Przejdź do treści

Anika Godel-Chełmecka: wiem, że się śmiali, z samego założenia za mną nie przepadali, bo pojawiłam się znienacka w ich świecie

Anika Godel-Chełmecka. Zdjęcie: archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Anika Godel-Chełmecka ma 28 lat. Od siedmiu trenuje taekwondo, w ciągu dwóch lat zdobyła 20 medali, w tym tytuły wicemistrzyni Europy i mistrzyni Polski. Trenować, jak na sport wyczynowy, zaczęła bardzo późno. – Prawdą jednak jest, że w stosunku do dziewczyn, naprzeciw których staję na macie, jestem co najmniej o dziesięć lat „spóźniona” – mówi w rozmowie z Hello Zdrowie.

Aneta Wawrzyńczak: Co ci, za przeproszeniem, odbiło z tym sportem na stare lata? Ludzie, którzy trenują zawodowo, zdobywają medale, startują na olimpiadzie, zaczynają jako kilkuletnie dzieciaki. Ty zaczęłaś trenować taekwondo dopiero na studiach. 

Anika Godel-Chełmecka: Co mi odbiło? To jest nawet dobrze sformułowane pytanie (śmiech). Faktycznie, miałam prawie 21 lat, byłam już dorosła, przynajmniej jeśli spojrzeć na PESEL, bo mentalnie dorosła wtedy absolutnie się nie czułam. Ale faktycznie, w moim przypadku to był rodzaj uderzenia, grom z jasnego nieba, jak przy zakochaniu. Pamiętam, że zanim poszłam na pierwszy trening, zapytałam jedną z koleżanek, co to w ogóle jest taekwondo. Odpowiedziała, że to taki rodzaj sztuki walki, której istotą jest to, że się kopie. I pomyślałam: o, to umiem.

No dobrze, ale sportów są setki. Dlaczego wybrałaś akurat trening taekwondo?

Wszystko zaczęło się w Danii. Byłam na stypendium na Uniwersytecie Ludowym, poza językami i innymi przedmiotami musiałam wybrać jakieś zajęcia sportowe, wybrałam się więc na karate, judo i właśnie taekwondo. I po prostu zaiskrzyło. Okazało się, że ten sport jest dla mnie dedykowany, przy okazji wyszło, że mam psychicznie konstrukcję sportowca.

To znaczy?

Na przykład to, że motywację czy ambicję mam w pełni wpisaną w swoją strukturę psychiczną. Nie potrzebuję motywatora, których obecnie jest pełno w mediach społecznościowych i którzy kreują swój wizerunek na motywowaniu ludzi: ćwicz ze mną, jedz zdrowo, zmotywuj się. Mnie nigdy nie trzeba było do niczego motywować, wręcz przeciwnie.

Taka byłaś od dziecka – jak się na coś uparłaś, to musiałaś to osiągnąć?

Myślę, że tak. Nigdy nie miałam słomianego zapału, bardzo szybko wiedziałam, czy mi się coś podoba i chcę w tym kierunku dalej się rozwijać, czy to nie moja bajka i rezygnuję. Poza tym mam to szczęście, że już w okresie dziecięcym zwłaszcza moja mama bardzo dużą wagę przykładała do rozwoju mojego i mojej siostry. My codziennie byłyśmy na jakichś zajęciach.

Pianino, tenis, basen?

Prawie (śmiech). W moim przypadku to była przede wszystkim jazda konna, próbowałam też baletu, ale nauczyciel powiedział wprost, że się nie nadaję do tańca klasycznego.

Bo? 

Bo już jako dziecko byłam znacznie wyższa niż inne dziewczynki, w ogóle nie miałam budowy „baletowej”, nie byłam filigranowa. No i mam niestandardowo ustawione biodra, co też wyszło przy okazji taekwondo.

Co to w praktyce znaczy?

Że pewnych kopnięć nie jestem w stanie wykonać, muszę w jakiś sposób trochę „oszukać” książkową technikę, żeby kopnięcie było szybkie i przede wszystkim celne. Wypracowałam więc sobie taką technikę, która jest dla mnie wygodna i zarazem skuteczna. Niby mnie to ogranicza, ale z drugiej strony myślę, że w tym tkwi też moja siła.

 

I w ogóle cię to niestandardowe ustawienie bioder nie zniechęciło?

Nie, bo taekwondo to taki sport, że można być wysokim, można być niskim. Samemu trzeba znaleźć swój styl i kategorię wagową, w której się chce startować. Podam ci taki przykład: w kadrze mamy dwadzieścia zawodniczek, od juniorek po seniorki, trenujących na tej samej sali. Mamy wykonać najbardziej podstawowe kopnięcie. I na dwadzieścia zawodniczek każda kopie trochę inaczej. Gdy pytasz więc, czy to mnie nie zniechęciło, odpowiem: mam wrażenie, że odkąd zaczęłam trenować taekwondo, odkryłam swój uśpiony gen walki. Uśpiony, bo pochodzę ze sportowej rodziny, zarówno moja mama, jak i mój tata, byli zawodowymi szermierzami. Ja sama zresztą zaczynałam swoją przygodę ze sportem wyczynowym od siatkówki.

Czemu nie szermierki? To byłby chyba najbardziej naturalny wybór. Zwłaszcza że rodzice często wypychają dzieci, żeby poszły w ich ślady, kontynuowały rodzinną tradycję.

Wypychania absolutnie nie było, natomiast sugestie i owszem. Także z zewnątrz. Pamiętam turniej siatkarski, byłam wtedy w piątej albo szóstej klasie podstawówki. Z trybun podszedł do mnie jakiś człowiek, zapytał, czy jestem córką Arkadiusza Godela, wręczył mi swoją wizytówkę i dopytywał, czy są moi rodzice. Powiedział, że chciałby, żebym przyszła na trening szermierki, bo na pewno odziedziczyłam coś po rodzicach.

 I co? 

I nic, w ogóle nie byłam tym zainteresowana, wręcz uważałam, że nie chcę walczyć. Sporty walki w ogóle mnie nie interesowały.

Dlaczego? 

Tak po prostu. Nigdy nie miałam styczności ze sportami walki, nie byłam nawet na treningu szermierczym. Wiedziałam wtedy, że świetnie rozumiem się ze zwierzętami i że mam bardzo rozwiniętą wyobraźnię, uwielbiam wszelkie zadania aktorskie, więc poszłam w stronę teatru i jeździectwa. Sportowcem stałam się z czasem.

Anika Godel-Chełmecka podczas zawodów.
Zdjęcie: archiwum prywatne

Bycie sportowcem jest teraz modne. 

Ja uprawianie sportu jak najbardziej pochwalam, szczególnie kiedy ktoś podchodzi do tego z głową. Natomiast dla mnie osoba, która trenuje nawet dwie godziny dziennie dla utrzymania dobrej kondycji albo żeby wziąć udział w jakichś zawodach rekreacyjnie, nie jest sportowcem.

Gdzie przebiega granica?

Po pierwsze: ja trenuję minimum dwa razy dziennie, na zgrupowaniach to jest kilka godzin, sześć albo i więcej. Po drugie – i najważniejsze – od sportowca rekreacyjnego sportowców wyczynowych odróżnia stres startowy i stres związany z tym, że trenujesz nie tylko dla siebie. Jest trener, który wkłada w to swoją pracę, jest klub, są pieniądze, które za tym idą – od klubu, ministerstwa, sponsorów. Lub moje własne, bo czasami trzeba z własnej kieszeni wyłożyć.

Czyli chodzi przede wszystkim o odpowiedzialność? 

Tak, będąc sportowcem wyczynowym nie można wyzbyć się odpowiedzialności. To jest rodzaj stresu, który trzeba zaakceptować i z którym trzeba sobie poradzić.

I jak sobie radzisz? 

Różnie. Czasami lepiej, czasami gorzej. Ja akurat korzystam z pomocy psychologa sportowego, ale moim zdaniem bardzo ważne jest to, że po latach trenowania człowiek sam siebie poznaje. Jeszcze cztery lata temu niektóre rzeczy uchodziły mi na sucho, bo jeszcze organizm się nie zepsuł.

Na przykład? 

Przede wszystkim to, że zawsze miałam tendencję do trenowania coraz więcej, coraz mocniej. Aż w końcu musiałam zdać sobie sprawę z tego, że jestem już starszym zawodnikiem – i przetłumaczyć sobie samej, że czasami muszę odpuścić, powiedzieć trenerowi: jestem bardzo zmęczona, muszę dzisiaj spasować, zrobić jedną serię zamiast trzech.

Boisz się, że przeszarżujesz? 

Nawet nie to. Po prostu mój organizm mi pokazuje, że przekraczam swoje granice i lada moment coś się stanie. Jak analizuję swoją karierę, to widzę, że największe kontuzje przytrafiały mi się na rozgrzewkach. Czyli wtedy, kiedy człowiek jeszcze nie do końca jest skupiony.

 

Trenujesz i na co dzień mieszkasz w Poznaniu, nie licząc wyjazdów na zgrupowania i zawody. Twój mąż tymczasem został w Warszawie… 

Szczerze mówiąc, zanim przeniosłam się do Poznania, byłam bliska tego, żeby już nigdy nie wejść na matę – dać się wypchnąć za burtę, wbrew mojej woli. Nie chcę wdawać się w szczegóły, ale to właśnie mój mąż mnie przekonał, żebym się nie poddała, dzięki niemu pozostałam w sporcie. To, że dziś trenuję w Poznaniu, co było i jest dla mnie niesamowitą szansą, jest wynikiem determinacji i charakteru.

Twojego czy męża?

Ktoś z naszych bliskich znajomych powiedział kiedyś, jeszcze przed naszym ślubem, że oboje jesteśmy osobami bardzo silnymi, ale we dwoje jesteśmy nie do pokonania. I chyba coś w tym jest. Mój mąż odnosi sukcesy, naukowe i w biznesie, myślę, że czuje moje wsparcie. I ja mam wsparcie od niego. To właśnie on powiedział: to jest twoja jedyna szansa, musimy to przetrwać, choć będzie trudno.

I jest?

I rzeczywiście jest trudno, bywają momenty ciężkie. Chodzi o samą obecność, na co dzień bardzo brakuje mi kontaktu z nim. Ale mam też świadomość, że sport w moim życiu ma jakąś datę ważności. Nie mogę tego robić do końca życia. I mam świadomość, że też nie chcę.

Już się z tym oswoiłaś, przerobiłaś ten temat? Bo mam wrażenie, że wielką traumą jest dla sportowca zawodowego pogodzenie się z tym, że czas przejść na emeryturę, że organizm już nie wyrabia. 

W moim przypadku akurat nie chodzi o organizm. Mam przed sobą cztery wielkie i trudne kroki: zakwalifikowanie się do mistrzostw świata w przyszłym roku i zdobycie medalu oraz zakwalifikowanie się do Igrzysk Olimpijskich i w następstwie medal olimpijski. Jestem jednak świadoma tego, że przy którymś z tych kroków noga mi się może powinąć. Że za pół roku może coś się stać i będę musiała spojrzeć prawdzie w oczy, że to już koniec. A może dopiero za dwa lata.

A co z dziećmi? Kobiety, które uprawiają sport wyczynowy mają pod tym względem naturalnie o jedno ograniczenie więcej niż mężczyźni. Bo wam tyka nie tylko zegar sportowej kondycji, ale też zegar biologiczny.

Na pewno kobiecie sportowcowi jest trudniej, choć uważam, że aspekt macierzyństwa jest tak piękny, że to nie ma znaczenia. Za dwa lata z Bożą pomocą chciałabym zostać mamą. I wiem, że później już nie wrócę do taekwondo.

Anika Godel-Chełmecka. Zdjęcie: archiwum prywatne

Organizm nie da rady?

W przypadku kobiety niektóre dyscypliny nie wykluczają urodzenia dziecka i powrotu do sportu wyczynowego. W siatkówce na przykład jest to możliwe, w taekwondo moim zdaniem już nie. A przynajmniej bardzo trudne.

Dlaczego?

Bo trzeba doprowadzić ciało do maksymalnej sprawności. Trzeba być jednocześnie szybką, wytrzymałą, dynamiczną, a jednocześnie mentalnie gotową na ciągłe starty w zawodach, zgrupowania i podróże, bo u nas sezon trwa cały rok. Jeśli nie będziesz trenować minimum przez cztery godziny dziennie, to nie utrzymasz nogi w górze, nie ma takiej szansy.

Nie będzie ci szkoda?

Nie, absolutnie. Wracamy tutaj do pytania, co mi odbiło. Ja miałam świadomość, że wchodzenie w świat taekwondo tak późno jest kompletnym wariactwem. Z drugiej strony byłam bardzo pozytywnie nastawiona, bo tak już po prostu mam, do wszystkiego, co nowe w moim życiu, tak właśnie podchodzę. A jednocześnie myślę, że byłam zarozumiała, uważałam, że lada moment bez problemu wszystkiego się nauczę i będę w tym naprawdę dobra. Prawdą jednak jest, że w stosunku do dziewczyn, naprzeciw których staję na macie, jestem co najmniej o dziesięć lat „spóźniona”.

To jakoś rzutuje?

Rzutowało na początku w taki sposób, że byłam postrzegana jako, hm…

Ewenement?

Raczej ludek z innej planety, wręcz galaktyki. Część ludzi pewnie śmiała się ze mnie pod nosem. O części wręcz wiem, że się śmiali, z samego założenia za mną nie przepadali, bo pojawiłam się znienacka w ich świecie. Ale jest takie powiedzenie: najpierw cię ignorują, później się z ciebie śmieją, później z tobą walczą, później wygrywasz.

Mahatma Gandhi! Znam i uwielbiam.

Właśnie. I to się sprawdziło w moim przypadku. Kiedy zobaczyłam, że zaczęto ze mną naprawdę walczyć, to już wiedziałam, że jestem na właściwej drodze. Zwłaszcza że w taekwondo ten staż naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Kiedy wychodzimy jeden na jeden, walka zaczyna się od zera i nikogo nie obchodzi, co było wcześniej.

Musiałaś włożyć więcej pracy, żeby te dziesięć lat nadgonić?

Hm… Od początku dużo trenowałam i wciąż dużo trenuję. I szczerze mówiąc czasami rozmawiam z zawodniczką czy zawodnikiem, którzy mówią: trenuję od 10, 12, nawet 15 lat – tylko że widać, że jakość treningu jest po prostu słaba. I nie tyle chodzi o ilość godzin spędzonych na treningu, tylko skuteczność w walce.

Odwieczne nie liczy się ilość, tylko jakość? 

Sęk w tym, że w taekwondo ilość też się liczy. Jeżeli się nie ma odpowiedniego przygotowania kondycyjnego, to choćby nie wiem jak się było pewnym siebie, zawsze się przegra z tym, kto ciągle trenuje. Owszem, może zdarzyć się jakaś wygrana walka, ale nie wierzę w duże sukcesy na turniejach osób, które są po prostu kondycyjnie nieprzygotowane.

Da się to rozłożyć procentowo: ile potrzeba wrodzonego talentu, ile predyspozycji czysto fizycznych, a ile ciężkiej pracy?

U każdego zawodnika inaczej się to rozkłada.

A u ciebie?

Też nie mogę określić jednoznacznie, bo moje spojrzenie na to zmienia się w zależności chociażby od tego, czy miałam dobry trening, czy mi coś wychodzi, czy nie. Dużą rolę odgrywa koordynacja ruchowa, która jest jednym z siedmiu rodzajów inteligencji, więc niejako wrodzona – ale można też ją zawsze poprawić. Na pewno trzeba być też zmotywowanym i konsekwentnym. Ale mimo wszystko trening to jest jednak podstawa. I mówiąc trening mam na myśli też utrzymanie diety.

 

Jak sobie radzić z toksycznym szefem

Właśnie – co z dietą? Musisz liczyć każdą kalorię z kartką i ołówkiem?

Dokładnie tak to wygląda, choć ja akurat oddałam się w ręce specjalisty. Przerobiłam w swoim życiu kilku dietetyków, więc już też mam kalkulator w głowie, wiem co i w jakiej ilości mogę zjeść.

I trzymasz się tego twardo? Mamy wspólną przyjaciółkę, widziałyśmy się na niejednej imprezie. I nigdy nie widziałam cię nawet z lampką wina. Mnie to akurat pasuje, bo mieszkamy blisko siebie, więc zawsze mnie podrzucisz do domu. Pytanie, jak ty się odnajdujesz w takiej sytuacji, kiedy wszyscy dookoła piją?

 To jest bardzo kwestia indywidualna. Sportowcy zawodowi okazyjnie oczywiście piją, wszystko jest dla ludzi. Wszystko zależy od tego, czy jesteś w trakcie ciężkiego treningu, w okresie startowym, czy w okresie roztrenowania, kiedy sobie możesz na to pozwolić. Ja akurat w ogóle nie mam parcia na alkohol, w ogóle mi nie przeszkadza to, że nigdy nie piję. Większy problem mam mentalnie z odżywaniem i z tym, że często jestem głodna, wiem, że chciałabym więcej zjeść, ale wiem, że nie mogę, bo muszę wagę zrzucać.

?!

Żebym mogła stanąć do walki na zawodach, muszę mieć nienaturalną wagę, czyli niższą niż jest przewidziana dla mnie przez lekarzy. Dlatego kwestia diety jest dla mnie bardzo ciężka, wymaga ode mnie dużego zaangażowania. I tu możemy mówić o wyrzeczeniach. To znaczy: jeśli ktoś dziś zapyta, czy może mnie zaprosić do kawiarni na ciastko, to odpowiem, że prawdopodobnie najwcześniej w Wigilię.

I nie ma żadnej elastyczności? To jest tak, że masz wyważone i dokładnie określony każdy produkt, na przykład: 150 gramów ryżu, 150 gramów kurczaka, 150 gramów brokułów? 

Gdyby to było 150 gramów ryżu na każdy posiłek, to bym była bardzo szczęśliwym człowiekiem (śmiech). Ale tak mniej więcej to wygląda. Dieta się oczywiście zmienia, w okresie roztrenowania mogę dać sobie trochę więcej luzu. Ale trzeba być wyczulonym na to, że taekwondo, podobnie jak na przykład gimnastyka artystyczna, łyżwiarstwo czy balet, to sporty, w których trzeba bardzo pilnować wagi. I w związku z tym pojawiają się u zawodników i zawodniczek problemy związane z zaburzeniami odżywiania.

Często? 

Myślę, że nagminnie. W przypadku kobiet nieumiejętność zrobienia wagi jest wręcz powodem zakończenia kariery. Bo pojawiają się zaburzenia hormonalne, które są normalną reakcją organizmu na taką ilość treningów, stresu, podróży. Kiedy dochodzi do tego przetrenowanie albo brak sukcesów przez jakiś czas, to staje się bardzo deprymujące.

Anika Godel-Chełmecka ze srebrnym medalem ME w taekwondo. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wspomniałaś o hormonach. Jako kobiety jesteśmy pod tym względem bardziej skomplikowane biologicznie niż mężczyźni. Bo jest menstruacja, nieraz bardzo bolesna,  poziom hormonów zmienia się w zależności od dnia cyklu, zatrzymuje się woda w organizmie, dochodzi nieraz zespół napięcia przedmiesiączkowego. Przeciętna dziewczyna zamyka się wtedy w domu z tabliczką czekolady, termoforem i plastrem tabletek przeciwbólowych. 

W naszym przypadku pozostają tylko sposoby naturalne, nie można pomóc sobie w żaden sposób lekami czy różnymi preparatami, bo bardzo często mamy badania antydopingowe.

Nie możesz wziąć nawet zwykłej tabletki przeciwbólowej?! 

Nie, niektórych leków, nawet bardzo popularnych, nie wolno brać w trakcie startów, innych – w ogóle. Ja i tak nie biorę praktycznie żadnych, bo przyjmuję preparat, który zwiększa odporność organizmu, więc choruję zdecydowanie rzadziej niż kiedyś. A jak już muszę, to każdy lek sprawdzam w bazie, a dodatkowo dzwonię pod czynny 24 godziny na dobę numer kontroli antydopingowej z pytaniem, czy dany lek mogę wziąć, czy nie. Trzeba tutaj wspomnieć też o tak zwanej triadzie sportsmenki, która jest bardzo częsta wśród kobiet sportowców.

To znaczy? 

To trzy objawy, które są charakterystyczne dla kobiet o bardzo wysokiej aktywności fizycznej: zatrzymanie miesiączki, wzmożona łamliwość kości i trudność z utratą wagi pomimo spożywania ilości kalorii poniżej zapotrzebowania organizmu.

A mówi się, że sport to samo zdrowie. Idąc tym tokiem myślenia, wydawałoby się, że sportowiec to okaz zdrowia.

To mit. Owszem, ruch fizyczny jest traktowany jako lekarstwo, wręcz jako element higieny, tak jak odpowiednie jedzenie, mycie zębów czy rozdzielenie czasu na pracę i na odpoczynek – i prawidłowo. Ale wśród sportowców zawodowych nie znajdziesz osoby, która byłaby absolutnie zdrowa. W tym jest wielka sztuka: żeby starać się robić wszystko najlepiej, jak potrafisz, bo to się potem przekłada na walkę, jak robisz na pół gwizdka, to nie ma szans, żeby w czasie walki dany  ruch wykonać. A jednocześnie dbać o siebie i wiedzieć, że ciało ma się tylko jedno.

Taekwondo jakoś cię zmieniło?

Żeby trenować ten sport, trzeba pokonać lęk, stanąć naprzeciwko drugiej osoby do walki, pokonać stres, także związany z byciem obserwowaną przez widownię i osoby ze środowiska, które  oceniają, czy robię postępy, czy nie. Z jednej strony taekwondo bardzo rozwija indywidualizm, z drugiej – należy się do pewnej grupy. I fajne jest to, że możesz zawrzeć w tej grupie przyjaźnie, ale wcale nie musisz. Wszystko zależy od ciebie.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?