Przejdź do treści

Bianka Zalewska, reporterka wojenna: „Można zaakceptować zagrożenie, ciągłe napięcie, chowanie się do schronów. Ale kolejną śmierć?”

Bianka Zalewska drugie życie dostała osiem lat temu\ Zdj. z kamerą Fot. Rafał Poniatowski
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Coś, z czym nie jest łatwo sobie poradzić nawet żołnierzom czy dziennikarzom wojennym, to śmierć, a zwłaszcza śmierć znajomych ludzi. Często o tym rozmawiamy, to nasza wewnętrzna terapia. To trochę jak w gronie weteranów, z którymi się zresztą często przyjaźnimy. Mamy wrażenie, że nie zrozumie nas nikt, kto nie był na wojnie – mówi Bianka Zalewska, reporterka wojenna. Od pierwszych dni Euromajdanu relacjonowała wydarzenia związane z rewolucją w Ukrainie. Po rozpoczęciu wojny na Donbasie przebywała jako reporterka na pierwszej linii frontu.

 

Aleksandra Tchórzewska: Kiedy umawiałyśmy się na wywiad, wyjeżdżała pani akurat do Ukrainy. Jakie obrazy i emocje pani stamtąd przywiozła?

Bianka Zalewska: Na Ukrainę patrzę trochę inaczej niż ludzie, którzy jak dotąd niewiele mieli z nią wspólnego. Jeśli ktoś nie był, nie mieszkał tam, patrzy na Ukrainę po prostu jak na kraj, w którym jest wojna. Ja oprócz tego, widzę też kraj, w którym spędziłam wiele lat swojego życia. Tam są moi przyjaciele i znajomi. Kiedy się spotykamy w obecnych warunkach… To jest bardzo trudne do opisania. Są łzy. Mówią: „Dziękujemy, że w takim momencie tutaj jesteś”. Są wdzięczni każdemu zagranicznemu dziennikarzowi, każdemu wolontariuszowi, który przyjeżdża.

Kiedy zaczynała się wojna na Donbasie, byłam tam. Ale zawsze ten kraj miał swoje pokojowe tereny: Kijów, Lwów, Łuck, cała zachodnia i centralna Ukraina. To były miejsca, do których zmęczeni wojną żołnierze lub wolontariusze mogli przyjechać, aby odpocząć.

W tym momencie nikt nie ma urlopu od wojny, a linia frontu jest praktycznie wszędzie. Jedyne bezpiecznie miejsce to takie, w którym do tej pory nie spadła żadna bomba. Ale nikt nie wie, czy nie spadnie za chwilę. Pokazały to sytuacje we Lwowie czy w Łucku, gdzie nagle uderzały rakiety. Nie ma więc bezpiecznych miejsc w Ukrainie.

Wybierając się w niebezpieczne rejony, zabiera pani ze sobą coś na szczęście? Jakiś talizman?

Czymś, co zawsze mam przy sobie, jest moja kamera. Jest ze mną zawsze i wszędzie. Moim talizmanem jest apteczka taktyczna oraz wiedza jak jej użyć. Myślę, że może mieć większą wartość niż jakikolwiek amulet lub „maskotka”. Jak każdy, mam tzw. szczęśliwe skarpetki czy kolczyki.

Ale kiedy po wypadku budziłam się między jedną narkozą a drugą, ściskałam kamerę. Nie chciałam jej puścić. Dowiedziałam się o tym już później. Nie rozstaję się z kamerą.

Dlaczego?

Bo w niej jest wszystko. Tam są moje reportaże, tam są historie moich bohaterów, a także moi przyjaciele, znajomi, ludzie, którzy już nie żyją…

A oprócz kamery, co jeszcze bierze pani ze sobą?

Na pewno dużo dobrych myśli, kontaktów do ludzi i planów ewakuacji. Zależy też, w jakim kierunku jadę. Przed 24 lutego, kiedy jeździłam do Donbas, były to rzeczy typowo survivalowe: karimata, śpiwór i cała masa rzeczy potrzebnych do przeżycia, tam się śpi w okopach lub pod gołym niebem. Do tego czołówka, latarka, powerbanki.

Teraz jak jadę do Ukrainy, w której wojna toczy się już wszędzie, to nie potrzebuję rzeczy do survivalu leśnego. Biorę za to te, które pomogą mi przeżyć: kamizelkę kuloodporną, awaryjne telefony. Tutaj ważniejsze jest przygotowanie taktyczno-organizacyjne.

Gdzie takich rzeczy można się nauczyć?

Trudno się tego nauczyć, nikt nie wykłada tego na uczelni. Doświadczenie i kontakty są kluczowe. Owszem, są organizowane różne kursy dla kandydatów na korespondentów wojennych, prowadzone głównie przez żołnierzy jednostek specjalnych. Ciekawe, przydatne, ale nie zastąpią doświadczenia i zdrowego rozsądku. Dwa razy w roku jest organizowany przez Centrum Przygotowań do Misji Zagranicznych w Kielcach kurs dla kandydatów na korespondentów wojennych. Prowadzą go głównie żołnierze z doświadczeniem misji zagranicznych, np. w Iraku czy w Afganistanie. Często wspieram ich i na tym kursie dzielę się swoim doświadczeniem z dziennikarzami. Później dziennikarze spędzają czas w lesie, gdzie żołnierze przygotowują ich na ewentualne niebezpieczne sytuacje, na przykład na ostrzał. Tam też uczymy się, że dziennikarz nie jest chroniony przez sam fakt bycia dziennikarzem. Wiemy przecież, że napis PRESS bywał celem, nie tarczą. Zresztą, żaden napis nie ochroni przed odłamkami rakiet. Spadają na wszystkich, bez względu na to, kim się jest.

Jednak na wojnę trudno się przygotować, ale na pewno można w jakiś sposób ułatwić sobie przeżycie różnych sytuacji, które nas mogą potencjalnie spotkać. Każdy musi mieć na pewno apteczkę i wiedzę, jak użyć jej zawartości. Jeśli tego nie będziemy wiedzieli, apteczka nam nic nie da.

Był rok 2014, auto ekipy Espreso TV, w którym pani jechała, zostało ostrzelane. Ma pani poczucie tzw. drugiego życia?

Zdecydowanie! Wiele razy powtarzałam, że dostałam drugą szansę, widocznie mam coś do zrobienia na tym świecie. I mnóstwo aniołów stróżów, którzy się ujawnili w czasie mojego dochodzenia do zdrowia. Pierwsze prognozy były bardzo słabe: najpierw, że zostały mi 2 godziny życia, może 5, później – że nie będę chodzić. Dziś chodzę, biegam, tańczę. Wielu lekarzy mówiło, że mam za co dziękować. Nabrałam pokory. Bardzo często, kiedy budzę się rano, wtulam się w czystą i pachnącą pościel i… doceniam to.

Mój wypadek, ale także oglądanie śmierci i kalectwa wielu ludzi wokół sprawiają, że doceniam to, że budzę się każdego dnia. Jestem wdzięczna, że mam ręce i nogi, że chodzę. Doceniam wszystko, co mam, nawet ciepłą wodę w kranie. Wiem, że nic nie jest nam dane na zawsze. Na własne oczy widziałam, jak ludzie tracili wszystko w ciągu jednej sekundy.

Ile razy pani słyszała, że wojna to nie jest miejsce dla kobiet?

A czym się różni kobieta znajdująca się w strefie wojny od mężczyzny? Czy pocisk rakietowy ominie kobietę?

Nie, ale często kobiety z dziećmi uciekają w bezpieczniejsze rejony, a mężczyźni walczą.

Nie wszystkie. Jest bardzo wiele kobiet, które zostają i walczą. To są bohaterki moich reportaży. Znam setki kobiet, które zostały.

Na przykład Andriana, weteranka wojny na Donbasie. Po demobilizacji działała w Kobiecym Ruchu Weteranek. Po inwazji Rosji na Ukrainę 24 lutego wywiozła swojego synka w bezpieczne miejsce. Ona była już osobą cywilną, ale jej mąż służył w armii. Rozmawiałam z nimi w nocy z 25 na 26 lutego: jechali do Kijowa, Andriana wróciła w szeregi armii. Teraz walczą oboje. Andriana powiedziała mi: „Nie jadę po to, żeby osierocić synka. Jadę po to, żeby miał bezpieczne miejsce”. Ona go nie porzuciła, ona walczy o wolny kraj dla niego.

Owszem, mamy zapisane w swoich genach, żeby zaopiekować się swoimi dziećmi. Z racji fizyczności kobieta jest słabsza fizyczna, więc armie tworzą przede wszystkim mężczyźni. Ale kobieta-dziennikarka, czy mężczyzna-dziennikarz: tu nie ma żadnej różnicy.

Co widzi pani w oczach dzieci, które spotyka w Ukrainie?

Czasami dorośli zamieniali im życie w piwnicach w zabawę, grę. Tak im tłumaczą to, co się teraz dzieje: poprzez zabawę. Czasami mam wrażenie, że dzieci znoszą tę sytuację lepiej niż ich rodzice. Widziałam wręcz, jak pocieszają dorosłych.

Ale jest też mnóstwo takich, które mają potężną traumę. Niestety, są jednak miejsca w Ukrainie, gdzie tego okrucieństwa, które dzieci doświadczyły, nie wytłumaczy się żadną grą. Spotkałam także dzieci ze stresem pourazowym, już tu, w Polsce. Być może tak działa adrenalina. Mnie też było trudniej, jak wróciłam do Polski, niż jak byłam w Ukrainie.

Jak ludzie reagują na panią? Otwierają się, chcą rozmawiać, czy może przeganiają?

Często ludzie, których spotykam tam na miejscu, czują wręcz potrzebę opowiedzieć o tym, co się stało. Jeśli jest ktoś, kto potrzebuje ciszy, zawsze to uszanuję.

Podobnie było w Syrii czy w Iraku. Spędziłam dwa tygodnie z Kurdyjkami walczącymi z państwem islamskim w Syrii. Były niesamowicie wdzięczne. Do dziś mamy kontakt, wysyłają mi życzenia na nasze święta.

Ludzie, z którymi pani rozmawia, proszą o pomoc?

Oczywiście, choć często są to nieśmiałe prośby. W Syrii czy w Iraku proszono mnie o zabranie do Polski albo o remont jedynego w okolicy szpitala. Bardzo często my, dziennikarze, angażujemy się charytatywnie. Moim zdaniem nie umniejsza to naszej etyce zawodowej, ani nie stawia po żadnej stronie konfliktu.

Byłam pod ługańskim lotniskiem w 2014 roku w szpitalu polowym, w którym pracował wtedy jeden medyk. W pewnym momencie przywieziono 10 rannych. Ludzie się wykrwawiali. On był jeden. Wtedy rzuca się kamerę i udziela pierwszej pomocy. Nieważne, jakiej narodowości leży przed tobą człowiek. To jest człowiek, któremu trzeba pomóc.

Teraz ludzie proszą mnie najczęściej, żeby ich żonę, mamę czy dziecko przewieźć w bezpieczne miejsce. Jak wracam z Ukrainy, często zabieram ze sobą całe rodziny.

Fot. Rafał Poniatowski

W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Nie robię materiałów o wojnie. Robię reportaże o ludziach”.

Tak, we wszystkich moich reportażach jest human story, a wojna jest w tle. Jest czymś, co sprawiło, że w ogóle znalazłam tych ludzi.

Tylko człowiek może swoją historią dotrzeć do drugiego człowieka, żeby go zrozumieć. Daty i statystyki to za mało. Życie ludzkie jest ciekawe i nieodgadnione. Trudno przewidzieć, jak się potoczą czyjeś losy.

W jaki sposób opiekuje się pani sobą po tak trudnych wyjazdach?

Dla mnie najtrudniejszym był powrót do Polski z wojny w Ukrainie w 2014 roku. Tam widziałam tyle śmierci, tyle krwi. A tutaj toczyło się zwykłe, normalne życie: ludzie chodzili sobie po galeriach handlowych, bawili się na dyskotekach. A tam ginęli.

Pierwszy rok musiałam sama to przepracować. Teraz mi łatwiej, bo wokół mnie są osoby, które wyjeżdżają na front, czują to samo: dzielimy się przeżyciami. Ale coś, z czym nie jest łatwo sobie poradzić nawet żołnierzom czy dziennikarzom wojennym, to śmierć, a zwłaszcza śmierć znajomych ludzi. Często o tym rozmawiamy, to nasza wewnętrzna terapia. To trochę jak w gronie weteranów, z którymi się zresztą często przyjaźnimy. Mamy wrażenie, że nie zrozumie nas nikt, kto nie był na wojnie.

A rodzina?

Moja rodzina trochę się oswoiła już z tym, co robię. Potrafimy o tym rozmawiać spokojnie. Cały czas ktoś koło mnie ginie. W ciągu ostatnich kilku lat straciłam kilkadziesiąt osób. Trudno się przyzwyczaić do kolejnej straty. Można zaakceptować zagrożenie, ciągłe napięcie, chowanie się do schronów. Ale kolejną śmierć? Nie potrafię się z tym pogodzić. Mam zdjęcia, na których jest kilka osób. Ale jedyną żywą osobą jestem ja. Wtedy nie potrafię się sobą zaopiekować.

Takie doświadczenia, a pani nadal jak ćma do światła…

Nie zgodzę się z tym absolutnie. To określenie z „ćmą” spłyca wszystko, o czym rozmawiamy. To jest przecież moja praca. Nie narażam się w prywatnym życiu na niebezpieczeństwa. Nie jeżdżę szybko samochodem. Nie wsiądę na karuzelę, nie skoczę na bungee. Coś, czego nauczyłam się w pierwszym roku wojny, to jak cenić życie.

A to, że cały czas zajmuję się tą tematyką, jest dobre dla zdrowia psychicznego. Bo po tym, co zobaczyłam, przeżyłam, trudno jest zająć się tylko światem gwiazd czy relacjonowaniem wydarzeń sportowych. Owszem, takie materiały też robię, ale nie widzę powodu, aby rezygnować z tematyki wojennej.

Wiem, że tam jest wojna, dzieje się krzywda, są ludzie, którzy chcą opowiedzieć swoje historie. Nie da się siedzieć bezczynnie. Owszem, nie przyłączę się już do konwoju wozów opancerzonych i nie będę nagrywała walki. Nagram, jak konwój odjeżdża, jak znika na horyzoncie.

Często jadę do kobiet, do dzieci w Ukrainie. Mam już doświadczenie, wiele razy byłam w trudnych rejonach. Znam język, miasta, do których jeżdżę i zasady, jakie tam panują. Uważam na siebie i staram się zapewnić maksymalne bezpieczeństwo. Ktoś musi to robić.

 

Bianka Zalewska – reporterka Dzień Dobry TVN, współpracująca także z ukraińską telewizją Espreso TV. Z wykształcenia prawniczka. Od pierwszych dni Euromajdanu relacjonowała wydarzenia związane z rewolucją w Ukrainie. Po rozpoczęciu wojny na Donbasie przebywała jako reporterka na pierwszej linii frontu. Autorka reportaży i filmów dokumentalnych z wielu zapalnych miejsc na świecie, w tym z Syrii oraz Iraku, gdzie przebywała z Kurdyjkami walczącymi z ISIS. Odznaczona Orderem Księżnej Olgi III Klasy przez Prezydenta Ukrainy. Fascynują ją ludzie. O bohaterach swoich reportaży pisze książkę.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: