyjaśnia Monika. Tylko Emila cieszy się takim przywilejem. Monika śmieje się: – Z innymi godzina osiemnasta, to osiemnasta.
W drugą stronę działa to tak, że Emila rzuca nagle w piątek o 19, że o 20 jest na przykład koncert i że chciałaby pójść. U Moniki taki spontan odpada. – I wtedy mam lekki nerw, że nie da rady na już, bez planowania, bo ja sama nawet, jakbym miała coś zaplanowane na następny dzień, to bym pobalowała do piątej rano, odespała dwie godziny i robiła swoje. Także o, to są takie różnice.
Nie liczy się ilość tylko jakość
Monika jako pierwsza dojrzała: kupiła własne mieszkanie na kredyt, zaczęła pracę z prawdziwego zdarzenia, w korporacji, a więc na etat, od poniedziałku do piątku, od 8 do 16. Emila jeszcze wtedy pracowała w gastronomii, najczęściej więc w weekendy. – Można powiedzieć, że wtedy nasza przyjaźń była wystawiona na próbę, bo nie miałyśmy się po prostu kiedy widywać – wyjaśnia Emila. Monika ją natomiast poprawia: – Nie było tak źle!
Obecnie widują się rzadziej, nie zawsze da się zgrać. Zwłaszcza że mieszkają daleko od siebie, dojazd komunikacją miejską to ponad godzina w jedną stronę. Poza codziennym kontaktem przez telefon czy internet wciąż natomiast celebrują swoje małe tradycje. – Od lat robimy sobie spodziewane niespodzianki urodzinowe, zawsze w dniu urodzin Emi przyjeżdża do mnie, a ja do niej – wyjaśnia Monika. – I już z dziesięć lat organizujemy sobie Wigilię w gronie znajomych, kilka dni przed świętami. No i przynajmniej raz w miesiącu robimy wspólne wyjście, czasem w mieszanym gronie, czasem tylko babskim – dodaje Emila. A Monika śmieje się:
– Zawsze po spotkaniu z Emi najbardziej boli mnie głowa.
Mogłoby się wydawać, że ze zderzenia ognia i wody nic nie wyjdzie. Ot, wytworzy się para, a ta, jak wiadomo, ulatnia się. Nic bardziej mylnego – przynajmniej nie w ich przypadku. Monika: – Jest takie powiedzenie: z kim się zadajesz, takim się stajesz. Dużo jest w tym prawdy, choć nie do końca stałyśmy się takie same, przecież każda ma swój charakter. Ale dużo się od siebie nawzajem nauczyłyśmy.
Spokojnej Monice temperamentna Emila zapewnia… poczucie bezpieczeństwa. – Ona zawsze wie, co robić. I dużo mówi, bardzo dużo, a to ułatwia nawiązywanie kontaktów i załatwienie czegoś „na gębę”. No i niczego się nie boi, absolutnie niczego – wyjaśnia Monika. Emila potwierdza: – To już moje hasło: „luz, nie martw się, jakoś to będzie”. Dlatego obie są przekonane, że razem nie zginą.
– W kryzysowej sytuacji zawsze ja coś wymyślę, a Emi pięć razy się zakręci i już, wszystko ogarnięte – śmieje się Monika.
Dzięki przyjaciółce wie już też, że nie zawsze wszystko musi być na sto, a nawet sto dwadzieścia procent. – Emi mnie nauczyła, że czasami trzeba odpuścić, machnąć ręką, pójść na żywioł. I okazuje się, że to mi bardzo ułatwia życie, bo nie zawsze wszystko zależy ode mnie, są rzeczy, których nie przeskoczę.
Emila z kolei przy Monice zmieniła swoje priorytety.
– Zaczęłam na przykład bardzo luzować w sensie relacji z ludźmi. Bo kiedyś chciałam mieć dużo znajomych, chciałam, żeby mnie ludzie lubili, za wszelką cenę. A Monia mi tłumaczyła: „pamiętaj, uważaj, bo się przejedziesz”. I w większości przypadków miała rację. Teraz już tego nie potrzebuję, mam Monię, Sylwię, mojego męża, oni są dla mnie najważniejsi – opowiada.
– Zawsze powtarzałam Emi, że nie liczy się ilość, a jakość. Dlatego nie potrzebuję i nigdy nie potrzebowałam mnóstwa znajomych, wystarczą mi dwie-trzy osoby, o których wiem, że pójdą za mną w ogień – wyjaśnia z kolei Monika. I dodaje, że Emila już to poniekąd udowodniła.
– Bliska nam osoba miała problemy małżeńskie, została w ogołoconym z prawie wszystkiego mieszkaniu. A Emi stanęła na głowie, żeby jej wszystko zorganizować, oddała telewizor, wyciągnęła pieniądze z konta i kupiła jej łóżko, a sama ma przecież rodzinę, swoje plany, marzenia. Byłam i jestem z niej dumna – mówi Monika. I dodaje: – Jak się o tym dowiedziałam, to się popłakałam. I teraz też mi się chce płakać. Także dlatego, że wiem, że dla mnie zrobiłaby to samo, że mogę do niej zadzwonić o północy, a ona przygarnie mnie pod swój dach i zrobi wszystko, żeby mi pomóc. To jest właśnie przyjaźń.
Polecamy
Billie Eilish o koszcie sławy w młodym wieku: „Straciłam wszystkich przyjaciół. To była najgorsza rzecz, jaka mi się przydarzyła”
HELLO PONIEDZIAŁEK: Pies pokonał 6,5 km, aby znaleźć ratunek dla swojego właściciela. Internauci: „To bohater! Zasługuje na medal”
Tomasz Sobierajski: „Przyjaźń jest rodzajem miłości, w której mamy miejsce na wszystko – i na wybaczanie, i na błędy, pomyłki, sukcesy, a nawet dotyk”
„Internet działa jak szkło powiększające, wyolbrzymia pewne mechanizmy, przyspiesza procesy, natomiast one swoje źródła mają głębiej i w trochę innym miejscu” – mówi socjolog Adam Ostolski
się ten artykuł?