Przejdź do treści

Beata Siemaszko, działaczka Grupy Granica: „Nie mamy gwarancji, że któryś sąd nie powie nam: hola, hola, pomaganie wcale nie jest takie legalne, jak się wam wydawało!”

Beata Siemaszko / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Było coś budującego w powszechnym zaangażowaniu, ofiarności i gościnności. I te służby, których z całego serca nienawidzę od dawna, które tutaj, na granicy z Białorusią ścigały uchodźców i nie pozwalały im się napić czystej wody, na granicy ukraińskiej były przykładem ofiarności i poświęcenia. Potem jednak przyszła refleksja, że tak naprawdę i tu, i tam robię dokładnie to, co każdy powinien robić – o mądrym pomaganiu i marzeniach o godnym traktowaniu wszystkich uchodźców rozmawiamy z Beatą Siemaszko, założycielką Stowarzyszenia No To Ci Pomogę, działaczką Grupy Granica i uczestniczką organizowania pomocy uchodźcom z Ukrainy w ramach Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie w Lublinie.

 

Jolanta Pawnik: Wkrótce minie rok. Poznałyśmy się w sztabie pomocowym w Lublinie, gdzie od pierwszego dnia rosyjskiej agresji organizowałaś punkt informacyjny dla ukraińskich uchodźców. Moją relację można przeczytać TUTAJ. Co przez ten rok wydarzyło się w Lublinie i na Podlasiu, gdzie na co dzień mieszkasz?

Beata Siemaszko: Zostałam wezwana do Lublina przez Stowarzyszenie Homo Faber, bo sytuacja wymagała zaangażowania osób, które sprawdziły się na innych „odcinkach”, a ja działałam już wcześniej w Grupie Granica. Lubelski sukces to było i jest dzieło wielu organizacji z ogromnym doświadczeniem, które wiedziały, jak się do tego zabrać i miały wypracowane zasady współpracy z samorządami. Jak widziałaś, tam każdy wiedział, co ma robić, nawet jeśli to sprawiało wrażenie chaosu. Byłam w lubelskim sztabie dwa miesiące, w tym czasie udało nam się naprawdę mocno ustabilizować sytuacje, które na początku były po prostu wariackim rzutem na taśmę. Potem wróciłam na swój „odcinek”, czyli na granicę białoruską.

W Lublinie jest teraz wspaniale. Ludzie, którzy przyjechali po 24 lutego, są otoczeni zorganizowaną opieką, zaczynając od dystrybucji żywności, po wsparcie ekonomiczne i społeczne. Działają kluby dla młodzieży, są spotkania dla kobiet, są oczywiście lekcje języka, wiele nauczycielek ukraińskich może uczyć w polskich szkołach. Są też różne zajęcia integrujące, np. fantastyczne warsztaty mody, gdzie dziewczyny projektują i szyją. Był już nawet pierwszy pokaz. Za chwilę rusza Baobab, nowa przestrzeń w centrum Lublina, służąca integracji.

Czy punkt informacyjny, którego organizacją się zajmowałaś, cały czas działa?

Tak, choć nie zajmuje się tak jak na początku organizowaniem noclegów, jedzenia, lekarza, weterynarza, czyli wszystkiego. Koordynowaniem pracy psychologów, prawników czy sprawami mieszkaniowymi zajmują się teraz wyspecjalizowane grupy. Pomoc zmieniła się z doraźnej w systemową, bo zmieniły się okoliczności. Wiele osób jest w Polsce niemal od roku, naiwnością byłoby sądzić, że jedzenie i dach nad głową zaspokoją ich potrzeby życiowe. I chociaż o dach nad głową wcale nie jest łatwo, należy zadbać o szersze spektrum działań integracyjnych, tak by ci ludzie poczuli się tu dobrze, a my – żebyśmy mieli świadomość, że mogą być dla nas bogactwem, a nie ciężarem. To się w Lublinie dzieje.

Według statystyk, ponad połowa emigrantów, a raczej emigrantek, bo to przede wszystkim kobiety, legalnie pracuje. Czy lubelski rynek pracy otworzył się na nie?

Nie znam szczegółowych danych. Trochę mówią mi znajomi i ukraińska rodzina, którą ulokowałam w swoim mieszkaniu. Jest bardzo różnie – ludzie próbują się zaaklimatyzować, przynajmniej na tyle, żeby szukać pracy. Niestety rzadko jest to praca zgodna z zawodem, nawet jeżeli są to osoby z wysokimi kwalifikacjami. Przyjechali naprawdę świetni ludzie, których przy odrobinie dobrej woli można przysposobić do pracy w zawodzie. To jednak wymaga systemowych rozwiązań. Zdarzają się też oczywiście przypadki bardzo przykrego wykorzystywania Ukraińców jako taniej siły roboczej, włącznie z zastraszaniem.

Beata Siemaszko / fot. archiwum prywatne

Czego nauczył ten rok ciebie, zaprawioną w pomaganiu emigrantom na granicy z Białorusią?

W Lublinie bardzo szybko, dosłownie po tygodniu-półtora, dotarło do mnie, jaka to jest wdzięczna harówa. Po pierwszym szoku, nagromadzeniu najróżniejszych zadań, które trzeba było zrobić nie jutro czy pojutrze, ale teraz, natychmiast, to było jak zderzenie ze ścianą. Mnóstwo nocy bez snu, naprawdę ciężka praca, masa ludzkich tragedii i nasza beznadzieja, bo wiedzieliśmy, że w wielu przypadkach nie możemy pomóc od ręki. Szybko jednak widziałam efekty tej pracy i wiedziałam, że to musi mieć dobre konsekwencje.

Było coś naprawdę budującego w tym powszechnym zaangażowaniu, ofiarności, gościnności. I te służby, których – szczerze ci powiem – z całego serca nienawidzę od dawna, bo uważam, że już samo założenie munduru zabiera co najmniej jedną trzecią człowieczeństwa. Ci, którzy tutaj, na granicy z Białorusią, ścigali uchodźców i nie pozwalali im się napić czystej wody, na granicy ukraińskiej byli przykładem ofiarności i poświęcenia. Kiedy to widziałam, uświadomiłam sobie, że nasza sytuacja na białoruskim odcinku będzie teraz jeszcze trudniejsza, że będziemy sobie działać po cichutku, bo nie będzie przestrzeni, żeby nasz bohaterski naród pomógł „tamtym” uchodźcom, w końcu pomaga Ukrainie. Potem jednak przyszła refleksja, że tak naprawdę i tu, i tam robię dokładnie to, co każdy powinien robić.

To niesamowite, jakich pięknych ludzi się spotyka w takich sytuacjach. I jak dużo tych pięknych ludzi jest. W Lublinie była po prostu eksplozja życzliwości, chęci niesienia pomocy, ofiarności. Na zawsze zapamiętam ludzi, którzy przychodzili dyżurować na naszej infolinii 24/7. W pewnym momencie np. zaczynali płakać, bo okazywało się, że w danym dniu albo przez najbliższe dwa dni nie ma już dla nich miejsca w grafiku, a oni chcą pomóc, chcą być na miejscu. Najczęściej to byli Ukraińcy, którzy czuli wielką potrzebę działania i pomagania, ale także Polacy. Myślę, że to doświadczenie bardzo ich ukształtowało.

Polacy od dawna już nie są monolitem, przecież Ukraińcy mieszkają u nas od wielu lat. Jak wynika ze statystyk, wręcz ratują nasz ZUS! Naprawdę już czas oswajać się z myślą, że nie jesteśmy w Polsce sami.

Ciebie także te wydarzenia zmieniły. Dały ci siłę do działania dalej, założenia stowarzyszenia. Miałaś wcześniej takie plany?

Myślałam o tym już półtora roku przed kryzysem białoruskim. W Polsce trochę jest tak, że nawet jeśli Beata Siemaszko jest aktywna, robi coś fajnego, ma dobry feedback, to jednak jest Beatą Siemaszko – tylko prywatną osobą. Instytucje mają trochę łatwiej, szczególnie w działaniach pomocowych. Dlatego właśnie założyłam stowarzyszenie. Cały czas raczkujemy, ale zaczynam już wchodzić w relacje z innymi organizacjami, poznawać nowych ludzi. Może z czasem uda się nawiązać kontakt z niektórymi samorządami, bo nie jest to łatwe, niestety, choć pole do współpracy ogromne.

Na razie, poza pomocą humanitarną na granicy polsko-białoruskiej, skoncentrowałam się na osobach z Ukrainy, które od marca mieszkają tutaj, w mojej okolicy. Samorząd, i chwała mu za to, przekazał na ich potrzeby budynek na skraju miasta, gdzie mają w miarę fajne warunki do życia, wikt i opierunek, ale są grupą trochę zapomnianą. Nie chcę używać mocnych słów, ale mam wrażenie, że osadzono ich jakby w getcie. To kilka kilometrów do centrum, komunikacja publiczna prawie żadna, tylko jedna osoba z tej grupy ma samochód, część pracuje. A co ma robić reszta? To może generować patologie. Jest tam kilkoro młodych ludzi bez rodziców, taką mieli sytuację osobistą, że trafili do Polski pod opieką często obcych sobie osób. Oni nie mają z kim porozmawiać, przetrawić tego, co przeżyły.

Jest mnóstwo rzeczy, które chciałabym choć troszeczkę poprawić. Marzy mi się społeczeństwo wielokulturowe. Polacy od dawna już nie są monolitem, przecież Ukraińcy mieszkają u nas od wielu lat. Jak wynika ze statystyk, wręcz ratują nasz ZUS! Naprawdę już czas oswajać się z myślą, że nie jesteśmy w Polsce sami. Szczególnie tutaj, na Podlasiu, gdzie i język nieco inny, i święta obchodzimy w różnych terminach. Różnorodność narodowościowa powinna być naturalna, tymczasem wiele osób postawiłoby mur, a wielu nawet nie wie, że mają u siebie inną społeczność, bo skoszarowano ją gdzieś daleko od ludzkich oczu.

Na początku zaczęłam tam bywać i rozmawiać, sondować, czego potrzebują. Okazało się, że odzieży, a ponieważ w magazynie rzeczy dla ludzi „z lasu” jest sporo rzeczy, które nie nadają się do lasu, tam były jak znalazł. To pozwoliło przełamać pierwsze lody. Potem pomoc w kontakcie z lekarzem, poszukiwanie leków. Mieliśmy już pierwszą, fajną imprezę mikołajkową dla 50 dzieciaków, na której było niezwykle wesoło. Było też śpiewanie kolęd, warsztaty ozdób choinkowych. Przed nami kolejne spotkania i zawsze jest to okazja do poznania się i przełamywania lodów. Są osoby, z którymi ten kontakt jest znacznie łatwiejszy, chcą działać, mają zmysł organizacyjny, ale są i takie, które przez ten rok pozostały zamknięte w swoich pokojach. Trzeba to uszanować. Widzę też, że wielu potrzebna byłaby pomoc psychologiczna, ktoś, kto pozwoli się wygadać, opowiedzieć o tym, czego doświadczyli. To wymaga delikatności i czasu.

Łączysz te działania z pomocą uchodźcom na granicy białoruskiej. Daleko od niej mieszkasz?

Ponad 20 km. Nie doświadczyłam tego, co ludzie mieszkający tuż przy granicy, nie miałam latających nad głową śmigłowców, szczekaczek i łapanek tuż przed domem. Może dlatego trochę łatwiej mi to znieść.

Co dzieje się teraz na granicy białoruskiej?

Póki było ciepło, uciekinierzy nie byli w tak fatalnych warunkach, wystarczyły lekkie kurtki, coś od deszczu, lżejszy śpiwór. Teraz mamy odmrożenia, przemarznięcia, hipotermie.

Jeśli chodzi o przejścia i wezwania pomocy, najwięcej dzieje się teraz w okolicach Puszczy Białowieskiej do rzeki Świsłocz. Nie ma tam płotu, więc póki nie było bardzo zimno, ludzie przechodzili albo przepływali przez rzekę. Przy minusowej temperaturze jest to diabelnie niebezpieczne, ale cały czas się zdarza. Ludzie próbują też przechodzić przez bagna i sama nie wiem, co jest gorsze, bo ślisko, błoto źle się suszy, woda jest brudna, dlatego np. większość kobiet ma infekcje dróg moczowych.

Nasza pomoc to pomoc nastawiona na ich przetrwanie. Dostarczamy suche ubrania, jedzenie, podajemy leki, z kroplówkami włącznie. Czasami trzeba usztywnić kończynę, ale na ogół, nawet kiedy podejrzewamy złamanie, ci ludzie po opatrunku idą dalej. W ostateczności, przy bardzo poważnych stanach lub urazach wzywamy karetki, choć wiemy, że wtedy przyjedzie też SG i taki kontakt może zakończyć się dla naszych podopiecznych wywózką do Białorusi. Czasami białoruscy albo polscy pogranicznicy niszczą telefony ludziom w drodze, wtedy w miarę możliwości dajemy im telefony i powerbanki. Niekiedy nasza pomoc idzie dalej – kiedy widzimy, że ktoś jest w bardzo kiepskim stanie, zabieramy go do siebie. Nie wyobrażam sobie zostawienia osoby, która nie może stać na własnych nogach, choć oczywiście nie ma w tej sytuacji przymusu. Co prawda w sporach sądowych ze służbami wygrywamy sprawę za sprawą, ale jest to czasochłonne i kosztowne. Nie mamy też gwarancji, że któryś sąd nie powie nam: hola, hola, pomaganie wcale nie jest takie legalne, jak się wam wydawało.

Co dzieje się z nimi później?

Ci ludzie z reguły mają rodziny, przyjaciół, oni jadą pod jakiś adres. Naprawdę niewiele osób chciałoby zostać w Polsce, choć dla części nie jest to miejsce anonimowe. Czy zostaną na długo? Trudno powiedzieć, bo procedury stosowane w Polsce pachną horrorem. Nie mówię nawet o ośrodkach zamkniętych, bo to istne piekło, ale o sytuacji, kiedy uchodźcy nie mają uregulowanego statusu prawnego nawet przez kilka lat! Niby mają prawo tutaj przebywać, ale nie mają prawa np. podjąć pracy. Co ma ze sobą zrobić taki człowiek?

Kto mnie legitymuje, to ja z reguły wiem, bo inaczej nie dam się wylegitymować. Ale kto do nas np. celuje z broni, tego nie wiem i często nie mogę się dowiedzieć, bo kryją się nawzajem bardzo skutecznie.

Z jakich krajów jest teraz najwięcej uchodźców?

Nadal dominuje Azja Mniejsza, ostatnio znów mamy bardzo dużo Syryjczyków, zdarzają się Jemeńczycy, Irakijczycy. Przybywa też uchodźców z konfliktowych rejonów Afryki.

Wiesz, co jest najgorsze? Dumna narracja służb, jak to oni wspaniale strzegą granic. Jeżeli Straż Graniczna podaje w raporcie, że wywiozła do Białorusi ponad 50 tysięcy osób, to my doskonale wiemy, że znacznie więcej osób przekroczyło granicę i straży nie udało się ich złapać. Możemy śmiało przyjąć, że drugie tyle osób jest już gdzieś w Europie. Kto to jest? W większości nie mamy pojęcia. I nie będziemy mieć. Kiedy idę do lasu, bo wzywa mnie człowiek, który jest głodny, wycieńczony czy chory, nie zadaję mu pytania: „Sorry gościu, czy czasami nie jesteś przemytnikiem?” albo „Halo, czy nie jesteś terrorystą?”. Nikt tego nie wie. To powinno być pod kontrolą władzy, a absolutnie nie jest. Płot na granicy nie zatrzyma ludzi, podobnie jak, niezgodne z prawem, wywózki. Jedynie stosowanie systemowych procedur migracyjnych pozwoli opanować kryzys humanitarny.

Tutaj, na miejscu, widzę zezwierzęcenia osób, których nigdy bym o to nie podejrzewała. Przecież to oczywiste, że na Podlasiu w służbach granicznych pracują wujkowie, tatusiowie, ciotki, kiedyś cieszący się autorytetem w swoich środowiskach. Oczywiście nie twierdzę, że okrucieństwo cechuje wszystkich, są prawdopodobnie przyzwoici ludzie i tam, ale ci, którzy byli nieludzcy na początku, teraz posuwają się jeszcze dalej i mamy tego świadectwa. Dzieje się tak, ponieważ taka jest linia władzy i ponieważ czują się absolutnie bezkarni. Służby nie noszą identyfikatorów, nie mają naszywek, na twarzach mają często tylko czarne szmaty albo kominiarki. Nie wiemy, czy to jest wojsko, WOT, policja czy Straż Graniczna, bo często są w cywilnych ubraniach. Anonimowo łatwiej łamać prawo.

Czyli na dobrą sprawę nie wiesz nawet, kto cię legitymuje?

Kto mnie legitymuje, to ja z reguły wiem, bo inaczej nie dam się wylegitymować. Ale kto do nas np. celuje z broni, tego nie wiem i często nie mogę się dowiedzieć, bo kryją się nawzajem bardzo skutecznie.

Nie ma winnych, są tylko trupy. Ponad 30 potwierdzonych zgonów. To nie liczby, to ludzie, którzy u progu demokratycznego państwa przeszli piekło i nie udało im się z niego wyjść. W ub. roku mieliśmy wiedzę o ponad 200 osobach, które zaginęły. Szansa na to, że oni wciąż są żywi w lesie, jest równa niemalże zeru. Możemy być pewni, że będą kolejne ciała ofiar granicznego bestialstwa. Tymczasem nasze i białoruskie służby, udając niewinnych, prześcigają się w oskarżaniu siebie nawzajem.

Nie ma winnych, są tylko trupy. Ponad 30 potwierdzonych zgonów. To nie liczby, to ludzie, którzy u progu demokratycznego państwa przeszli piekło i nie udało im się z niego wyjść

Na dodatek, mam wrażenie, ludzie oswoili się z sytuacją, uważają, że problemu nie ma, skoro nie mówi o nim telewizja czy radio.

Wielu moich znajomych po kilku miesiącach braku kontaktu pisze do mnie: „słuchaj, tam podobno u was nadal to trwa”. To jest nasza druga misja – uświadamianie ludzi, że ten straszny proceder trwa i będzie trwał jeszcze bardzo, bardzo długo. Opowiadamy o tym każdemu, kto tylko chce słuchać, zapraszamy do lasu. Najbardziej potrzebujemy osób, które wykonują zawody medyczne, bo ludzie w lesie często wymagają fachowej pomocy. A ogólnie rzecz biorąc – nie zapominajcie o nas. Gdziekolwiek jesteście. Czekamy na zmiany, czekamy na stosowanie procedur migracyjnych, na stosowanie prawa migracyjnego albo zwyczajnie na stosowanie prawa, co przy obecnej władzy ma małe szanse się zadziać, ale jeśli ma się zadziać kiedykolwiek, potrzebujemy waszego rzecznictwa. To chyba największe nasze marzenie.

Jak można pomóc? Czego potrzebujecie najbardziej?

Najlepszym w tej chwili, moim zdaniem, sposobem jest sklep Grupy Granica www.sklepbezgranic.pl, czyli wirtualny sklep, gdzie można kupić rzeczy: od małej zgrzewki wody za 20 zł po całe zestawy pomocowe za kilkaset złotych. Każdy, według własnych możliwości, dokonuje wirtualnego zakupu i nie martwi się już przesyłką, a my zrobimy z tego najlepszy użytek.

A jak można pomóc Beacie Siemaszko?

Wiesz, ja się cały czas spotykam z dobrocią i pomocą ludzi. Ostatnio, kiedy organizowałam mikołajki, rzuciłam hasło, że potrzebuję prezentów dla dzieci, dostałam tyle wszelkiego dobra, że część podarowałam innej grupie pomocowej. W wielu sytuacjach tak było. A dla siebie? Oprócz zdrowia dla rodziny i szczęścia dzieci chciałabym mieć kondycję, żebym nie musiała do lasu chodzić przy balkoniku.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: