Przejdź do treści

Zuzanna Bućko: „Byłam przekonana, że im będę chudsza, tym będę lepsza, a 'chudość’ postrzegałam jako wyznacznik sprawności”

Zuzanna Bućko /fot. archiwum prywatne
Zuzanna Bućko /fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Ostatniego lata – gdy po raz pierwszy od 15 lat wyszłam w stroju kąpielowym na plażę – dotarło do mnie, że najbardziej marzy mi się, żeby nie miało dla mnie znaczenia, jak w danej chwili wyglądam. Żebym nie musiała się nad tym zastanawiać – mówi Zuzanna Bućko, nauczycielka jogi.

 

Ewa Koza: Kiedy rozpoczęła się pani przygodą z joga?

Zuzanna Bućko: Zaczęłam się nią interesować jakieś sześć lat temu, pracowałam jeszcze wtedy w teatrze, w Opolu.

Jest pani aktorką?

Nie. Pracowałam jako dramatopisarka, dramaturżka i asystentka artystyczna, zajmowałam się działaniami literacko-marketingowymi. Łącznie przepracowałam w teatrach osiem lat. W Opolu, na etacie, uprawiałam dosyć intensywny pracoholizm (śmiech), joga stała się moją ucieczką. Byłam przyzwyczajona do tego, że praktycznie żyję w teatrze. Nie bardzo wiedziałam, co innego mogłabym robić zawodowo. To był też czas, w którym zmagałam się z zaburzeniami odżywiania, wymyśliłam więc sobie projekt: „odchudzanie” i – o zgrozo – włączyłam w to jogę. Jak widać, moja relacja z jogą nie zawsze była zdrowa, ale zawsze była dla mnie czymś bardzo ważnym.

Zaczęła pani praktykę jogi z myślą o sobie, czy od początku kiełkowała w pani myśl, że mógłby to być projekt zawodowy?

Zaczęłam od siebie, powtórzę, bo dziś mnie to bawi – weszłam w jogiczny świat po to, żeby schudnąć. Tak czy owak, joga mnie wciągnęła, również na poziomie filozoficznym.

W mediach społecznościowych można znaleźć pani ofertę pod nazwą „Ciałożyczliwa joga z Zuzą”. Mam poczucie, że wiele z nas używa określeń, takich jak ciałopozytywność czy ciałożywczliwość, nie do końca czując, o czym mówi, albo traktując to jako coś, do czego bardzo chce dążyć, ale nie do końca wie jak. Kiedy to się u pani zintegrowało?

To był – a właściwie wciąż jest – proces. Na początku trenowałam bardzo intensywnie. Tak, trenowałam – tak wówczas myślałam o jodze. Sześć razy w tygodniu po półtorej godziny. Byłam przekonana, że im będę chudsza, tym będę lepsza, a „chudość” postrzegałam jako wyznacznik sprawności.

Od jakiego rodzaju jogi pani zaczęła?

Od Ashtangi. Wpadłam w otoczenie, w którym bardzo ważna była dyscyplina. Jej brak był oznaką braku silnej woli, a że mam zapędy perfekcjonistyczne, byłam na to podatna.

W moim odbiorze Ashtanga jest najbardziej hardcorową wersja jogi.

Z perspektywy sześciu lat widzę, że Ashtanga wypełnia jakieś przestrzenie, w których ludzie potrzebują dyscypliny albo wydaje im się, że jej potrzebują. Tymczasem, wiele osób tak naprawdę potrzebuje odpuszczenia i delikatności, ale z tym dużo trudniej się skontaktować.

Jestem daleka od deklaracji w stylu: „Kocham moje ciało!”. Sądzę, że to nie jest najważniejsze. Czasem spojrzenie na ciało w sposób neutralny jest wystarczające.

Co się wydarzyło pomiędzy fascynacją Ashtangą a tym, czym zajmuje się pani dziś, czyli ciałożyczliwością?

To, co się zazwyczaj wydarza w drodze do delikatności i życzliwości dla ciała, czyli choroba. Jestem przekonana, że ciało doskonale wie, co dla nas dobre. Zrezygnowałam z teatru i, cały czas intensywnie praktykując jogę, przeprowadzałam się w góry. Razem z partnerem prowadzę tu pensjonat. Jego otwarcie odbywało się w wyjątkowo trudnym czasie – najpierw była pandemia COVID-19, potem kryzys, więc mieliśmy bardzo trudne pierwsze dwa lata. Stres i ogrom pracy skumulował mi się w ciele – zachorowałam na zespół jelita drażliwego (IBS), w wersji hardcorowej. Ból był tak silny, że wyłączał mnie z normalnego funkcjonowania, a jednocześnie było we mnie przekonanie, że przecież to jest „tylko!” ból brzucha. Ulgę przynosiła mi pozycja leżąca. Dręczyło mnie pytanie, jak ma teraz wyglądać moja praktyka jogi, skoro nie jestem w stanie normalnie żyć, a co dopiero wejść na matę. Wiele osób twierdzi, że joga – a zawłaszcza skręty – jest pomocna w tej jednostce chorobowej. Tymczasem, u mnie, przy tym wariancie IBS-u, skręty są najgorszą rzeczą, jaką mogę sobie zafundować. Teraz wiem, że jeśli jestem zdołam wejść na matę, ulgę mogą mi przynieść pozycje otwierające i rozluźniające.

IBS i Ashtanga – to chyba nie jest dobre połączenie?

Zdecydowanie nie, dlatego nieśmiało zaczęłam szukać czegoś innego. Znalazłam progresywną Vinyasę, bo nie byłam w stanie zupełnie odpuścić. Samo przejście z myślenia ashtangowego do Vinyasy wydawało mi się złamaniem wszelkich reguł (śmiech).

W czym tkwi różnica między nimi?

W Ashtandze mamy stałą serię, która powtarzamy codziennie, w ten sam sposób. Możemy ją ewentualnie skracać lub wydłużać. Vinyasa jest praktyką dynamiczną i bardzo kreatywną. Za każdym razem możemy robić coś innego. Znalazłam w Stanach nauczycieli, którzy działają online. Ich filozofia bazuje na tym, że każde ciało jest inne i dla każdego praktyka będzie wyglądała inaczej. To było dla mnie przełomowe, gdy usłyszałam, że mogę zrobić coś tak, żeby służyło mojemu ciału, a nie tak, jak mówi kanon. Poczułam jakiś rodzaj ulgi i wkręciłam się w to. Zrobiłam oferowany przez nich kurs nauczycielski i długo z nimi praktykowałam.

Potem był etap wzlotów i upadków. Walczyłam z chorobą i starałam się praktykować, a 15 miesięcy temu założyłam konto na Instagramie. To było olbrzymie wyzwanie – nigdy nie myślałam, że będę się pokazywała w interencie. Jestem osobą, która czyta i, ewentualnie, pisze, a nie pokazuje swoją twarz i mówi o kontrowersyjnych sprawach. Zdecydowałam jednak, że chcę prowadzić konto, żeby mówić ludziom to, czego mi nikt nie powiedział, gdy stawiałam pierwsze kroki na macie. Żeby obalać przekonania, które nie służą wielu z nas.

Joga w domu. Krótki poradnik jak zacząć i wytrwać  /fot. Getty Images

Na przykład takie, że joginka jest bardzo szczupłą dziewczyną?

Tak i jeszcze moje ulubione – uniwersalne zalecenie dotyczące picia soku z selera. Jakkolwiek dla kogoś może on być świetny, dla mnie nigdy nie był, a próbowałam się do niego zmuszać, tak jak do wielu, naprawdę wielu, rzeczy, które zupełnie mi nie służyły.

Jakie są pani obserwacje po 15 miesiącach aktywności na Instagramie?

Zaczęłam od ciałopozytywności – przyznam, że sama miałam o niej wówczas nie do końca prawdziwe przekonanie, widziałam ją w kategoriach pop-pozytywności, czyli: „Kochajmy siebie i swoje ciała, za wszelką cenę!”.

Ciągle spotykam takie osoby.

Myślę, że jest ich bardzo dużo, bo to modny, klikalny kontenet, zawłaszczany przez kapitalizm, żeby więcej i jeszcze więcej sprzedawać, i jeszcze więcej zarabiać. To bardzo szkodliwe. Warto wiedzieć, że ciałopozytywność wywodzi się z ruchu antydyskryminacyjnego, antyrasistowskiego. Tymczasem jest dziś wykorzystywana przez białe dziewczyny noszące ubrania w rozmiarze 38 i mówiące o kochaniu swoich fałdek, podczas gdy osoby grube – zaznaczę, że używam tego przymiotnika jako dyskryptora neutralnego, nie inaczej jak słowa niski czy wysoki – są cały czas dyskryminowane i wykluczane.

Miałam to szczęście, że spotkałam osoby, od których dostałam wsparcie, jakiego potrzebowałam. Weszłam w temat grubancypacyjny i dość szybko zmieniłam nazwę – zrezygnowałam z „ciałopozytywnej jogi”, bo nie jestem osobą, która doświadcza dyskryminacji. Wybrałam ciałożyczliwość, bo chciałam zwracać się do osób, które czują, że joga nie jest dla nich albo doświadczyły jakiegoś wykluczenia w tym świecie. Sama wielokrotnie je czułam.

Ashtanga wypełnia jakieś przestrzenie, w których ludzie potrzebują dyscypliny albo wydaje im się, że jej potrzebują. Tymczasem, wiele osób tak naprawdę potrzebuje odpuszczenia i delikatności, ale z tym dużo trudniej się skontaktować

Czuła to pani z zewnątrz, czy miała to pani zakodowane?

Myślę, że to się przenika. Żyjemy w świecie przesiąkniętym kulturą diety i kanonu „szczupłego piękna”. Zawsze do niego dążyłam, ale ono jest dla mnie fizycznie niemożliwe. Czy są to powody zdrowotne, czy anatomiczne – to nie powinno mieć znaczenia. Jestem przeciwniczką patologizowania grubości, a wydaje mi się, że w świecie jogi szczupłe ciało jest świętym Graalem – z nim utożsamia się zdrowie.

Ktoś był na tyle bezczelny, że skomentował pani fizyczność w trakcie zajęć?

Zawsze dostawałam złote rady, które teoretycznie były podyktowane dobrymi intencjami, jednak niekoniecznie dobrze na mnie wpływały. Na przykład takie, że powinnam zrobić detoks, który oczywiście robiłam! Kiedyś – w trakcie praktyki jogi Mysore – nauczyciel wziął mnie na bok, żeby mi powiedzieć, co powinnam robić, żeby praktykować lepiej, „skoro mam duży tyłek”. Zabawne jest to, że byłam wtedy naprawdę szczupła.

W praktyce Ashtangi jest bardzo dużo dynamicznych przejść. Czasem trzeba przeskoczyć, najlepiej niemal przefrunąć w powietrzu tak, żeby stopy nie dotknęły podłogi. Teraz wiem, że dla mnie to było bardzo trudne, bo mam szerokie biodra i relatywnie krótkie ręce, więc, żeby to zrobić, musiałabym mieć dużo więcej siły niż osoba, która ma inne predyspozycje anatomiczne. To był koszmar. Potem usłyszałam od nauczycielki: „Patrzę na ciebie i widzę, że tego nie robisz”. To zabolało. Wtedy pojawił się kryzys w praktyce Ashtangi.

Przeraża mnie, że takie komentarze, jak ten, który pani przed chwilą zacytował, są społecznie postrzegane jako neutralne.

Czasami wręcz jako wspierające. Przecież ona chciała mnie zmotywować, tylko wybrała negatywny model motywacji. Z perspektywy czasu widzę, że to było bardzo krzywdzące i w jakiś sposób przemocowe wobec mojego ciała, zwłaszcza w kontekście zaburzeń odżywiania, z którymi się mierzyłam.

Kiedy zachorowałam, moje ciało się zmieniło, bo nie byłam w stanie już się głodzić. Bo żeby być szczupłą, ja się muszę głodzić – tak funkcjonuje mój organizm. Zderzyłam się z tym, że przytyłam, i musiałam zacząć dostosowywać praktykę do swojego ciała. Zaczęłam się interesować IBS-em, poszłam na kurs teorii poliwagalnej (teoria, która zakłada, że życie emocjonalne człowieka ma podłoże biologiczne, a doświadczenia psychiczne jednostki wiążą się ściśle z procesami zachodzącymi w ciele – przyp. red.), tam zetknęłam się z jogą terapeutyczną, która uspokaja układ nerwowy, czy też pozwala mu lepiej funkcjonować.

Weszłam do środowiska grubancypacyjnego i zaczęłam mówić, że joga jest również dla osób grubych, a dla nauczyciela nie powinno mieć znaczenia, jaką budowę ciała ma osoba, która zgłasza się na zajęcia. Nie jest też sprawą nauczyciela, czy ciało, z którym popracuje, jest zdrowe czy nie. Powinien umieć pomóc każdemu, nie tylko chudemu – to słowo jest dla mnie również dyskryptorem neutralnym – a niestety jesteśmy uczeni, jak pracować ze sprawnymi i szczupłymi ciałami. Niedawno byłam na kursie doszkalającym dla nauczycieli, na którym skoncentrowano się na pracy z supersprawnymi joginami. To ciekawe i jednocześnie bardzo frustrujące. Patrzyłam i myślałam: „Okej, fajnie, tyle że nie mam nikogo, z kim będę mogła tę wiedzę wykorzystać”, ciała moich uczniów wyglądają bardzo różnie.

To powód, dla którego po 15 latach zrezygnowałam ze zorganizowanych zajęć jogi. Trafiłam na nauczycielkę, która teoretycznie mówiła o akceptacji, samoakceptacji i tym wszystkim, o czym dziś mówić wypada (śmiech), ale to ona nas porównywała i zachęcała do oklaskiwania tych, które i tych którzy – w jej oczach – wzorowo wykonywali asany, a ja nie poszłam na jogę, żeby podziwiać innych, tylko żeby zająć się swoim ciałem i tym, na co ono mi pozwala.

Wiem, o czym pani mówi. W moim odczuciu koszmarnym naruszeniem prywatności osób uczestniczących jest robienie zdjęć w trakcie praktyki. Na wielu z nich byłam tłem dla osób, którym się coś wybitnie udawało. Mnie to nie bardzo wychodziło i nie bardzo wiedziałam, co ze sobą w tym momencie zrobić. Mam teraz – jako nauczycielka jogi – taką misję, żeby nikt nigdy nie poczuł się na moich zajęciach tak, jak ja się czułam. Wkładanie nogi za głowę naprawdę nie jest konieczne, żeby poczuć otwarcie w biodrze, a chyba ważniejsze jest to, co poczujemy w ciele, niż to, że wykonamy pozycję. Ktoś włoży nogę za głowę, a ktoś inny podniesie ją w określony sposób i odczucie w ciele będzie takie samo.

Kto się do pani zgłasza?

Trafiają do mnie osoby, które nie chodzą na jogę, bo nie wierzą, że mogą na nią chodzić, ale nieśmiało u mnie próbują. Prowadzę studio jogi online, platformę uruchomiłam we wrześniu 2023 roku, więc to bardzo świeża sprawa. Zgłaszają się osoby, które nie odnajdują się w klasycznych przestrzeniach jogicznych. U mnie nie ma znaczenia, czy ciało jest małe czy duże, sprawne czy niesprawne, zdrowe czy chore. Mam osoby z każdej z wymienionych grup. Moja platforma nie jest skierowana wyłącznie do osób grubych. Wciąż pracuję nad takim modelem zajęć, w którym każdy będzie mógł wziąć udział. Staram się uczyć, jak dostosowywać praktykę do siebie i swoich potrzeb. Niezależnie od tego, co ja – jako osoba prowadząca – robię i co pokazuję, chcę uwrażliwiać osoby uczestniczące na ich indywidualne możliwości. To nie jest łatwe. To dla każdego jest jego indywidualny proces.

Dziękuję za niewykluczanie osób szczupłych i ekstremalnie szczupłych, wszak te też mogą usłyszeć wiele złotych rad, na przykład: „Zjedz coś, bo znikniesz” i nikt się wówczas nie zastanawia, czy to jak wygląda ciało osoby z niedowagą jest jej wyborem, czy może walczy ona z poważną chorobą.

Często dostaję zarzuty, że nie lubię osób szczupłych, co wynika zapewne z niezrozumienia tego, o czym piszę. Zawsze powtarzam, że krytykuję zjawiska społeczne i kulturowe, nie krytykuję ciał. Każdy z nas ma autonomię cielesną i może robić ze swoim ciałem, co chce, to nie jest moja sprawa. To nie jest sprawa społeczeństwa. Jest wiele rzeczy, na które nie mamy wpływu. Zdrowie jest przywilejem.

Jak pani czuje dziś swoje ciało?

Cały czas jest zinternalizowana fatfobia (niechęć do osób otyłych – przyp. red.), którą wtłacza nam się od maleńkości – to coś, czego nie da się wyłączyć ot tak, w ciągu miesiąca. Jeśli chodzi o inne ciała, widzę je bardzo neutralnie, każde jest inną historią, nie widzę, żeby jedno ciało było lepsze od drugiego, ale w stosunku do siebie jest trudniej. Zdarza się, że gdy staję na macie, pojawia mi się myśl, że może dziś popraktykuję tak, żeby spalić więcej kalorii. Ale znam już źródło takich myśli, więc nie traktuję ich serio.

Mocno weszłam w jedzenie intuicyjne, które spowodowało, że masa mojego ciała się zwiększyła, jednocześnie mam najlepsze wyniki w swojej historii, mówię o wynikach badań profilaktycznych. Zawsze miałam różnego rodzaju niedobory, teraz jest lepiej niż kiedykolwiek, dlatego bawi mnie ocenianie czyjegoś zdrowia na podstawie masy jego ciała.

Jestem daleka od deklaracji w stylu: „Kocham moje ciało!”. Sądzę, że to nie jest najważniejsze. Czasem spojrzenie na ciało w sposób neutralny jest wystarczające.

Akceptuje je pani, czy uczy się akceptować?

Edukuję się w kontekście obsesji piękna i feministycznych aspektów dotyczących ciała. Ostatniego lata – gdy po raz pierwszy od 15 lat wyszłam w stroju kąpielowym na plażę – dotarło do mnie, że najbardziej marzy mi się, żeby nie miało dla mnie znaczenia, jak w danej chwili wyglądam. Żebym nie musiała się nad tym zastanawiać. Mam przekonanie, że szczególnie osoby, które identyfikują się jako kobiety, przez 90 procent czasu myślą o tym, jak wyglądają. To kradnie nam czas, energię i sprawczość, bo zamiast cieszyć się urokami lata i chwilami spędzanymi z kimś dla nas ważnym, rozmyślamy nad tym, jak się prezentujemy.

 


Zuzanna Bućko – nauczycielka jogi w duchu inkluzywnym i antydyskryminacyjnym, jogowa aktywistka na rzecz równości ciał. Obecnie kształci się w Accessible Yoga Academy oraz w Yoga Well Institute. Tworzy Ciałożyczliwe Studio Jogi online (@cialozyczliwa_joga) i współprowadzi pensjonat Owca z widokiem.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: