Katarzyna Dowbor: mając 60 lat nie trzeba zamykać się w skorupie starszej pani
– Mam wielki apetyt na życie i chciałabym, żeby miały go też inne kobiety. To, że mamy dzieci, mamy domy, którymi musimy się zajmować, nie znaczy, że już nasze życie się skończyło – mówi Katarzyna Dowbor. Ikona polskiej telewizji przekonuje, że sześćdziesiątka to nie koniec świata, a początek nowego, fascynującego rozdziału w życiu każdej kobiety.
Marta Dragan: Obserwując, na ilu frontach pani działa – własny program, gospodarstwo, pasje, rodzina – stwierdzam, że w pani przypadku apetyt na życie z wiekiem absolutnie nie słabnie. Jak to życie smakuje po sześćdziesiątce?
Katarzyna Dowbor: Ono zawsze smakuje, tylko inaczej po dwudziestce, inaczej po trzydziestce, a inaczej po sześćdziesiątce. Myślę, że w życiu trzeba nauczyć się jeść raz widelcem, raz nożem, a raz łyżką. Doceniać to, co się ma, cieszyć się z błahostek i wtedy ma się naprawdę dużo większy apetyt na życie bez względu na to w jakim jest się wieku. Kiedy składałam mojemu znajomemu życzenia na 60. urodziny, to powiedział mi: „Myślałem, że ludzie tyle nie żyją”. Ja dziś wiem, że nie tylko żyją, ale żyją naprawdę fajnie.
Recepta na szczęśliwe życie po sześćdziesiątce tkwi w otwartości. Otwartości na innych ludzi, na różne aktywności, na pasje. Na ogół mamy w tym wieku trochę więcej czasu, więc warto znaleźć sobie pomysł na siebie. Wiem, że gdybym nie miała pracy, mojego programu, który pochłania 80 proc. mojego czasu, to szybko znalazłabym sobie zajęcie zastępcze – pomoc w hospicjum, w schronisku dla bezdomnych zwierząt, albo coś, co po prostu powodowałoby, że chciałabym wstać rano z łóżka, wyjść, coś zrobić, załatwić, z kimś się spotkać.
Jak się pani relaksuje po powrocie do domu z planu zdjęciowego?
Po tych prawie sześciu latach pracy nad programem „Nasz nowy dom” nauczyłam się jednej rzeczy, że nie mogę płakać nad sytuacjami i nad ludźmi, których w programie spotykam. Staram się do pracy podchodzić mniej sentymentalnie, bardziej zadaniowo. A co mnie relaksuje? Obcowanie z moimi końmi, psami, kotami.
Nie jestem typem kobiety, której relaks kojarzy się ze spa i masażami. Mam charakter takiego normalsa. Zawsze byłam chłopaczarą. Moja córka Marysia jest moim zupełnym przeciwieństwem. Ona jest taką kobietką, która ma tu pachnące mydełko, tam kilka kremów, każdy do czego innego, a ja zawsze wychodziłam z założenia, że trzeba się po prostu wykąpać i koniec.
Z wiekiem to się zmienia, bo nasze ciało i skóra przypominają nam o swoich potrzebach, ale nadal dbanie o siebie o ten wizualny aspekt jest dla mnie raczej trudnym obowiązkiem. Dlatego cieszę się, że mam taką pracę, jaką mam, że pokazuję się na antenie, bo to mnie motywuje do ufarbowania włosów, pójścia do kosmetyczki. W ogóle wychodzenie do ludzi motywuje. Pewnie długo nie farbowałabym włosów, gdyby nie to, że wychodzę do ludzi i zwyczajnie jest mi wstyd, że mam odrosty. Ten wstyd powoduje, że później jestem z siebie zadowolona, bo coś dla siebie zrobiłam. Te aktywności właśnie zawodowe czy już pozawodowe, powodują, że dbamy o siebie bardziej.
”W życiu trzeba nauczyć się jeść raz widelcem, raz nożem, a raz łyżką. Doceniać to, co się ma, cieszyć się z błahostek i wtedy ma się naprawdę dużo większy apetyt na życie bez względu na to, w jakim jest się wieku”
Podobnie jest ze zdrowiem, że często przypominamy sobie o nim, kiedy zaczyna szwankować. Czego nauczyło panią doświadczenie zmagania się z nadczynnością tarczycy?
Do pięćdziesiątki nie miałam żadnych kłopotów ze zdrowiem. Nigdy też jakoś nadmiernie się nim nie przejmowałam. Myślę, że patrząc teraz z perspektywy czasu, powinnam była bardziej tego pilnować. Powinnam wcześniej pójść do specjalisty, a tak przez 7 lat męczyłam się z tarczycą i w tej chwili mam ją już wyciętą. Dużo lepiej się czuję, w dużo lepszej formie jestem, ale gdybym poszła do lekarza 5 lat wcześniej, to o te 5 lat miałabym mniej problemów. Każde doświadczenie choroby czegoś nas uczy. Ja na przykład nauczyłam się rozróżniać te wszystkie badania TSH, FT3, FT4, interpretować wyniki, rozpoznawać objawy. I mimo że nie jestem lekarzem, to dzięki tej wiedzy i wieloletniej walce z przykrymi objawami nadczynności, podpowiedziałam paru osobom, by zrobiły sobie badania pod kątem tarczycy. I nagle okazywało się, że jest niedoczynność, jest nadczynność, a lekarz pierwszego kontaktu takich badań nie zlecił.
Jedna rzecz nie daje mi spokoju po przeczytaniu pani najnowszej książki „Apetyt na życie”. Gdyby nie dziennikarstwo, to byłaby pani seksuolożką?
To prawda, z wykształcenia jestem pedagogiem ze specjalizacją seksuologia, ale nigdy nie miałam wielkich zapędów pedagogicznych, więc kiedy teraz o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że to była lekka pomyłka. Choć nie ukrywam, że ten kierunek pomógł mi w prowadzeniu otwartych rozmów o seksie z moją córką. Podczas gdy jej rówieśnicy z wypiekami na twarzy szukali takich informacji w internecie, ona wszystko wiedziała. Natomiast gdyby nie dziennikarstwo, to pewnie zootechnika czy weterynaria.
W książce wspomina pani nie tylko zawodowe zawirowania, ale też swoje małżeństwa i mocno podkreśla, że brak partnera u boku nie oznacza, że jest pani kobietą samotną, ale samodzielną.
Wychodzę z założenia, że to że jakaś para spodni jest przy nas nie oznacza, że musimy się na nią połaszczyć. My, kobiety trochę same sobie to robimy. Kiedy widzimy, że obok którejś jest mężczyzna, byle jaki, ale facet, to mówimy: „O, jej się udało”. Kiedy jest sama, pada: „O, jaka biedna, nieszczęśliwa. Pewnie nikt jej nie chciał”. To bzdura, dlatego że byle jaką parę spodni mogę mieć koło siebie w każdej chwili. To, że jestem sama nie oznacza, że nie zostałam wybrana, tylko właśnie dokonałam wyboru. I właśnie w tym kontekście podkreślam słowo „samodzielność”.
Pamiętam, jak urodziła się moja córka, wychowywałam ją razem z jej tatą, ale wszystkie gazety trąbiły „samotna matka”, a ja zawsze podkreślałam, że samotny jest człowiek, który nie ma dzieci, bliskich, zwierząt. Ja mam dzieci, rodzinę i zwierzęta. Nie jestem samotna, tylko samodzielna. Słowo samodzielna jest piękne, zaś samotna pejoratywne, obrażające. „Samotna, bo nikt jej nie chciał, bo nieszczęśliwa”. Nie, ja jestem samodzielna i bardzo szczęśliwa.
Podkreśla pani, że kobiety dojrzałe mają prawo być egoistkami, żyć na własnych zasadach, nie uzależniać swoich planów od wnuków. Sześćdziesiątka to doskonały czas, by skupić się wreszcie na sobie i na sprawianiu sobie przyjemności?
Przyznam, że bałam się trochę przekroczenia tej magicznej granicy 60 lat, bo wydawało mi się, że to taki moment, kiedy właściwie powinno się wszystko zamykać, kończyć, a nie dopiero otwierać. Bardzo się myliłam. Mając te 60 lat, stałam się wolna. Nareszcie nic nie muszę. Mogę, ale nie muszę. Mogę robić to, co lubię, co sprawia mi przyjemność. Mam już prawa do emerytury, więc mogę na nią przejść, ale nie muszę.
Ta książka powstała właśnie po to, by pokazać innym dojrzałym kobietom, że nie muszą zamykać się w skorupie starszej pani, której życie kręci się wokół robienia na drutach, szydełkowania czy zajmowania się wnukami. Bo to jej obowiązek. Nie ma takiego obowiązku! Jestem babcią od święta i nie wstydzę się powiedzieć tego głośno. Swoje dzieci odchowałam, a skoro one chciały mieć potomstwo, to niech je wychowują. Ich dzieci, ich obowiązek. Ja mogę czasami spędzić czas z wnuczkami, ale od zapewnienia im codziennej opieki są rodzice.
W ogóle, nie wiem z czego to wynika, czy z wychowania czy z przyzwyczajenia, ale my, kobiety uważamy, że musimy się poświęcać. Nie musimy. Nasi bliscy powinni wiedzieć, że mamy prawo robić coś dla siebie, myśleć o sobie, mieć swoje potrzeby i plany. Ja staram się wykorzystywać swój czas w stu procentach.
Komu podarowałaby pani swoją książkę? Dla kogo ona jest?
To książka dla kobiet, które chciałyby się jakoś zainspirować, poplotkować, które chciałyby miło spędzić czas. Nie pouczam w niej, nie ochrzaniam, nie stawiam siebie za wzór, dzielę się tylko swoim doświadczeniem, pomysłami i radami. Wiem, że nie warto wyważać drzwi, które już dawno były wyważone i czasem lepiej uczyć się na cudzych błędach niż na swoich. To książka dla kobiet, które mając te 50 czy 60 lat myślą, że ich życie już dopłynęło do pewnego portu i nic je już w życiu fajnego nie spotka. Chcę im powiedzieć, że to bzdura, że można fantastycznie żyć po pięćdziesiątce i sześćdziesiątce, można spełniać marzenia i realizować swoje plany.
W książce piszę o swoich klęskach, o swoich problemach, o tym że nie wszystko przychodziło mi gładko. Teraz, ktoś popatrzy na mnie i powie: „ma dom, ma dwójkę fajnych dzieci, ma wnuki, konie, koty, psy, wszystko jej się poukładało”. Nie jest tak. Nic nam nie jest dane na zawsze. Nic nam nie jest dane w prezencie. O wiele rzeczy musimy zawalczyć i tak książka jest właśnie po to, by powiedzieć, że warto walczyć, a klęski, które ponieśliśmy nie przekreślają nas.
Jako młoda dziewczyna byłam strasznie niecierpliwa, wszystko chciałam mieć na już, na teraz. Dziś dałabym tej nastoletniej Kasi jedną radę: „Zbastuj, bo i tak co chcesz, osiągniesz”. Ja mam wielki apetyt na życie i chciałabym, żeby ten apetyt miały też inne kobiety. To, że mamy dzieci, mamy domy, którymi musimy się zajmować, nie znaczy, że już nasze życie się skończyło. Walczmy o siebie, o to żeby to nasze życie przeżyć fajnie.
Katarzyna Dowbor – dziennikarka i prezenterka telewizyjna. Skończyła pedagogikę na Uniwersytecie Warszawskim. Przez 30 lat pracowała w TVP. Od 2013 roku związana z telewizją Polsat. Autorka wielu autorskich programów. Obecnie na antenie Polsatu prowadzi reality show „Nasz nowy dom”.
Polecamy
Renata Szkup: „Siedemdziesiątka to nie koniec kariery, ale początek wielkiej przygody”
Magdalena Popławska o samodzielnym macierzyństwie: „Chcę żyć na własnych zasadach. Nie mieć wyrzutów, że nie spełniam oczekiwań innych”
Justyna Kowalczyk-Tekieli o przeżywaniu żałoby: „Wyłam jak pies, jak zranione zwierzę”
Kate Winslet o komplementach dla dziewczynek: „Jeśli nie powiemy im, że są piękne i że jesteśmy z nich dumne, mogą tego nie usłyszeć od nikogo innego”
się ten artykuł?