Przejdź do treści

Klaudia była pielęgniarką w Ukrainie. „Naoglądałam się w życiu ludzkiego cierpienia, ale doświadczeń z wyjazdu nie mogę z niczym porównać”

Klaudia była pielęgniarką w Ukrainie. „Naoglądałam się w życiu ludzkiego cierpienia, ale doświadczeń z wyjazdu nie mogę z niczym porównać” / źródło: Archiwum Zespołu Pomocy Humanitarno-Medycznej
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Byliśmy we wsi blisko frontu, która dopiero została wyzwolona spod rosyjskiej okupacji. Przyszła do nas mama z przeziębioną córeczką. Dziewczynka miała osiem lat i podczas badania zobaczyła jakiś przedmiot, który przypomniał jej rosyjską flagę, bo miał podobne kolory. I zaczęła płakać. Pojawił się lęk i panika. Gdy mama ją uspokoiła, po skończonej konsultacji medycznej dziewczynka zapytała nas, czy może zaśpiewać piosenkę. I zaczęła śpiewać po ukraińsku. To była piosenka o wojnie. Cały nasz zespół zamarł. Nie mogliśmy wydusić ani słowa, byliśmy strasznie wzruszeni – mówi Klaudia Daszuta, magister pielęgniarstwa w dziedzinie anestezjologii i intensywnej terapii z 13-letnim stażem.

 

Marianna Fijewska-Kalinowska: Po rozpoczęciu wojny w Ukrainie wyjeżdżałaś wraz ze swoim mężem – także medykiem – do obwodu charkowskiego z ramienia Zespołu Pomocy Humanitarno-Medycznej. Decyzja o wyjeździe była dla was trudna?

Klaudia Daszuta: Nie. Gdy wybuchła wojna, oboje zaangażowaliśmy się w pomoc medyczną uchodźcom ewakuowanym zza wschodniej granicy. Braliśmy udział w ewakuacji pociągiem medycznym m.in. dzieci chorych onkologicznie i skala cierpienia, którą zobaczyliśmy… Brakuje mi słów, żeby to opisać. Oboje wiedzieliśmy, że jeśli tylko zostaniemy zapytani o dołączenie do misji medycznej, to zgodzimy się bez dwóch zdań. Jestem matką i właściwie jedyne, na czym skupiałam się przed wyjazdem, to aby na czas mojej nieobecności syn pozostawał pod dobrą opieką.

W sumie wyjechaliście do Ukrainy dwukrotnie – w październiku i listopadzie 2022 roku. Czy podczas któregoś z wyjazdów twoje życie lub zdrowie było zagrożone?

Tak naprawdę wjeżdżając na teren Ukrainy, trzeba być świadomym, że w każdej chwili może zdarzyć się tragedia. Skąd masz wiedzieć, czy rakieta nie spadnie akurat w miejscu, w którym przebywasz? Gdy stacjonowaliśmy w obwodzie charkowskim, co noc rozlegały się alarmy bombowe. Schodziliśmy wtedy do piwnicy i czekaliśmy, aż umilkną. Alarmy mają to do siebie, że są bardzo różne – niektóre trwają całą noc, inne kilka godzin, a jeszcze inne 30 minut. Były takie noce, że rozlegały się parokrotnie – wracaliśmy na górę do łóżka, zasypialiśmy na pół godziny i znów trzeba było schodzić do schronu. Zrozumiałam wtedy matki ukraińskie, które nie zawsze schodzą ze swoimi dziećmi do schronów. Może czasem wolą, by dziecko po prostu się wyspało, zamiast wybudzać je co pół godziny. Skoro my nie mogliśmy wytrzymać tygodnia, to jak oni mają wytrzymywać miesiące?

źródło: Archiwum Zespołu Pomocy Humanitarno-Medycznej

Jak wyglądała wasza codzienna praca podczas misji?

Nasze działania w obwodzie charkowskim wynikają z listu intencyjnego podpisanego przez Polskę. Nasz kraj zobowiązał się do pomocy obwodowi charkowskiemu w czasie wojny i udziału w odbudowie tuż po niej. Dlatego są tam wysyłane zespoły medyków – w skład każdego zespołu wchodzą lekarze, ratownicy medyczni i pielęgniarki. Nasze działania na miejscu określiłabym jako świadczenie podstawowej opieki zdrowotnej. Jeździliśmy karetką po wsiach, miastach i miasteczkach, gdzie zatrzymywaliśmy się i udzielaliśmy mieszkańcom pomocy.

Trochę jak przychodnia lekarska na kółkach?

Owszem, nasza praca polegała głównie na opatrywaniu ran i podejmowaniu działań internistycznych. Większość pacjentów to mieszkańcy terenów okupowanych przez Rosjan, które dopiero zostały wyzwolone. Zatem przez kilka miesięcy byli całkowicie pozbawieni dostępu do lekarzy i leków.

Na co najczęściej chorowały osoby, którym pomagaliście?

Najczęściej były to szeroko pojęte zaniedbania medyczne wynikające z warunków wojennych. Rany i otarcia, przeziębienie i ból gardła – zwłaszcza u dzieci, choć małych pacjentów na szczęście nie było dużo. I problemy natury stresowej, czyli lęki i depresja. Wiele osób zmagało się też z nadciśnieniem tętniczym, z oczywistych powodów nieleczonym przez ostatnie miesiące. Wtedy badaliśmy taką osobę i dobieraliśmy jej odpowiednie lekarstwa.

Pamiętam, że podczas pierwszego wyjazdu przyszła do nas pani, której mąż był już w bardzo złym stanie, a nadciśnienie zagrażało jego życiu. Dobraliśmy mu leki i podczas kolejnego wyjazdu, miesiąc później, znów przyszła jego żona, ze łzami w oczach dziękując nam, że po raz pierwszy w życiu mąż dostał lekarstwa, które naprawdę działają. Chwilę rozmawiałyśmy, zapytałam o jej historię, powiedziała, że przed wojną pracowała w sklepie, a mąż w fabryce. Zarówno sklep, jak i fabrykę zbombardowano. Oboje zostali bez żadnych środków do życia. Ona co prawda cieszyła się, że ich dom wciąż stoi, ale nie mieli nawet za co kupić chleba. Do dziś dużo o tym myślę – ludzie, którzy żyli na zupełnie normalnym, dobrym poziomie, w jednej chwili stają się całkowicie zależni od pomocy humanitarnej, bo nie mają za co przeżyć następnego dnia.

źródło: Archiwum Zespołu Pomocy Humanitarno-Medycznej

Co się stało z tym panem po waszym wyjeździe? Kto teraz zaopatruje go w lekarstwa?

Opiekę nad nim przejął ksiądz Wojciech Stasiewicz, dyrektor Caritas-Spes-Charków. Cały zespół z charkowskiego oddziału Caritasu robi nieprawdopodobne rzeczy! Organizują potrzebującym lekarstwa, a nawet zaawansowane leczenie. Podczas naszych dwóch misji niestety dwóm pacjentkom wykryliśmy nowotwory w badaniu USG. One nie miały żadnych środków na leczenie ani nawet na transport do najbliższego lekarza. Nimi również zajął się Caritas i zorganizował im wyjazd do odpowiedniej placówki.

Ilu pacjentów udało wam się przyjąć podczas wyjazdów medycznych?

Zarówno w październiku, jak i listopadzie wyjeżdżaliśmy na tydzień. Podczas październikowego wyjazdu udzieliliśmy 302 porad lekarskich, w tym również badaliśmy pacjentów, natomiast w listopadzie były to 204 porady. Nie liczymy oczywiście osób, które przychodziły do nas, żeby się przytulić, wygadać, wypłakać… a było ich naprawdę dużo.

Czy podczas tych dwóch wyjazdów pojawił się jakiś pacjent, który w sposób szczególny zapadł ci w pamięć?

Tak. Byliśmy we wsi blisko frontu, która dopiero została wyzwolona spod rosyjskiej okupacji. Przyszła do nas mama z przeziębioną córeczką. Dziewczynka miała osiem lat i podczas badania zobaczyła jakiś przedmiot, który przypomniał jej rosyjską flagę, bo miał podobne kolory. I zaczęła płakać. Pojawił się lęk i panika. Gdy mama ją uspokoiła, po skończonej konsultacji medycznej, dziewczynka zapytała nas, czy może zaśpiewać piosenkę. I zaczęła śpiewać po ukraińsku. To była piosenka o wojnie. W dodatku mała miała przepiękny głos – później powiedziała, że interesuje się muzyką i przed wybuchem wojny chodziła na lekcje śpiewu. Ta piosenka była niezwykła. Cały nasz zespół zamarł. Nie mogliśmy wydusić ani słowa, byliśmy strasznie wzruszeni.

Podczas pierwszego wyjazdu zapamiętaliśmy tylko gruzy... A już miesiąc później na placu głównym w środku tego pobojowiska pojawiły się dzieci jeżdżące na rolkach. To był niezwykły widok

Wiesz, dlaczego ta dziewczynka tak silnie zareagowała na wspomnienie rosyjskiej flagi?

Nie wiem, nie dopytywaliśmy, ale na pewno widziała straszne rzeczy, które wywołały w niej traumę.

Czy na terenach takich jak ta wieś – świeżo oswobodzonych, pełnych straumatyzowanych ludzi – działają jakieś centra pomocy psychologicznej dedykowane dzieciom?

Caritas w obwodzie charkowskim organizuje zajęcia i warsztaty dla dzieci. Podczas tych spotkań dzieci mogą oderwać się od okrucieństw wojny… w ogóle dzieci są pod tym względem niesamowite! Widziałam w Caritasie mamy z dziećmi, które właśnie straciły swoje domy. Tymczasowo byli zmuszeni do życia w warunkach polowych – łóżko przy łóżku – a mimo to wystarczyło towarzystwo rówieśników, żeby radośnie się ze sobą bawiły. Przychodzi mi też na myśl scena z miasta Izium, w którym byliśmy zarówno w październiku, jak i w listopadzie. To miasto było okupowane przez kilka miesięcy i totalnie zniszczone. Podczas pierwszego wyjazdu zapamiętaliśmy tylko gruzy… A już miesiąc później na placu głównym w środku tego pobojowiska pojawiły się dzieci jeżdżące na rolkach. To był niezwykły widok.

Niezwykły i dający nadzieję. Wielu reporterów wojennych i medyków mówi właśnie o tym zaskoczeniu, które przeżywają w Ukrainie. Z jednej strony koszmar wojny, z drugiej – przebijająca się do tej koszmarnej codzienności radość życia.

Tak, to prawda, ja też byłam zaskoczona radością, wdzięcznością i innymi pozytywnymi uczuciami, które biły od mieszkańców obwodu charkowskiego.

W jakich sytuacjach najwyraźniej to dostrzegałaś?

Na przykład podczas naszej pracy. Zwykle pacjenci w przychodniach przepychają się i niecierpliwią. Tam – choć ustawiały się do nas kilkudziesięcioosobowe kolejki – panowała atmosfera wzajemnej troski. Do tego wiał wiatr, padało, a ludzie stali przecież na dworze. Mimo to pomagali sobie, rozmawiali, trzymali dla siebie miejsce, gdy ktoś musiał się na chwilę oddalić. Pamiętam też, że gdy odwiedzaliśmy pewną niewielką wieś, ku naszemu zaskoczeniu w kolejce ustawili się niemal wszyscy mieszkańcy. Okazało się, że jedna z pań, gdy tylko dowiedziała się, że jedziemy, obeszła każdy dom i każdego mieszkańca poinformowała, że będziemy.

To rzeczywiście piękne.

Ludzie wielokrotnie przychodzili do nas z darami. Byli tak wdzięczni, że przynosili orzechy, arbuzy… jedna starsza pani przyniosła nam worek jabłek ze swojego sadu. Ci ludzie przecież nieraz głodowali, naprawdę każdy pokarm miał tam znaczenie, a mimo to chcieli się podzielić i jakoś podziękować. Początkowo tłumaczyliśmy, że nie możemy tego przyjąć, ale wtedy było im bardzo przykro.

Gdy odwiedzaliśmy pewną niewielką wieś, ku naszemu zaskoczeniu w kolejce ustawili się niemal wszyscy mieszkańcy. Okazało się, że jedna z pań, gdy tylko dowiedziała się, że jedziemy, obeszła każdy dom i każdego mieszkańca poinformowała, że będziemy

Trudno się wraca do domu po takiej misji?

Trudno odnaleźć się w normalnych warunkach, trudno wbić sobie do głowy, że tutaj jest już bezpiecznie. Pamiętam przyjazd po pierwszej misji. Weszłam do mieszkania, gdzie był mój syn, wreszcie mogliśmy się przytulić, byłam bardzo szczęśliwa i wtedy gdzieś za oknem przeleciał samolot. Ten dźwięk mnie sparaliżował. Musiałam się uspokoić, powtarzać sobie, że już wszystko dobrze. Po drugiej misji w mojej miejscowości przeprowadzano próbę alarmów i słysząc to, doświadczyłam ataku paniki. Tak silne doznania towarzyszyły mi, choć przecież byłam w Ukrainie naprawdę krótko.

A więc co się musi dziać z osobami, które spędziły tam wiele miesięcy… Jeśli po raz trzeci zostaniesz poproszona o wyjazd do Ukrainy, pojedziesz?

Pojadę.

Tak samo, jak wcześniej – bez wahania?

Bez wahania. Jestem pielęgniarką, pracowałam na intensywnej terapii, byłam też koordynatorką transplantacyjną w szpitalu, naprawdę naoglądałam się w życiu ludzkiego cierpienia. A mimo to, doświadczeń z Ukrainy nie mogę z niczym porównać. Widząc tych ludzi, ogrom ich tragedii, po prostu nie da się nie pomagać.

A jak my – ludzie, którzy nie są medykami – możemy pomóc?

Aktualnie sposobów pomocy jest bardzo dużo – ciągle odbywają się zbiórki żywności, ubrań czy pieniędzy, ale jeśli miałabym polecić jakieś sprawdzone miejsce do wsparcia, poleciłabym Caritas w obwodzie charkowskim. Tam się dzieje prawdziwe dobro.

 

Caritas w Charkowie można wspomóc, dokonując przelewu na poniższy adres z dopiskiem: Caritas Charków
PARAFIA RZYM.-KAT. PW. ŚWIĘTEJ RODZINY
PKO BP
Nr rachunku: PL 57102031760000570202740934

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: