Przejdź do treści

„Gdyby odwaga miała imię i nazwisko, to nazywałaby się Anja Ringgren Lovén”

Anja Ringgren Lovén w trakcie podpisywania swojej książki
Anja Ringgren Lovén w trakcie podpisywania swojej książki / materiały wydawnictwa
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Kiedy 30 stycznia 2016 roku Anja Ringgren Lovén uczestniczyła w misji ratunkowej w niewielkiej wiosce w stanie Akwa Ibom w Nigerii, nie przypuszczała, że ten dzień zmieni całe jej życie. Cudem udało się jej wtedy ocalić oskarżonego o czary i wykluczonego przez lokalną społeczność trzyletniego chłopca o imieniu Hope, któremu groziła śmierć głodowa. Zdjęcie, na którym poi go wodą, stało się viralem, a dzięki zaangażowaniu mediów cały świat mógł się dowiedzieć o jej organizacji charytatywnej, która od 2012 roku chroni i ratuje dzieci oskarżone w Nigerii o bycie złymi czarownikami. Jej działalność opisuje książka „Matka dzieci przeklętych”, która właśnie ukazała się w polskich księgarniach. Hello Zdrowie objęło ją swoim matronatem medialnym.

 

Poniżej prezentujemy fragment książki Anji Ringgren Lovén napisanej we współpracy z Julie Moestrup „Matka dzieci przeklętych. Moja podróż do krainy nadziei”:

Kiedy zobaczyłam tego chłopca, poczułam, jak cała sztywnieję. Był skrajnie wychudzony, brudny i siedział samotnie w cieniu bananowca na skraju małego pagórka, na którym stałam. Mógł mieć około trzech lat, ale trudno to było ocenić, zważywszy na to, że był chodzącym szkieletem. Był jednym z tych wyklętych dzieci, a ja i mój zespół zamierzaliśmy go uratować.

Wokół mnie zebrała się momentalnie grupka mieszkańców wioski, więc starałam się nie okazywać uczuć, jakie wzbudzał we mnie widok tego chłopca. Miejscowi nie powinni nabrać podejrzeń, że przyjechaliśmy z domu dziecka, żeby zabrać chłopca. Okłamaliśmy ich, mówiąc, że jesteśmy misjonarzami, którzy postanowili odwiedzić ich wioskę, bo doniesiono nam, że jadają tu psy. My zaś bardzo chcieliśmy spróbować psiego mięsa.

– Och, czy to plantan? – Udając zaciekawienie, zadałam po angielsku pytanie jednemu z miejscowych, który podjął się roli przewodnika i od momentu naszego przy- bycia dosłownie nie odstępował mnie na krok.

Wskazałam na drzewo, z którego zwieszały się wokół dziecka ciężkie kiście bananów warzywnych, zwanych też plantanami.

Yes, yes – odparł mężczyzna i kontynuował po angielsku: – To bananowiec. Mogę zaprowadzić cię na targ, jeśli chcesz.

– Bardzo chętnie się tam wybiorę – odpowiedziałam z entuzjazmem, wiedząc, że po drodze będziemy musieli minąć to drzewo i siedzące pod nim dziecko.

Zaczęliśmy schodzić ze wzgórza, a widząc nas, chłopiec powoli, chwiejąc się na nóżkach, wstał. Gdy się z nim zrównaliśmy, miejscowi otoczyli go wianuszkiem, a malec zaczął tańczyć. Kołysał się mechanicznie jak automat, zupełnie jakby ktoś wrzucił do niego monetę. Poruszał w zwolnionym tempie cienkimi jak zapałki ramionami i nóżkami, a w oczach miał pustkę. W ręku trzymał pustą puszkę po napoju. Mieszkańcy wioski klaskali i zachęcali go okrzykami.

Przyszło mi do głowy, że taniec to jego sposób na przeżycie. Wiele oskarżonych o czary dzieci, które zostały porzucone przez rodziny i wykluczone ze społeczeństwa, bytuje w pobliżu targowisk, bo tam jest pożywienie. Choć nikt nie ma odwagi spoufalać się z przeklętym dzieckiem, jako że sam ryzykuje wtedy społeczne odrzucenie, niektórzy po kryjomu je karmią. Ten chłopiec pewnie też zdążył się już nauczyć, że kiedy tańczy, ktoś mu coś czasem rzuci.

Anja / fot. Mario Janiszewski

Nagle nogi się pod nim ugięły i upadł z impetem na pupę, a raczej na powleczone skórą kości. Jeden z miejscowych podniósł dziecko i postawił z powrotem na nogach, a ono, jak gdyby nigdy nic, kontynuowało swój taniec śmierci. Tak to wyglądało w moich oczach.

– Co jest nie tak z tym chłopcem? – zapytałam z takim samym zainteresowaniem jak wtedy, gdy pytałam o drzewo.

– Jest głodny. Nie ma matki ani ojca – odparł mężczyzna.

– Mogę dać mu coś do jedzenia? – spytałam, wstrzymując oddech.

– Czemu nie… – usłyszałam w odpowiedzi.

– W takim razie zaraz tu wrócimy z wodą i herbatnikami – powiedziałam, po czym popędziłam do naszego białego minibusa, z którego wyciągnęłam butelkę wody i paczkę pełnoziarnistych herbatników.

Kiedy ukucnęłam obok dziecka, odrzucił mnie unoszący się wokół niego niewiarygodny wręcz smród. Był to przenikliwy, kwaśny odór, jaki wydziela rozkładające się ciało. Jego brzuszek był tak wydęty z niedożywienia, że miało się wrażenie, iż zaraz pęknie, a widoczne gołym okiem żebra pokrywała oblepiona brudem i zaschłą ziemią skóra.

Podałam chłopcu ciastko, odkręciłam butelkę z wodą i przyłożyłam mu ją do ust, a on zaczął łapczywie pić.

Anja Ringgren Lovén i Hope

Anja Ringgren Lovén i Hope / materiały wydawnictwa

– Zabierzemy cię ze sobą – powiedziałam do malca po duńsku, po czym dodałam: – Nie zostaniesz tu ani chwili dłużej… Jedziesz ze mną.

Skinęłam głową w stronę dziecka, starając się jednocześnie uchwycić jego spojrzenie.

Widząc, że potrzebuje natychmiastowego leczenia, przeszłam do rzeczy szybciej, niż to mieliśmy w zwyczaju podczas naszych misji ratunkowych. Z reguły poświęcaliśmy trochę czasu na wypytanie mieszkańców wioski o dziecko.

– Czy możemy zawieźć go do szpitala? – spytałam swojego przewodnika.

– Tak – odrzekł, a dla mnie jego słowa były niczym komenda „start” do biegu na sto metrów.

Wiedziałam, że dziecko trzeba zabrać stamtąd jak najszybciej, lecz mimo to starałam się powściągnąć emocje. Wzięłam głęboki oddech.

– Czy ktoś ma kawałek materiału, którym mogłabym go okryć? – zapytałam, przesuwając spojrzeniem po twarzach gapiów.

Już po chwili ktoś z lokalsów podał mi wzorzystą, brązową derkę, którą owinęłam nagie ciało malca. Zrobiłam to z szacunku dla niego, ale też dlatego, że potrzebne nam były zdjęcia, żeby udokumentować akcję ratunkową. Miejscowy wziął dziecko na ręce i zaniósł je do naszego minibusa. Następnie podał mi je, ale kiedy czekałam, aż jeden z moich współpracowników otworzy samochód, nagle podniosła się wrzawa.

– Nie możesz zabrać go do szpitala! – krzyknął ten sam mężczyzna i w tej samej chwili poczułam, że jak zacieśnia się liczny krąg miejscowych, którzy zdążyli już zgromadzić się wokół auta.

Spokojnie, tylko spokojnie, powtarzałam sobie, starając się nie wpaść w panikę. Następnie, zwrócona plecami do mężczyzny i pozostałych miejscowych, nie podnosząc głosu, powiedziałam do moich duńskich kolegów:

– Wsiadajcie… Jedziemy. Teraz!

Nie chciałam ryzykować, że wyrwą mi chłopca z rąk. Kiedyś rozwścieczona gawiedź wyciągnęła nam dziecko z auta w chwili, gdy byliśmy już pewni, że nasza akcja ratunkowa zakończyła się pomyślnie. Wtedy nie mieliśmy wyboru… Musieliśmy zostawić je w wiosce. To było okropne i w żadnym wypadku nie mogło się powtórzyć.

Na szczęście moim kolegom udało się uspokoić miejscowych i przekonać ich, by pozwolili nam zabrać malca do szpitala. W normalnych okolicznościach poprosilibyśmy o zgodę rodziców chłopca albo innych członków jego rodziny, ale do tego dziecka nikt się nie przyznawał.

Kiedy wreszcie stamtąd odjechaliśmy z chłopczykiem ułożonym na tylnym siedzeniu obok mnie, w samochodzie zapanowała grobowa cisza. Podczas misji w Nigerii widziałam całe mnóstwo odrzuconych i torturowanych dzieci. Nigdy jednak nie spotkałam tak zagłodzonego malca. Ważył najwyżej trzy kilogramy, leżał z półprzymkniętymi powiekami i z trudem łapał powietrze. W pewnej chwili postanowiłam przerwać milczenie.

– Obawiam się, że mały nie przeżyje, ale musimy nadać mu imię. W przeciwnym razie nie przyjmą go do szpitala. Myślę, że powinien nazywać się Hope (nadzieja – red.).

Pozostali skinęli głowami. I w ten oto sposób „ochrzciliśmy” dziecko, które leżało na tylnym siedzeniu naszego minibusa i walczyło o życie. Chciałam, żeby chłopczyk nosił imię Hope, bo w głębi duszy żywiłam nadzieję, że z tego wyjdzie. Poza tym każda z czterech liter układających się w to słowo miała dla mnie szczególne znaczenie. Tamtego dnia, trzydziestego stycznia dwa tysiące szesnastego roku, nie przypuszczałam nawet, że moja misja ratunkowa w niewielkiej wiosce w stanie Akwa Ibom całkowicie odmieni moje życie. Dotarło to do mnie dopiero w chwili, gdy zdjęcie, na którym siedzę w kucki z butelką wody i poję małego Afrykańczyka, w błyskawicznym tempie obiegło całą kulę ziemską i stało się viralem. Nagle ze zwyczajnej dziewczyny z duńskiego Frederikshavn stałam się Anją, o której mówił cały świat.

Okładka książki "Matka dzieci przeklętych"

materiały wydawnictwa

OPINIA O KSIĄŻCE

Jedno zdjęcie poruszyło cały świat. Mnie również. Wiedziałam, że muszę pojechać do Nigerii i poznać bliżej tę historię. Anja i uratowany od śmierci głodowej Hope zostali bohaterami odcinka programu „Kobieta na krańcu świata” i pełnometrażowego filmu dokumentalnego, a ja zyskałam bratnią duszę.

Anji nie sposób ująć w żadne ramy, jest jak kolorowy ptak. Złożona ze sprzeczności: krucha i silna jednocześnie, ale też niezwykle zdeterminowana i skuteczna w działaniu. Warto ją poznać bliżej, bo to kobieta, która każdego dnia zmienia świat na lepsze, ratuje dzieci oskarżone o czary i daje nadzieję.

Gdyby odwaga miała imię i nazwisko, to nazywałaby się Anja Ringgren Lovén.

Martyna Wojciechowska

 

O AUTORCE

Dunka Anja Ringgren Lovén jest założycielką organizacji charytatywnej Land of Hope, która od 2012 roku chroni i ratuje dzieci oskarżone w Nigerii o bycie złymi czarownikami. Wspólnie z mężem, nigeryjskim prawnikiem Davidem Emmanuelem Umem, stworzyła dom dziecka o nazwie Kraina Nadziei, zapewniający około setce dzieci bezpieczne i pełne miłości środowisko oraz będący ważnym ośrodkiem walki z przesądami w Nigerii.

W 2016 roku Anja Lovén została uznana przez austriacki magazyn „Ooom” za „najbardziej inspirującą osobę na świecie” oraz otrzymała kilka innych nagród i wyróżnień za swoją działalność humanitarną, między innymi od Rotary International. Jest też główną bohaterką jednego z odcinków nowego cyklu TVN i Martyny Wojciechowskiej „Kobieta na krańcu świata”.

 

Książka Anji Ringgren Lovén „Matka dzieci przeklętych. Moja podróż do krainy nadziei” ukazała się 6 września nakładem Wydawnictwa Agora. Hello Zdrowie objęło ją swoim matronatem medialnym.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: