Przejdź do treści

„Lubię być blisko granicy ryzyka”. Na ponad 300 ratowników w TOPR są tylko dwie kobiety

Katarzyna Turzańska - Hello Zdrowie
Katarzyna Turzańska / Fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Kiedyś miałam poczucie, że jestem niezatapialna. Nurkowałam w miejscach i w sposób, który naprawdę mógł być ryzykowny. Wspinałam się po drogach zdecydowanie trudniejszych niż moje umiejętności w tamtym czasie. Nie miało to dla mnie większego znaczenia, po prostu szłam do przodu. Teraz bardziej analizuję, zastanawiam się, kombinuję. Nie myślę jednak obsesyjnie o ryzyku – mówi Katarzyna Turzańska, anestezjolożka i ratowniczka w szeregach TOPR.

 

Magdalena Tereszczuk, Hello Zdrowie: Kasiu, umówienie się z tobą na wywiad graniczyło praktycznie z cudem. Domyślam się, że życie osoby, która jest anestezjolożką i pracuje w szpitalu, a także jest ratowniczką górską w TOPR, nie jest łatwe. Od jednego dyżuru do drugiego.

Katarzyna Turzańska: Dołożyłabym jeszcze trzecią, bezpłatną pracę w domu przy dzieciach. To też jest na mojej głowie i zajmuje mnóstwo czasu.

W jakim wieku są twoje dzieci?

To bliźniaki, córka i syn. Poszli w tym roku do szkoły.

Lubią góry?

Nie mają wyjścia. Dzięki nim mam mnóstwo okazji, żeby wracać do górskich tematów w trochę innym wymiarze, bo chodzimy razem po łatwiejszych szlakach, których sama pewnie bym już nie wybrała. To daje mi inną perspektywę i też sporo radości. Czasami też chodzimy na ściankę wspinaczkową. Ostatnio byliśmy w Dolinie Pięciu Stawów. Weszliśmy z Palenicy Białczańskiej, dotarliśmy do schroniska, potem poszliśmy nad Wielki Staw i przeszliśmy przez Siklawę. Bardzo ładna wycieczka, dzieci świetnie sobie poradziły. Ogólnie zauważyłam, że o wiele bardziej wolą bardziej strome podejścia niż nudny asfalt do Morskiego Oka. Zdarzyło się również, że odwiedzili mnie na dyżurze w schronisku. Cieszyli się, że mogli przykleić plasterek czy w inny drobny sposób “pomóc”. Dla nich to zabawa, a dla mnie frajda, że mogą uczestniczyć w tym, co robię.

A robisz coś wyjątkowego. Jesteś jedną z dwóch ratowniczek w Tatrzańskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym. Bardzo mnie zdziwiło, gdy dowiedziałam się, że na ponad 300 ratowników są tylko dwie kobiety. Dlaczego tak jest?

Naprawdę nie wiem z czego to wynika, tym bardziej, że kobiety są i w wojsku, i w służbach specjalnych, są także pilotami śmigłowców. Znam co najmniej trzy dziewczyny, które były zainteresowane pracą w TOPR, pytały mnie o szczegóły. Jedna świetnie się wspina, jeździ na nartach, od dziecka jest związana z Tatrami, a jednak ostatecznie zrezygnowała. Inna też bardzo dobrze sobie radzi w górach, ale ostatecznie wybrała wojsko. Była też taka, która już dwa lata temu miała składać papiery, wszyscy o tym mówili i do dziś jej nie ma.

Czyli myślisz, że płeć jest ograniczeniem?

Nie wydaje mi się, żeby płeć miała tu większe znaczenie. Nigdy nie spotkałam się z sytuacją, żeby ktoś personalnie zarzucał mi, że czegoś nie umiem albo że źle coś robię, bo jestem kobietą. Oczywiście nie wszyscy potrafią wszystko na tym samym poziomie, od tego są specjaliści w poszczególnych dziedzinach. Chodzi o to, żeby każdy miał wystarczające kompetencje. Dlatego też mamy coroczne unifikacje (szkolenia – przyp. red.), letnie i zimowe, w których obowiązkowo bierzemy udział co najmniej raz na trzy lata. To jest moment, żeby wszystko przećwiczyć, a instruktorzy oceniają, jak sobie radzimy. Do tego dochodzi bieżące doświadczenie z akcji, więc cały czas jesteśmy w treningu. Kobiety są obecne w wielu środowiskach górskich, coraz więcej działa ich choćby jako przewodniczki IVBV (przewodniczki wysokogórskie – przyp. red.), gdzie przez długi czas praktycznie ich nie było. Są też w GOPR-ze. Więc tym bardziej mnie dziwi, że w TOPR wciąż jest ich tak mało.

Jak wygląda proces rekrutacji na ratownika TOPR?

Przede wszystkim, żeby w ogóle rozpocząć drogę do TOPR, trzeba złożyć papiery. Wymagane są podpisy dwóch ratowników, którzy potwierdzają, że dana osoba się nadaje. Do tego dołącza się wykaz przejść, zarówno dróg wspinaczkowych, jak i narciarskich, skiturowych. Trzeba opisać trasę, podać partnera, czas przejścia i tak dalej. To jest punkt wyjścia, żeby w ogóle zostać kandydatem na kandydata. Potem jest egzamin, który obejmuje jazdę na nartach w terenie, wspinaczkę, a także wiedzę o TOPR i topografii. Jeśli wszystkie części zostaną zdane, rozpoczyna się staż kandydacki. On trwa określony czas, choć może być wydłużony lub w wyjątkowych sytuacjach skrócony. Podczas stażu działa się już praktycznie tak jak wszyscy ratownicy, tylko zawsze z pomocą kogoś bardziej doświadczonego. Na końcu tego etapu jest egzamin na ratownika.

Od ilu lat jesteś w TOPR?

Od 10 i czasami sama nie wierzę, że już aż tak długo.

Pamiętasz swoją pierwszą akcję ratunkową?

Nie pamiętam dokładnie swojej pierwszej akcji, ale na początku cieszyło mnie dosłownie wszystko, nawet jeśli jechaliśmy do kogoś ze skręconą kostką, to było takie „wow”.

Ale jedna sytuacja szczególnie utkwiła mi w pamięci. To był zagubiony turysta w Tatrach Zachodnich. Miał się spotkać z kimś na grani, ale do tego nie doszło i rozpoczęły się poszukiwania. Namierzaliśmy go przez telefon. Okazało się, że wcześniej zażył różne nielegalne środki i był kompletnie odurzony. Nie wiedział, co się dzieje, wydawało mu się, że jest na wojnie. Przez telefon mówił, że nad nim latają śmigłowce, że spadają bomby. Problem polegał na tym, że próbował korzystać z aplikacji „Ratunek”, którą zresztą bardzo polecam, ale w jego przypadku dane kompletnie się nie zgadzały. Według sygnału miał być w zupełnie innym miejscu, niż faktycznie był. Nie wiadomo, czy się przemieścił, czy po prostu źle obsłużył aplikację. Ostatecznie znaleźliśmy go naprawdę przypadkiem, to było ogromne zaangażowanie kolegów, którzy wołali go, chodzili po terenie i w końcu go usłyszeli. Ja byłam wtedy po drugiej stronie góry, ale gdy dotarła do nas informacja, że udało się go zlokalizować, ruszyliśmy wszyscy. W środku nocy przedzieraliśmy się przez gęste kosówki, aż w końcu go odnaleźliśmy. Był bardzo daleko od szlaku, w miejscu, gdzie właściwie nikt nie powinien się znaleźć. Do tego nie miał butów.

Pracując na SOR-ze, widzę mnóstwo przypadków absurdalnych, głupich urazów czy zachorowań u ludzi, którzy teoretycznie nie robili nic niebezpiecznego. To uświadamia mi, że samo życie niesie ze sobą ryzyko

To było na dużej wysokości?

Właśnie nie, bo działo się to w okolicach Ornaku, już w zejściu w dół, w lasy. Kompletnie nic tam nie było widać, więc odnalezienie go przypadkiem było praktycznie niemożliwe, tym bardziej, że zdążył zgubić telefon, więc nie miałby już żadnej szansy, żeby dać znać, gdzie jest. Kiedy w końcu do niego dotarliśmy, okazało się, że miał przy sobie jeszcze kilka saszetek z dopalaczami. Naprawdę dobrze, że udało się go znaleźć, bo sytuacja mogła skończyć się tragicznie.

Z jednej strony trudno mi uwierzyć, że ktoś potrafił iść po narkotykach w góry, ale z drugiej strony, jak się poczyta kroniki TOPR, to można tam znaleźć różne niecodzienne historie. Turyści w klapkach idący na Rysy, ludzie bez odpowiedniego sprzętu. Ja sama widziałam w drodze na Giewont kobietę, która szła na górę z córką w czerwonych lakierkach.

Akcję z odurzonym turystą uważam za swoją najdziwniejszą. Ostatecznie skończyło się dobrze, choć mężczyzna, którego uratowaliśmy, samodzielnie nie był w stanie zejść. Musieliśmy spędzić przy nim całą noc, a później przeprowadzić ewakuację do szpitala. Ale naprawdę mogło się to skończyć dużo gorzej. Mógłby zostać kolejną z ofiar Tatr, tak jak osoby, które do dziś nie zostały odnalezione, albo takie, które odnajduje się dopiero po wielu latach. Dla mnie to właśnie było najbardziej wstrząsające, świadomość, że ktoś zupełnie nieodpowiedzialnie, pod wpływem środków, sam biega po górach, gubi się, a potem trafia na ratowników. I że jego życie mogło zakończyć się tamtej nocy, gdybyśmy nie mieli tyle szczęścia i determinacji, żeby go znaleźć.

Czy miałaś kiedyś sytuację, w której wyruszając na akcję, czułaś lęk?

Na szczęście nie miałam jeszcze takiej sytuacji, żebym poczuła realne zagrożenie życia podczas akcji. Wydaje mi się, że to wynika z samej organizacji działań. Zawsze jest kierownik, ktoś z dużo większym doświadczeniem, kto odpowiada za całą ekipę i dostosowuje działania do warunków. Każdy robi to, w czym jest najlepszy, i to daje duże poczucie bezpieczeństwa. To zupełnie inna sytuacja niż prywatne wyjścia w góry. Tam można iść bez asekuracji, „na żywca”, podejmować decyzje samemu i ryzykować. W akcji ratunkowej nie ma na to miejsca. Jeśli kierownik mówi, że tu zakładamy raki, asekurujemy się, to po prostu się to robi. Dużo bardziej ryzykowne sytuacje przeżywałam prywatnie, kiedy sama decydowałam się na rzeczy bliskie granicy ryzyka.

Innym tematem jest latanie śmigłowcem. Zdarzało mi się to zarówno w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym, jak i teraz, na Sokole w TOPR-ze. Gdy warunki pogodowe są trudne, każdy czuje wtedy respekt, czasem strach. To normalne, świadomość, że ryzyko istnieje, jest częścią tej pracy. Koledzy, którzy latają zawodowo częściej, też o tym mówią. Ale podobnie jest przecież z prowadzeniem samochodu, bywają sytuacje, w których się boimy. Ważne, by mieć tę świadomość, zachować ostrożność i działać profesjonalnie.

Nie miałam jednak sytuacji, w której naprawdę bałabym się o życie. Bywało natomiast różnie podczas wspinania, jazdy na nartach czy w jaskiniach. Pamiętam na przykład burzę, którą przeżyłam w Tatrach. To było już prywatnie, podczas wspinaczki z koleżanką. Nagle złapała nas na ścianie, i to było doświadczenie naprawdę mocne.

Akcja ratunkowa TOPR / Fot. archiwum prywatne Katarzyny Turzańskiej

Katarzyna Turzańska / fot. archiwum prywatne

Katarzyna Turzańska z dzieckiem / fot. archiwum prywatne

Katarzyna Turzańska / fot. archiwum prywatne

Katarzyna Turzańska / fot. archiwum prywatne

Akcja ratunkowa TOPR / Fot. archiwum prywatne Katarzyny Turzańskiej

Co to był za szczyt?

Żabi Kapucyn. Byłyśmy w połowie drogi, kiedy nagle usłyszałyśmy pierwszy grzmot, potem drugi. Pomyślałam, dobra, zbieramy się stąd jak najszybciej. I wtedy lunął deszcz, a zaraz po nim grad. Nie zdążyłam nawet założyć kurtki goreteksowej, i tak już byłam cała mokra, więc nie miało to sensu. Woda dosłownie lała się pod koszulą, pod rękawami, w ubraniach. Szybko zjechałam, wyrzuciłam cały metalowy sprzęt i obie z koleżanką musiałyśmy zatrzymać się w jednym miejscu. Woda ze strumieniami gradu spływała po stromym stoku. Stałyśmy tak, czekając, aż burza przejdzie. Ja tylko zastanawiałam się, jak długo to potrwa i czy termicznie damy radę, wiadomo, zimno, mokro, ale pocieszałam się, że burze zwykle bywają krótkie. Ta na szczęście minęła, ale zaraz potem przyszła kolejna. Strach był ogromny, wysoko w terenie, między skalnymi iglicami, ze sprzętem wspinaczkowym, a nad głową burza, która w każdej chwili mogła uderzyć piorunem. To uczucie, którego się nie zapomina.

Brzmi przerażająco…

Nie zawsze też jest tak, że niebezpieczeństwo wynika z warunków pogodowych czy trudnej trasy. Czasami problemem może być logistyka. Pamiętam takie wejście na Żabią Turnię Mięguszowiecką. Sama wspinaczka była super, wcale nie taka trudna, ale zejście okazało się problematyczne. Byłyśmy tam z koleżanką pierwszy raz, więc nie do końca wiedziałyśmy, czy dobrze schodzimy, a zrobiło się już bardzo późno. Dodatkowo towarzyszył nam kolega, który wpadał w panikę i ciągle powtarzał, że zaraz wydarzy się coś złego. Zjeżdżaliśmy wtedy z takich ruszających się pętli, niezbyt pewne rozwiązanie. Gdyby ktoś się wtedy poślizgnął, pewnie skończyłoby się na potłuczeniach, ale i tak był to średnio bezpieczny pomysł.

Ogólnie nie miałam nigdy poczucia, że cała droga jest jakoś wyjątkowo straszna czy traumatyczna. Raczej zdarzały się pojedyncze momenty stresu, na przykład, gdy szliśmy bez asekuracji w miejscach, gdzie uznaliśmy, że nie ma sensu się wiązać i po prostu ruszyliśmy dalej, licząc, że nic się nie wydarzy. To były takie chwile krótkiego, intensywnego strachu. Podobnie podczas nurkowania. Pamiętam sytuację, gdy nagle całkowicie straciłam widoczność, wokół była tylko ciemność i poręczówka. Na chwilę dopadła mnie panika, bo zrobiło się ciasno i nie wiedziałam, w którą stronę iść. Ale szybko uświadomiłam sobie, że lina musiała odbić trochę w lewo, więc ja muszę skręcić w prawo. I rzeczywiście od razu wszystko się wyjaśniło.

Karetka/ tekst o upomnieniu za parkowanie dla ratowników medycznych

No właśnie, jesteś także nurkiem jaskiniowym. Czy od zawsze była w tobie potrzeba pogoni za adrenaliną?

Nie zgodzę się z tym, że nurkowanie w jaskiniach czy wspinaczka to mój sposób na znalezienie adrenaliny. Nie lubię takiego podejścia, że coś jest fajne, bo niebezpieczne. Wolę, kiedy wszystko jest pod kontrolą i wiem, że jest okej. Natomiast mam poczucie, że w miarę dobrze radzę sobie wtedy, kiedy ta kontrola jednak trochę się wymyka. Zwykle analizuję różne opcje: jeśli tu spadnę, to potłukę się, ale się nie zabiję. Jeśli w innym miejscu, ryzyko jest większe – oceniam, czy mogę się wycofać, albo zrobić coś, żeby zminimalizować zagrożenie.

Nie miałam na szczęście sytuacji bez wyjścia. Może też dlatego, że jako instruktorka nurkowania miałam kontakt z ludźmi, którzy panikowali pod wodą. Widziałam też w górach osoby, które reagowały paniką, na przykład dziewczynę, która nie była w stanie przejść Świstówki, bo wysokość ją paraliżowała. Dzięki temu wiem, jak wygląda taki mechanizm i potrafię go rozpoznać. Dla mnie to, co robię, to nie jest poszukiwanie mocnych wrażeń. To raczej kwestia przygotowania, treningu i oceny ryzyka. Komuś z zewnątrz może się wydawać, że to trudne albo ekstremalne rzeczy, ale dla osób, które ćwiczą i znają te warunki, to po prostu kolejny element aktywności, a nie pogoń za adrenaliną.

Czy w Tatrach jest dużo jaskiń, w których można nurkować?

Jest kilka. Moja ulubiona jaskinia to ta, w której znajduje się Syfon Koci (syfon – część jaskini pod wodą, gdzie można nurkować, może to też być całkowicie zalany korytarz – przypis red.), zanurkowałam w nim jako pierwsza i jestem z tego bardzo dumna. Miałam ksywkę „Kot”, więc spełniłam marzenie: kot w Kocim Syfonie. To naprawdę piękne miejsce. Idąc w kierunku Myślenickich Turni, zamiast skręcać w prawo do Kasprowej Niżniej, trzeba iść prosto, tam właśnie znajduje się ta jaskinia. W okolicy są też inne piękne obiekty: Kasprowa Pośrednia, Kasprowa Wyżnia, a spory kawałek dalej Jaskinia Miętusia, w której również są urokliwe syfony, stosunkowo łatwo dostępne. Oczywiście, żeby je poznać, trzeba być zarówno grotołazem, jak i nurkiem jaskiniowym. W Polsce to wymaga sporo zachodu, inaczej niż np. we Francji, gdzie można podjechać autem, wypakować sprzęt i od razu płynąć na kilka kilometrów. U nas dojście do jaskiń jest trudniejsze, a woda ma zaledwie cztery stopnie. Trzeba się więc uzbroić w cierpliwość, odporność termiczną i dobrze się przygotować.

Co dają ci sporty takie jak wspinaczka czy nurkowanie w jaskiniach?

Lubię to, naprawdę sprawia mi to frajdę. W jaskiniach czuję się zrelaksowana. Płynę, mam wrażenie stanu nieważkości, rozglądam się i ciekawi mnie, co znajduje się dalej. Faktycznie mam ochotę zapuszczać się coraz głębiej, żeby zobaczyć, co tam jest, ale zawsze przestrzegam zasad i reguł. Podobnie w górach, mam przyjemność z pokonywania dróg wspinaczkowych, z dojścia do miejsc, z których mogę zjechać na nartach. Lubię być blisko tej granicy ryzyka, bo daje mi to satysfakcję i radość. Staram się jednak jej nie przekraczać, działam z rozwagą i świadomością własnych możliwości.

Uważam, że ostatnią rzeczą, jaką można robić, to jest ciągłe przypominanie dziecku o niebezpieczeństwie i mówienie: „Nie idź tam, bo to niebezpieczne, uważaj, bo spadniesz”

W jednym z wywiadów wspominałaś, że żałowałaś, iż nie mogłaś wziąć udziału w słynnej akcji ratunkowej na Giewoncie w 2019 roku, kiedy gwałtowna burza zabiła cztery osoby, a ponad 150 zostało rannych. Czy nawet w tak ekstremalnych chwilach jak wtedy, nie czułaś lęku?

Pod Giewontem byłam wtedy z dziećmi w wózku i musiałam uciekać przed burzą. Tego samego dnia trwały dwie akcje, na Giewoncie i w Wielkiej Śnieżnej. Mój partner, który również pracuje w TOPR, miał iść do jaskini, ale ostatecznie trafił na akcję pod Giewontem i opowiadał mi o tym, co się działo. Myślę, że każda akcja ratunkowa niesie ryzyko, jedna większe, druga mniejsze. Burza jest szczególnym zagrożeniem, bo nie mamy na nią wpływu. Oczywiście dziś są aplikacje, prognozy, można obserwować niebo, ale to nie daje stuprocentowej pewności. Burza potrafi przyjść nagle i zaskoczyć, niezależnie od przygotowania. Podobnie jest w jaskiniach, akcja ratunkowa zawsze wiąże się z pewnym niebezpieczeństwem. Ale kiedy idę na akcję, nie myślę o tym, czy będzie bezpieczna czy nie. Wtedy nie ma miejsca na takie rozważania, po prostu działam.

A czy zmieniło ci się podejście do twoich pasji w momencie, gdy urodziłaś dzieci?

Zastanawiam się nad tym, czy rzeczywiście z wiekiem ryzykuję mniej. Monika Rogozińska, która była ratowniczką jeszcze przed Eweliną Wiercioch (Ewelina to obecnie druga ratowniczka TOPR, pierwsza po 34 latach – przypis red.), mówiła, że u niej to się z czasem zmieniło. U mnie też coś się przesunęło i może to kwestia dzieci, a może większego doświadczenia. Kiedyś miałam poczucie, że jestem niezatapialna. Nurkowałam w miejscach i w sposób, który naprawdę mógł być ryzykowny. Wspinałam się po drogach zdecydowanie trudniejszych niż moje umiejętności w tamtym czasie. Nie miało to dla mnie większego znaczenia, po prostu szłam do przodu. Teraz bardziej analizuję, zastanawiam się, kombinuję. Nie myślę jednak obsesyjnie o ryzyku.

Pracując na SOR-ze, widzę mnóstwo przypadków absurdalnych, głupich urazów czy zachorowań u ludzi, którzy teoretycznie nie robili nic niebezpiecznego. To uświadamia mi, że samo życie niesie ze sobą ryzyko. Dlatego uważam, że jeśli nawet robimy coś potencjalnie bardziej ryzykownego, ale robimy to z głową, rozważnie, nie zachowując się idiotycznie, to wcale nie jest ono tak dużo większe.

Przykład z ciąży: zdarzyło mi się wtedy nurkować, oczywiście jeszcze nie wiedziałam, że jestem w ciąży, a wiadomo, że nie powinno się tego robić. Byłam też w dość trudnej jaskini, gdzie dosłownie zjeżdżałam na tyłku przez pół trasy, również nie wiedząc o ciąży. Później, już świadoma, że spodziewam się dziecka, wybierałam aktywności bezpieczniejsze, jeździłam na nartach skiturowych, ale daleko od stoków, żeby uniknąć kolizji z innymi, i chodziłam na spokojne, powolne wycieczki. Już wiedząc o ciąży, też się wspinałam, ale zawsze na drugiego, czyli w bezpieczniejszej roli, i tylko w miejscach, gdzie nie było kruchej skały ani ryzyka, że coś spadnie na głowę. Uważam, że to było dużo bardziej odpowiedzialne niż to, co zrobiła moja koleżanka. Wybrała się niby na zwykłą wycieczkę, ale poza szlak, w miejsce bardzo przepaściste, kruche, rzadko uczęszczane. Teoretycznie to była tylko wędrówka, a nie wspinanie, ale ja jej to bardzo odradzałam, zwłaszcza że poszła tam już w zaawansowanej ciąży.

Sama miałam w ciąży tylko dwie naprawdę nieprzyjemne sytuacje, obie zupełnie poza górami. Raz, dosłownie 100 metrów od domu, poślizgnęłam się i upadłam na brzuch, i to porządnie. Druga sytuacja zdarzyła się… przed pocztą. To pokazuje, że zagrożenia pojawiają się nie tam, gdzie ich się spodziewamy, tylko czasem w najbardziej codziennych okolicznościach.

Jako instruktorka nurkowania miałam kontakt z ludźmi, którzy panikowali pod wodą. Widziałam też w górach osoby, które reagowały paniką, np. dziewczynę, która nie była w stanie przejść Świstówki, bo wysokość ją paraliżowała. Dzięki temu wiem, jak wygląda taki mechanizm i potrafię go rozpoznać

Jak wygląda typowy dyżur w TOPR? Czy zawsze masz pełne ręce roboty?

To tak jak na karetkach, bywa bardzo różnie. Czasem dzieje się coś non stop. Ostatnio w Morskim Oku miałam taką akcję, że wszyscy się śmiali, bo naliczyłam sobie więcej godzin, niż realnie miała doba. Jeden wypadek nakładał się na drugi, do tego doszła jeszcze jakaś większa masakra. A czasami bywa odwrotnie, siedzi się cały dzień i nie dzieje się absolutnie nic. Nie ma tu żadnej reguły.

Często jesteś na dyżurze?

Tu też nie ma reguły. Na przykład w okresie wakacyjnym bywało spokojniej, więc miałam więcej czasu, posiedziałam w schroniskach albo na centrali. Kiedy coś się dzieje, super, bo można podziałać i to daje satysfakcję. A kiedy nic się nie dzieje, to też dobrze, mam chwilę, żeby przygotowywać się do kolejnego egzaminu specjalizacyjnego, uciec od domowego hałasu, pobyć sama ze sobą. Czasem potrenuję na siłowni, pogadam z kolegami, a czasem po prostu nic nie robię i to też jest w porządku. Dla mnie to ważne, bo w zawodzie lekarza często muszę podejmować trudne decyzje. Na SOR-ze czy na sali operacyjnej, jako anestezjolog, obciążenie jest ogromne. Dlatego bardzo lubię momenty, kiedy mogę po prostu posiedzieć jako zwykły ratownik. Ktoś mówi: „Idź tam, zrób to i to” i ja to robię. To daje mi frajdę, bo wtedy niczym nie zarządzam. Czasem naprawdę cieszy mnie ta prostota.

Czy w TOPR jest wsparcie psychologiczne dla ratowników? Wyobrażam sobie, że powrót z niektórych akcji, szczególnie tych zakończonych niepowodzeniem, może być ogromnym obciążeniem.

Tak, jest taka możliwość, żeby skorzystać z pomocy psychologa. Mamy też na przykład fizjoterapeutę specjalnie dla nas. Myślę, że organizacja naprawdę dba o ludzi, którzy w niej są. Pracowałam i działałam w wielu różnych miejscach i mam poczucie, że to jedna z lepiej zarządzanych struktur, ze świetną społecznością. Oczywiście, zdarzają się niesnaski, jak wszędzie, ale generalnie pracuje się świetnie. Aczkolwiek są rzeczy, które mogłyby wyglądać lepiej, jak chociażby wynagrodzenia ratowników zawodowych. Uważam, że to praca, w której nie wystarczy po prostu „odbębnić godziny”. Ona wymaga ciągłej gotowości, zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Dlatego pensja powinna być na tyle godziwa, żeby ratownik nie musiał dodatkowo dorabiać w innych zawodach. To byłoby uczciwe i dałoby im większe poczucie stabilności.

Czy w jaskiniach w Tatrach również zdarzają się akcje ratunkowe? Mam tu na myśli jaskinie, w których można nurkować.

Oczywiście wypadki się zdarzają, choć na szczęście bardzo rzadko. Jedyny wypadek, od którego właściwie zaczęła się cała sekcja nurkowa w TOPR-ze, to był wypadek Jugosłowianina, wiele lat temu, jeszcze w czasach istnienia Jugosławii. Nurkował wtedy w Jaskini Bystrej, gdzie dziś nurkowanie nie jest już dozwolone. W jednym z dalszych syfonów doszło do problemu, zmąciła się woda, a na trasie była zaklinowana poręczówka. Mężczyźnie wydawało się, że nie ma możliwości wypłynięcia. Powietrze skończyło się i niestety nie udało mu się wrócić.

Czy twoje dzieci zdają sobie sprawę z tego, że ich mama ma trochę niebezpieczną pracę?

Moje dzieci wiedzą, co robię, że mama jest lekarzem, działa jako ratownik i pracuje jako przewodnik. Niedawno miałam przyjemność być przewodniczką na ich szkolnej wycieczce i były z tego bardzo dumne. Wiedzą też, że kocham góry, kiedyś nawet padło urocze stwierdzenie, że literka „M” jest taka spiczasta, bo wygląda jak góry, a mama kocha góry.

Nie mam poczucia, że to, co robię, jest szczególnie niebezpieczne. Dla mnie samej tak nie jest, więc też nie przekazuję dzieciom takiego obrazu. Poza tym uważam, że ostatnią rzeczą, jaką można robić, to jest ciągłe przypominanie dziecku o niebezpieczeństwie i mówienie: „Nie idź tam, bo to niebezpieczne, uważaj, bo spadniesz”. Mając bliźniaki i chodząc z nimi samej na plac zabaw, nie miałam szans biegać za każdym, jedno szło w lewo, drugie w prawo. Stałam więc pośrodku i reagowałam tylko wtedy, gdy faktycznie było niebezpiecznie. Moje dzieci są więc nastawione na to, że mogą eksplorować świat.

Oczywiście, patrzę, gdzie pojawiają się realne zagrożenia. Na przykład w górach, jeśli pojawia się przepaść, wtedy asekurujemy się. Jeśli obok jest potok z bystrą, rwącą wodą, zachowuję szczególną ostrożność. Ludzie często nie zdają sobie sprawy, że w takim miejscu, jeśli dziecko wpadnie, nie ma szans, by je uratować. Woda jest zbyt szybka, a skały śmiertelnie niebezpieczne. Poza tym jednak pozwalam dzieciom wspinać się na skałki czy drzewa. Nawet jeśli spadną i coś się stanie, to część nauki. Uważam, że dziecko musi samo uczyć się oceny ryzyka i rozwijać tę świadomość. Bo i tak nie jesteśmy w stanie ochronić ich przed wszystkim. Zresztą z mojej pracy wiem, że wiele złamań czy skręceń zdarza się w miejscach zupełnie nieoczywistych, gdzie teoretycznie nie grozi nic poważnego.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?