Przejdź do treści

Wujek z domu dziecka: „Bywają scenariusze, których nie przewidzimy. Mieliśmy już ucieczki, próby samobójcze, wtargnięcie opiekunów prawnych dzieci z awanturą”

na zdjęciu: dwoje smutnych dzieci pośród cierni, tekst traktuje o domach dziecka i warunkach życia w nich /fot. Annie Spratt, Pexels
Wujek z domu dziecka: „Bywają scenariusze, których nie przewidzimy. Mieliśmy już ucieczki, próby samobójcze, wtargnięcie opiekunów prawnych dzieci z awanturą” /fot. Annie Spratt, Pexels
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której kilkulatek od wielu tygodni czeka na spotkanie z mamą albo babcią, a te – na godzinę przed spotkaniem – wysyłają SMS, że ich nie będzie. Czasem powodem jest zła pogoda, czasem ból głowy, a czasami obrażenie się na dziecko, które z tęsknoty zapyta, czy są już w drodze – mówi Kuba, wychowawca w POW, czyli instagramowy „wujek_ z_domu_dziecka”.

 

Aleksandra Zalewska-Stankiewicz: Kim jest Wujek z domu dziecka”?

Wujek z domu dziecka: Mam na imię Kuba. Jestem pedagogiem i pracuję jako wychowawca w placówce opiekuńczo- wychowawczej typu socjalizacyjnego, popularnie nazywanej domem dziecka. Jest to miejsce wyjątkowe, w którym – na skutek życiowych zakrętów, często niespodziewanie – pojawiają się cudowne istoty, przynoszące sens mojej pracy. Celowo nie ujawniłem, w jakim mieście oraz w której placówce pracuję – zależy mi na tym, aby moi podopieczni pozostali anonimowi. Z tego powodu nie podaję szczegółów z ich życia oraz zmieniam ich imiona i fakty, aby nie zostali przez nikogo zidentyfikowani.

Opisuje pan ich z wielką empatią i zrozumieniem. Temu ma właśnie służyć profil na Instagramie?

Powodów, aby 2 lata temu założyć profil, było tak naprawdę kilka, choć wszystkie wynikały z ubolewania nad niską świadomością społeczną na temat pieczy zastępczej. Nikt nas nie tego nie uczy, nie pokazuje nam prawdziwej rzeczywistości dzieci wychowujących się poza rodziną naturalną, a swoje opinie – często krzywdzące – czerpiemy z wątków filmowych lub co gorsza, ze stereotypów. Poprzez swoje wpisy chciałem pokazać codzienność tych dzieciaków i zobrazować światu, z jak wielkim bagażem emocjonalnym muszą dorastać, ale też pokazać, ile jest w nich dobra, miłości i zwykłej, dziecięcej beztroski. Chciałem udowodnić, że „moje dzieci” niczym nie różnią się od tych, które miały więcej szczęścia i dzieciństwo spędzają u boku swoich bliskich.

Chciałbym bardzo zaapelować do rodziców: traktujcie dzieciaki z placówek jak każdego innego rówieśnika swoich dzieci, po prostu. Bardzo cieszy nas, kiedy możemy przyjmować gości w naszym domu i zaprowadzać dzieci do czyichś domów, np. na imprezy urodzinowe

Czym POW, czyli placówka opiekuńczo-wychowawcza, w której pan pracuje, różni się od tradycyjnego domu dziecka sprzed lat?

Szczęśliwie, „tradycyjne domy dziecka”, odeszły już w niepamięć. Mam na myśli te wielkie, przepełnione sierocińce, w których przebywało czasami nawet ponad stu wychowanków. Wynikało to oczywiście z ogromnych potrzeb, gdyż zaraz po II wojnie światowej prawie 1/4 wszystkich dzieci stanowili małoletni, wymagający instytucjonalnego wsparcia. To liczba, której nie jestem sobie w stanie wyobrazić. Nie wiem, jak wyglądała tam praca wychowawców, ale możemy przypuszczać, jak wielka musiała być skala zaniedbań ówczesnych podopiecznych. Na szczęście od lat system zmierza ku zmniejszeniu tej liczby. Od 2012 roku w jednym „domu dziecka” mogło przebywać maksymalnie 30 wychowanków. Natomiast w 2021 roku nastąpiła kolejna zmiana – placówka może mieć pod swoja opieką nie więcej niż czternaścioro dzieci od 10. roku życia. Chciałbym wierzyć, że kolejne lata zmniejszą tę liczbę jeszcze o połowę.

Kiedy mówi się o polskiej pieczy zastępczej, najczęściej wytyka się luki systemowe. Jakie stoją przed nią największe wyzwania z pana perspektywy – człowieka, który zna ten świat od wewnątrz?

Jako przedstawiciel instytucjonalnej pieczy zastępczej jestem rozgoryczony, że jesteśmy od lat pomijani w debatach polityków. Oczywiście, konieczne jest zachęcanie działaniami systemowymi kolejnych osób do tworzenia nowych rodzin zastępczych, bo tych w Polsce jest już coraz mniej, a także wspieranie tych już funkcjonujących, bo w pieczy rodzinnej też nie jest dobrze. Uważam jednak, że przy tym wszystkim brakuje szerszego spojrzenia na cały system – w tym na placówki opiekuńczo-wychowawcze. Często my, wychowawcy, samodzielnie zmagamy się z nadmiarową liczbą wychowanków, na dodatek poniżej wieku określonego w ustawie. Do tego nierzadko z różnymi niepełnosprawnościami i zaburzeniami psychicznymi, a wśród kadry nie ma odpowiednich specjalistów. To do nas trafiają też dzieci, które wracają z rozwiązanych rodzin zastępczych czy nieudanych adopcji. A nasze zarobki, które wołają o pomstę do nieba, nie motywują ani trochę do pracy – najlepsi najzwyczajniej odchodzą, bo „poczuciem misji” nie spłacą kredytów. Największym wyzwaniem pieczy określiłbym zatem zatrzymanie dobrych pedagogów w placówkach, a to będzie możliwe jedynie wtedy, gdy przestanie się nas traktować jako niewidzialnych.

Jak wygląda pański standardowy dzień w placówce? 

Jest u nas trochę jak w wierszu Szymborskiej: „Nic dwa razy się nie zdarza”, nie ma monotonii. Zaczynamy od pobudki i wspólnie przygotowanego śniadania przy wielkim stole. Bywa spokojnie i zabawnie, a czasem dzieci zdążą się pokłócić już w drodze do łazienki. Są też dni, gdy jesteśmy w niedoczasie i wyglądamy jak rodzina McCallisterów w „Kevinie samym w domu” po awarii prądu. Po zjedzeniu, wydaniu leków i sprawdzeniu, czy każdy zrobił sobie kanapkę do szkoły, zaprowadzamy do niej najmłodszych. Podczas ich nieobecności umawiamy wizyty lekarskie, spotykamy się z rodzicami, nauczycielami, wolontariuszami i uzupełniamy dokumentację – a bywa jej sporo, bo nawet każdorazowe podanie leku zleconego przez lekarza musimy odnotować – ze wskazaniem godziny. Po szkole jemy wspólnie obiad, odrabiamy lekcje, uczymy się do sprawdzianów, chodzimy na plac zabaw, treningi, terapię i korepetycje. Czasem wychodzimy też na mecz, do kina czy na basen. Wieczór to głównie wykonywanie dyżurów porządkowych, kontakt z rodzicami i upragniony czas wolny z telefonami i konsolą. Weekendy są ciekawsze, bo mamy więcej czasu na wspólne aktywności – ja uwielbiam przyrządzać z dziećmi posiłki. Lubimy robić pizzę, gofry i naleśniki.

Ale pewnie nie zawsze jest wesoło i zgodnie z planem…

Bywają też scenariusze, których nie przewidzimy. Mieliśmy już ucieczki, próby samobójcze, wtargnięcie opiekunów prawnych dzieci z awanturą. Ale też zwykłe, codzienne wyzwania, takie jak leczenie złamanych serc czy całonocna walka z grypą żołądkową.

Rodzice, którzy wychowują dwoje czy troje dzieci, wiedzą, jak wielkim wyzwaniem jest poświęcenie czasu każdemu z nich. A jak jeden opiekun ma znaleźć choć 5 minut dla każdego dziecka z czternastki?

Na dyżurach dziennych z reguły jest dwóch wychowawców, ale to wciąż za mało, aby poświęcić odpowiednią ilość czasu każdemu z grupy podopiecznych. To jest właśnie kolejny minus systemu. Na szczęście istnieje rola tzw. „wychowawcy prowadzącego”, który ma pod swoją bezpośrednią pieczą dwoje/ troje wychowanków i to im poświęca najwięcej uwagi. Najwięcej rozmawiają, chodzą razem na zakupy, na zebrania szkolne itp. Ja ze swoimi mam nawet stały kontakt na Messengerze – piszą do mnie nawet podczas pobytu u rodziców czy dziadków.

Gdy dziecko trafia do pieczy zastępczej, jego rodzice otrzymują czas, aby poukładać swoje życie. Na ile, pana zdaniem, korzystają z tej z tej szansy?

Kiedyś jedna z mam powiedziała mi, że cieszy się z takiego obrotu spraw, bo dopiero trafienie jej dziecka do placówki pozwoliło jej – jak to nazwała – „ogarnąć życie”. I tak też zrobiła – zajęła się ratowaniem swojego zdrowia psychicznego, rozpoczęła terapię uzależnień, podjęła nową pracę, wzięła udział w licznych szkoleniach wzmacniających jej rodzicielskie kompetencje i odzyskała dziecko. Ale to jedyny przypadek jaki znam – na ogół opiekunowie naszych wychowanków nie korzystają z tej szansy.

„Moje dzieci” niczym nie różnią się od tych, które miały więcej szczęścia i dzieciństwo spędzają u boku swoich bliskich

Czyli dorośli często zawodzą? 

Za często. Moich podopiecznych łączy wspólna cecha: bezgraniczna miłość do swoich bliskich. Te dzieci kochają i pragną miłości, a w zamian otrzymują obojętność. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której kilkulatek od wielu tygodni czeka na spotkanie z mamą albo babcią, a te – na godzinę przed spotkaniem wysyłają SMS, że ich nie będzie. Czasem powodem jest zła pogoda, czasem ból głowy, a czasami obrażenie się na dziecko, które z tęsknoty zapyta, czy są już w drodze.

Jak wtedy reagują podopieczni?

Reakcje są różne – bywa, że płaczą, krzyczą i ze złości obrażają swoich opiekunów najgorszymi epitetami albo wybiegają z salonu, chowają się pod kołdrą i nie chcą z nikim rozmawiać. Ci starsi, nauczeni doświadczeniem komentują te sytuacje krótkim hasłem „zero zaskoczenia”. Ale jedna sytuacja złamała nawet mnie. Pamiętam, jak siedziałem w środku nocy obok łóżka wymiotującego, płaczącego 10-latka, który powtarzał w zapętleniu, że na pewno brzuch przestanie go boleć, jeśli mama w końcu odpisze na wiadomość albo odbierze telefon i zdradzi, czy spotkają się w Wigilię.

Happy endy czasem się zdarzają?

W narracji wychowanków najczęściej o happy endzie można byłoby mówić tylko wtedy, kiedy sąd postanowiłby o ich powrocie do rodziny naturalnej, a to nie dzieje się zbyt często.

Trójka niemowląt leży obok siebie. Tekst dotyczy sytuacji porzuconych trojaczków z Tarnowa

W każdym przypadku powrót do rodziny biologicznej to najlepsze rozwiązanie dla dziecka?

Jeśli widzimy potencjał rodzica, to robimy co możemy, aby wesprzeć go i pomóc mu stanąć na nogi na tyle, by odzyskał dziecko. Ale czasem z naszej perspektywy wybrzmiewa jasny komunikat, że rodzic nie ma odpowiednich zasobów do zapewnienia właściwej opieki naszemu wychowankowi i nie jest w stanie sprostać jego potrzebom emocjonalnym, zdrowotnym czy edukacyjnym. Mimo to, bywają sytuacje, że rodzice jakoś umiejętnie „ograją” sąd rodzinny i odzyskują pieczę nad dzieckiem. Czasem na zawsze, a czasem tylko na kilka miesięcy. Ja ten „happy end” zdefiniowałbym nieco inaczej. Szczęśliwe zakończenie jest wtedy, kiedy dziecko opuszczające mury mojej placówki potrafi uwierzyć w swoje możliwości, jest utwierdzone w fakcie, że nikt nie ma prawa go krzywdzić i zna ścieżki pomocy, gdyby sytuacja z przeszłości miała się powtórzyć.

Czas w placówce płynie od jednego spotkania z rodzicami do kolejnego?

Dokładnie tak. Mamy swój rytm dnia, ustalone godziny pobudek, posiłków i czasu na korzystanie z elektroniki, mamy też swoje cotygodniowe zajęcia (korepetycje, treningi), ale to nie one są wyznacznikiem upływającego czasu. Najczęściej dzieciaki odliczają weekendów lub przerw świątecznych, bo wtedy część z nich za zgodą sądu, po pozytywnej opinii pracowników socjalnych i „błogosławieństwie” dyrekcji, urlopowana jest do bliskich.

Jaką miałby pan radę dla osób – rodziców, których dzieci mają w klasie kolegów z pieczy zastępczej. Pewnie pojawiają się takie dylematy, czy zapraszać do domu, a jeśli tak, to jak to zrobić? Czy dziecko powinno pytać kolegę o „dom dziecka”, czy unikać tego tematu? 

Dla nastolatków relacje rówieśnicze są priorytetem, dlatego fakt dorastania w placówce najczęściej ukrywają z obawy o oceny kolegów i koleżanek z klasy. Jednak ta tajemnica zawsze wychodzi na jaw. Trudno nie zorientować się, kiedy w ciągu jednego tygodnia dziecko ze szkoły odbiera czterech czy pięciu różnych dorosłych. To rodzi pytania i budzi ciekawość u innych uczniów. Dzieci dowiadują się najczęściej od swoich. Empatyczny rodzic ułatwia nam pracę i zapobiega traktowaniu podopiecznych domów dziecka jako „innych”. Chciałbym bardzo zaapelować do rodziców: traktujcie dzieciaki z placówek jak każdego innego rówieśnika swoich dzieci, po prostu. Bardzo cieszy nas, kiedy możemy przyjmować gości w naszym domu i zaprowadzać dzieci do czyichś domów, np. na imprezy urodzinowe.

Czego nauczył się pan od swoich podopiecznych?

Nauczyli mnie doceniać to, co mam. Dzięki dzieciakom patrzę też inaczej na swoją rodzinę i czuję wdzięczność za to, że są obecni w moim życiu. Ta praca nie pozwoli mi też chyba nigdy zestarzeć się – widzę, ile pracy podopieczni wkładają w to, żebym wiedział, co to jest „essa” i „sigma” albo żebym nie przegapił premiery nowego utworu Maty czy Okiego.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: