Przejdź do treści

Katarzyna Grochola: Już nie jestem takim Kałasznikowem. Dziś podchodzę do siebie i tej choroby z łagodnością

Katarzyna Grochola /fot. MW media
Katarzyna Grochola /fot. MW media
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Trzydzieści lat temu pomyślałam: „Takiego! A właśnie, że przeżyję. Jeszcze wam pokażę”. Dziś do siebie i do choroby podchodzę z łagodnością. Jak również do tego, co może się zdarzyć. Mam duże zaufanie do lekarzy. Jestem spokojniejsza – mówi Katarzyna Grochola, która dwukrotnie usłyszała diagnozę rak płuca. Najpoczytniejsza polska pisarka opowiada o różnych wymiarach miłości, o tym, jak smakuje dojrzała miłość, jak pielęgnuje to uczucie, czego po latach dowiedziała się o sobie i co skłoniło ją do napisania intymnej książki „Miłość w cieniu słońca”.

 

Marta Dragan: Kiedy otworzyłam pani najnowszą książkę „Miłość w cieniu słońca” i przeczytałam słowa dedykacji, które brzmiały: „najbardziej ukrywane pragnienie to pragnienie miłości”, długo zastanawiałam się nad tym, dlaczego właściwie bronimy się przed tym uczuciem.

Katarzyna Grochola: Boimy się, że zostaniemy odrzuceni, że nic z tego nie wyjdzie, że źle ulokowaliśmy uczucia, że okaże się potem, że jesteśmy do niczego. Myślę jednak, że są to naturalne lęki każdego i każdej z nas.

Cytując słowa pani książki: „sięgnijmy w tą przeszłość jak w stary worek” i przywołajmy wspomnienie pani pierwszej miłości.

Zakochałam się w Damianie, mając lat 8. To był bardzo dzielny syn przyjaciół mojej mamy. Nasi rodzice spędzali razem wakacje, a my dzieciaki trzymaliśmy się razem. Na plażę nad Jeziorem Mikorzyńskim nadleciał szerszeń. Kiedy zaczął się do mnie zbliżać, Damian dzielnie sypał w niego piaskiem, aż go wreszcie zakopał. Szerszeń to było najbardziej niebezpieczne stworzenie, przed którym przestrzegali nas rodzice, czyli ów młodzieniec wykazał pełną rycerskość, stając w obronie mojego życia, a narażając swoje. Sen o rycerzu na białym koniu spełnił mi się na tej mikorzyńskiej plaży, nad tym cudownym ciepłym jeziorem. A potem pocałowaliśmy się i żeby było przyzwoicie obydwoje mieliśmy dłonie z tyłu.

Tak filmowo.

Bardzo, ale dodam, że musiałam dać swojemu bratu 5 zł, żeby nie doniósł rodzicom. Wtedy można było za to do kina pójść.

A najnowsze, najświeższe wspomnienie miłości?

Najświeższe nie jest wspomnieniem, a uczuciem, które trwa. Nie wyobrażałam sobie wiele, jeśli chodzi o miłość. Obok mnie zawsze byli bardzo dobrzy przyjaciele, kochająca rodzina, więc byłam w pewien sposób zaspokojona. Ale miałam nieprawdopodobne szczęście spotkać mojego męża w dość późnym wieku. To niezwykłe i też podchodzimy do tego uczucia z dużym szacunkiem i wyrozumiałością.

Magda Mołek / zdj. Łukasz Sokół

Jak smakuje ta dojrzała miłość?

Ona nie podlega głupotom. Przez głupotę rozumiem obrażanie się albo czepianie drobiazgów, jak łyżeczka nie w tę stronę, „cukier odkryty i muchy wlezą”, „nie zostawiaj skarpet w dużym pokoju”. To w ogóle nie ma znaczenia. On jest spokojnym człowiekiem, muzykiem, a ja kompletnym jego przeciwieństwem. On codziennie ćwiczy na pianinie, a ja słomiany zapał – jak wsiadam na rower, to muszę przejechać 15 km, potem jestem wykończona przez następne kilka dni. On wstaje rano, ja siedzę długo w nocy. On lubi filmy dokumentalne, ja też lubię dokumenty, ale przed snem nie mogę oglądać o oficerze, tylko raczej Przyjaciół. Nie przeszkadza to nam, mamy do siebie dużo życzliwości. A te głupstwa często świadczą o czymś poważniejszym, co jest w związku, bo w dobrym małżeństwie, jak mawiał Andrzej Wiśniewski, naczynia myją się same.

To potwierdza, że przeciwieństwa się przyciągają i wzajemnie uzupełniają.

Dopóki myślałam, że muszę spotkać człowieka, który jest identyczny jak ja, to znaczy ma te same potrzeby, oczekiwania, marzenia i och Boże, powinniśmy patrzeć w jedną stronę, to jakoś mi się nie układało. Na siłę przytrzymywałam siebie lub kogoś w związku, który nie był dla nas. A teraz myślę, że to w ogóle nie o to chodzi, żeby zmuszać drugiego człowieka, żeby patrzył w tę samą stronę i żeby robił to samo, co my. Dzisiaj do teatru jadę sama. Wybrałam wyjście z przyjaciółką, bo mąż nie musi zaspokajać mojej chęci bycia w towarzystwie za każdym razem. Naprawdę są jeszcze inni ludzie i to też jest fajne.

Brzmi jak recepta na udany związek.

Jestem ostatnią osobą, która mogłaby udzielać rad. Gdybym miała taką receptę, napisałabym książkę pt. „Jak zawrzeć i utrzymać dobry związek?” i byłabym bogatą polską pisarką. Myślę, że każdy ma naprawdę swój własny sposób. I to, co nam wydaje się dziwne w związkach innych, tym ludziom naprawdę jakoś pasuje i się w tym realizują. Są tacy, którzy na co dzień nie rozstają się na moment, pracują razem, a nieszczęśliwi są, jak muszą spędzić bez siebie dwa dni. Patrzymy na nich jak na związek współuzależnieniowy, ale właściwie jedynym zdrowym uzależnieniem jest uzależnienie od miłości. Nie mówię tutaj o toksycznych związkach. W ogóle nie rozmawiam o toksyczności, bo po co? Ona jest i będzie.

Czy możemy się przed nią jakoś uchronić?

Zadbać o swoje granice. I to naprawdę wystarczy, ale to wymaga pracy nad sobą. Jeśli ktoś ewidentnie przekracza nasze granice, lekceważy nas, ośmiesza, to to znaczy, że jesteśmy w toksycznym związku. Nie zapominajmy, że poczucie humoru też jest lekką formą przemocy. Ale tam, gdzie jest miłość, na pewno nie ma przemocy. Tam może być gniew, krzyk, może być momentami nienawiść. Tylko, że jeśli się na kogoś złościmy, nie znaczy, że przestajemy go kochać. Sama długo byłam w terapii i jak poznałam swoje lęki i ograniczenia, to też łatwiej było mi zrozumieć czyjeś. I tylko właściwie dlatego porwałam się na tę książkę o miłości.

Teraz szybko trafiłam na stół operacyjny. Nie byłam ani zezłoszczona, ani zagniewana. Byłam dużo spokojniejsza. Pomyślałam sobie: No Boże drogi! Będzie, jak będzie

W jakich okolicznościach powstawała?

Siedziałam na Bali w dusznej, ciepłej puszczy. Było 34 stopnie i wilgotność powietrza sięgała 80 proc. Było mgliście. Wulkan, który był w odległości 60 km od nas, wznosił się taką potężną, ciemną chmurą i nagle zaświeciło takie ostre słońce. I wszystko zrobiło się kompletnie inne. Świat, który był przed chwilą, uroczy, ale taki zamglony, dżdżysty, w jakimś sensie cichy, bo wtedy milkną wszystkie owady, nagle się rozświetlił. Zrobiło się zupełnie inaczej. I wtedy napisałam pierwsze strony o tym, jak on spotyka ją i jak świat zaczyna się tworzyć. Jakoś pomyślałam sobie, że czasami tak jest, że wystarczy spotkanie z kimś, żeby ten dżdżysty, inny dzień okazał nam jakąś nową rzeczywistość. Niby trawa jest ta sama, niby drzewa tak samo rosną, a inaczej na nie patrzymy.

Pod warunkiem, że znajdziemy na to przestrzeń. Bo uczucia niezaopiekowane – jak zaznacza pani w książce, ulegają procesom gnicia i psucia. Czy miała pani w swoim życiu taki etap, kiedy unikała mówienia o nich wprost?

Bardzo miałam. Byłam szalenie zakochana jako młoda trzydziestoletnia kobieta i wtedy zresztą zachorowałam na raka, a mój ukochany opuszczał mnie, ale jednocześnie towarzyszył mi w tej chorobie. Pamiętam, że czułam, choć jeszcze tego nie sprawdziłam, że on nie będzie chciał ze mną być. Natomiast, jak pytał czy na przykład może mi poczytać, to mówiłam. „oczy jeszcze przecież mam”. Mówiłam to tylko dlatego, żeby nie powiedzieć: „Oczywiście, siedź ze mną. Potrzebuję cię, kocham i cieszę się, że mi towarzyszysz”. Byłam więc raczej odpychającą niż przytulającą. Tak strasznie bałam się odrzucenia, że wolałam najpierw sama być jak jeż. Było to fatalne z każdego punktu widzenia, a najbardziej z mojego.

Jakie uczucia towarzyszyły pani te trzydzieści lat temu, a jakie teraz, kiedy ponownie usłyszała pani diagnozę?

Trzydzieści lat temu bardzo się rozgniewałam. Powiedzieli mi wtedy, że mam jakieś trzy miesiące życia, żebym uporządkowała swoje sprawy. Miałam malutkie dziecko, więc był to fatalny moment na chorowanie. I pomyślałam sobie: „Takiego! A właśnie, że przeżyję. Jeszcze wam pokażę”. Pamiętam, że wstąpiła we mnie jakaś nieprawdopodobna siła. Zarzekałam się, że nie dam się, bo przecież mam sześcioletnią córkę i przynajmniej do jej osiemnastego roku życia będę żyła.

Przypominają mi się słowa Jane Fondy, która powiedziała, że żaden rak jej nie powstrzyma.

Wtedy tak, a dziś podchodzę do siebie i tej choroby z łagodnością. I też do tego, co się może zdarzyć. Teraz nie miałam czasu zastanawiać się nad tym, bo bardzo szybko trafiłam na stół operacyjny. Nie byłam ani zezłoszczona, ani zagniewana. Byłam dużo spokojniejsza. Pomyślałam sobie: No Boże drogi! Będzie, jak będzie. Uporządkowałam tyle, ile mogłam ze spraw wymagających moich decyzji na przyszłość. Chociaż nie mogłam tego zrobić z mężem, bo on zaprzeczał i nie chciał ze mną rozmawiać o tym, co będzie potem. Ale mam wspaniałą córkę.

Na czym jej wsparcie polegało?

Wysłuchała mnie. Powiedziała: „dobrze, tak będzie”, mam do niej duże zaufanie. Wiedziałam, że ona już dopilnuje tego, czego być może ja nie zdążyłam formalnie załatwić.

Co sprawia, że z takim spokojem przyjmuje pani to doświadczenie?

Mam duże zaufanie do lekarzy. Byłam operowana w szpitalu na Płockiej, który to szpital ma fantastyczny personel. Naprawdę chapeau bas przed lekarzami, pielęgniarkami, pielęgniarzami i salowymi. To jest szpital, do którego się wchodzi i wychodzi, nie ma mowy o przetrzymywaniu pacjentów. Nie mówię o warunkach, bo to nie Ameryka, że kwiaty na stoliczku, oddzielne pokoje i wszyscy jesteśmy cudownie zaopiekowani, tylko raczej dostajemy silne środki przeciwbólowe, a personel zmusza nas do tego, żeby chodzić. Bo to, co ćwiczy płuca, to oddychanie i nogi.

Fajne jest być ze sobą w porządku. Dziś wiem, że te rzeczy nieprzyjemne trzeba bardziej trzymać w cuglach, a tym dobrym popuszczać

Fonda w jednym z wywiadów przyznała, że „rak to nauczyciel”, który uświadomił jej, jak ogromne znaczenie ma wspólnota. A czego panią nauczyła choroba?

Myślę, że rak jest absolutnie takim samym nauczycielem jak rozstanie i wszystkie inne straszne rzeczy, które nam się przydarzają. Problem w tym, że dosyć szybko się zapomina. Pamiętam, że będąc w szpitalu te trzydzieści lat temu, wiedziałam, że nie chcę mieć innych kafelków w łazience, bo to nie ma znaczenia. Ważne wtedy było dbanie o innych, ale minęło te trzydzieści lat i mam inne kafelki w innej łazience w innym domu. Być może należy się z tym pogodzić, że tęsknimy do czegoś ładniejszego i lepszego obok nas. Natomiast rzeczywiście miałam w tyle głowy, żeby cieszyć się z drobiazgów. Zresztą przy takich drobnostkach zostałam. Może niekoniecznie w życiu, ale na pewno w obserwowaniu świata i tej miękkiej tkanki, która się koło nas cały czas kręci. Innych ludzi, którzy czasami potrafią ze sobą rozmawiać, a czasami nie potrafią. Nie bardzo pamiętam zdarzenia, ale pamiętam emocje.

Jak na przestrzeni lat ewoluowało u pani uczucie do samej siebie? Jest pani ze sobą teraz pogodzona?

Teraz tak, choć oczywiście zdaję sobie sprawę ze swoich lęków, braków, takiego nieustabilizowania, ale po prostu taka jestem i być może nie mogłabym być pisarką, gdybym była bardziej ogarnięta i mniej emocjonalna. Nie chcę się tego pozbywać i jakoś porządkować nadmiernie. Natomiast zmieniłam się, jak zobaczyłam, co siedzi pod moim gniewem i moją złością. Jak doświadczyłam tego, że pod złością jest żal, a pod żalem jest smutek, ponieważ coś się wydarzyło innego, niż się spodziewałam, to zaczęłam inaczej traktować zachowania innych osób. Już nie jestem takim Kałasznikowem.

Jak mam okazać uczucie gniewu czy rozczarowania, to liczę do dziesięciu i zastanawiam się, czy moja nadmiarowa złość jest potrzebna. I jak pani na mnie w sklepie wrzeszczy, że tu nie stałam, to sobie myślę, że mogę się przesunąć o krok, bo naprawdę nie wiem, jaki był jej dzisiejszy poranek. Nie wiem, czy nie ma chorego dziecka, czy mąż był dla niej dobry, czy nie jest zrozpaczoną wdową. Po prostu nic nie wiem o drugim człowieku i dopóki się nie dowiem, to raczej będę go traktować z życzliwością i sympatią, niż odpowiadać chamstwem na chamstwo.

Tak jest łatwiej?

Zdecydowanie. Na terapii nauczyłam, się, że jeżeli coś się dzieje we mnie w nadmiarze, to nie jest skierowane do tej osoby, tylko skierowane do jakiegoś zdarzenia w przeszłości, którego pamięć mi się w tej chwili podświadomie ujawniła. Fajne jest być ze sobą w porządku. Dziś wiem, że te rzeczy nieprzyjemne trzeba bardziej trzymać w cuglach, a tym dobrym popuszczać. I jeżeli chodzi o uczucie życzliwości, dobra, tkliwości, jakiejś czułości to właśnie zdejmuję te pęta.

Muzyka grana przez pani męża działa na panią kojąco?

Przepadam za tym jak on gra. Bardzo, bardzo lubię jak siada do pianina. Ogarnia mnie wtedy taka błogość, jakby dom wypełniał się taką piękną różową mgiełką, którą łatwiej jest oddychać. Jest taka otulająca dla ciała i duszy.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?