Przejdź do treści

„Wierzono, że trzeba schować nożyk, bo grzyby się przed nim chowają”. O historii, tajemnicy i konsekwencjach narodowego grzybobrania

fot. Unsplash
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Grzyb to idealny obiekt do romantyzowania. Ma tylko jedną nogę, ale nie łatwo go złapać. Może w lesie być, a może jednak go nie ma. Może też schować się za pomocą jednej z metod kamuflażu – otulić się mchem lub osłonić parasolem z liści. Niektórzy mówią, że to szczęście decyduje, czy grzyb zostanie znaleziony, czy nie – jest w tej narracji dużo myślenia magicznego, jakby losem grzyba rządził tylko i jedynie przypadek. Grzybobranie od wieków nas przyciąga swoją tajemniczością i aurą niezwykłości, wielu z nas nie jest jednak gotowych na podróż, którą oferuje las. Dowody wyrastają jak grzyby po deszczu, nomem omen, w sąsiedztwie okazów, na które zaczajamy się z nożykiem. I nie bez powodu czasem akcji jest piękna polska złota jesień.

Między magią a rozumem

Grzyby są wszędzie. Rosną w każdej strefie klimatycznej, na lądzie i w wodzie. Każdego roku opisywanych jest dwa tysiące nowych gatunków, badacze mówią o niemal 150 tysiącach odkrytych i kolejnych tysiącach, których poznanie jest dopiero przed nami, chociaż jak pisał Linneusz: „Nie ma w naturze nic bardziej zmiennego od grzybów, a przy tylu wątpliwościach trudno byłoby przeprowadzić badania i dokonać podziału na gatunki”. Szacuje się, że 90 procent grzybów nadal jest tajemnicą. Jak ludzki mózg i głębiny oceanów.

Przeciętny grzybiarz w Polsce zna około 15 gatunków, o których wie, że może je zebrać, zjeść i przeżyć to doświadczenie. Ci, którzy w lesie bywają nie od wielkiego dzwonu, mogą poszczycić się rozpoznaniem około 40 gatunków na 1400 propozycji jadalnych, które występują w polskich lasach. Wiele wskazuje na to, że naukowe poznanie grzybowej familii nie jest głównym zainteresowaniem odbiorców kultury masowej – w wielu krajach grzyby nie są ani poszukiwane, ani chętnie zjadane, a wiedza na ich temat bywa raczej skąpa. Dlatego koniec ze statystykami, bo najwyraźniej nie one zapędzają tysiące ludzi na grzybobranie.

Na scenę wkracza magia, przy której braki w grzybowej edukacji możemy uznać jedynie za komponent całej aury „tajemniczości”. Historia ludzkości to bowiem nieustanne przeplatanie się sacrum i profanum, rozumu i wiary, wiedzy i wierzeń, nowych trendów i tradycji. Tej szalonej plątaniny nie uniknęły również grzyby, chociaż zdaje się, że jeden z najciekawszych etapów opowieści o nich, jest szalenie trudny do poznania – głównie dlatego, że stanowiły solidny fundament ludzkiej codzienności w czasach, gdy się tę codzienność przeżywało, a nie zapisywało, fotografowało i uwieczniało. Na szczęście była mowa i na jeszcze większe szczęście, znaleźli się tacy, którzy zechcieli w późniejszych latach te ustne przekazy zachować. Możliwe, że w tym procesie zadziałała również pamięć protetyczna, która jest formą pośrednią między pamięcią jednostki a narracją historyczną o przeszłości.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że poza szeregiem wskazówek, jak obchodzić się z kapeluszami na nóżkach, przodkowie przekazali nam również nutkę wiary w to, że grzyby skrywają jakąś tajemnicę. Jednym z filarów tej magicznej otoczki jest natomiast grzybi dom. Las. Dawno temu miejsce złowieszcze, niebezpieczne, w którym czaiły się wszelakie zagrożenia – tyle w postaci dzikich zwierząt, co tajemnych mocy. W lesie ginęli i gubili się ludzie. Z lasu trzeba było wyjść przed zmrokiem. Las trzeba było poważać i respektować. Wtedy pozwalał czerpać ze swoich zasobów. Konotacje ze „złymi mocami” jednak pozostały i można szukać ich w nazwach grzybów, bo przecież „czarcie jaja” i „szatany” nie wzięły się znikąd. Wierzono, że grzyby mają silny związek z zaświatami i siłami nieczystymi, a duży urodzaj w lasach interpretowano jako zapowiedź śmierci, zarazy i wojny. Profesor Roch Sulima, antropolog kultury i codzienności mówi wręcz, że „grzybobranie przypomina błądzenie w zaświatach”.

„Mamy takie przekonania, takie wierzenia, że grzyby rosną nocą, a więc są czymś z rzeczywistości snu, nie rosną na naszych oczach. My je dopiero znajdujemy, one rosną zawsze pod naszą nieobecność. W naszej starej tradycji, dziś już mało czytelnej, grzyby wiążą się z czymś, co przypomina wędrówkę po śnie, po innym świecie. […] Aspekt tajemniczości w zbieraniu grzybów jest tym właśnie, co nas pcha do tego lasu. Przynajmniej raz w roku jesienią musimy pojechać na grzyby. Gdy uczestniczymy w grzybobraniu, to tak, jakbyśmy sobie zrobili święto” – mówił profesor w wywiadzie dla Tygodnika Przegląd.

Grzyb na zdrowie

Wszystko zaczyna nabierać jeszcze większego sensu, gdy ludzie odkrywają, że grzyba można nie tylko zjeść (i oczywiście sprzedać), ale i się nim leczyć – irracjonalna relacja mieszkańców wsi z grzybami i rytualizowanie grzybobrania sprawia, że świat naukowy na długo odwraca się od tego sektora. Oficjalnie i globalnie honor grzybom przywrócono w 1928 roku, gdy Alexander Fleming przypadkowo odkrywa penicylin (antybiotyk otrzymywany z pleśni Penicillium).

Ludzie na wsiach znali leczniczą moc (chociaż badania jej nie potwierdzają) grzybów już wcześniej, wszak nie mieli trochę wyjścia. I tak na odporność polecano porka brzozowego i włóknouszka ukośnego. Na wrzody – ciepłe kapelusze prawdziwków. Na rany i czyraki stosowano okłady z borowików zalanych mlekiem. Nie unikano również muchomorów, chociaż nie istnieją dane, wskazujące, ile osób przeżyło te eksperymenty. A skoro o śmierci mowa, to trzeba również wspomnieć o miłości – wszak trufle i smardze uznawano za afrodyzjaki.

W lesie ginęli i gubili się ludzie. Z lasu trzeba było wyjść przed zmrokiem. Las trzeba było poważać i respektować. Wtedy pozwalał czerpać ze swoich zasobów. Konotacje ze „złymi mocami” jednak pozostały i można szukać ich w nazwach grzybów, bo przecież „czarcie jaja” i „szatany” nie wzięły się znikąd

fotograf przyrody i aktywista Daniel Petryczkiewicz

„Panny z okolic Hajnówki, aby zagwarantować sobie wieczną miłość wybranka, częstowały go dwoma zrośniętymi grzybami. Taki rodzaj oczarowania można nazwać magią sympatyczną. Jako swego rodzaju magiczny zabieg można zakwalifikować również zwyczaj podawania potraw z grzybów podczas rytualnych uczt związanych z misteriami narodzin i śmierci” – czytamy na stronie Centralnej Biblioteki Rolniczej.

Zastosowanie grzybów dotyczy jednak nie tylko właściwości magicznych, ale także tych całkiem przyziemnych – huba była świetną podpałką, maślakami smarowano osie wozów, z niektórych gatunków sporządzano mikstury owadobójcze i odstraszające owady. Ewa Referowska-Chodak w publikacji „Ludowe zwyczaje związane z grzybami w Polsce” wymienia również stosowanie grzybów jako środka upajającego i podniecającego, dodatku do tabaki, przynęty dla zwierzyny łownej, a także elementu stroju (nakrycie głowy).

„Do dnia dzisiejszego w niektórych regionach Polski korzysta się np. z hub do przenoszenia święconego ognia, do prac w pasiekach (okadzanie pszczół przy podbieraniu miodu, zdejmowaniu rojów), owocniki bywają też wykorzystywane do robienia drobnych sprzętów, typu doniczki, popielniczki, akcesoriów wędkarskich i entomologicznych, suchych wiązanek i ozdób. Z wymienionych zastosowań użytkowanie grzybów jako pokarm było i jest popularne wśród Polaków, początkowo będąc domeną w kręgach wiejskich, później też znajdując uznanie (zbiór jako zabawa towarzyska) w wyższych kręgach społeczeństwa” – czytamy w dokumencie.

Grzyb widzi i słyszy

Dawniej grzybobranie nie było zatem jedynie wciągnięciem kurtki na kark, kaloszy na nogi i pochwyceniem koszyczka. Aktywność ta wiązała się z całą listą nakazów i zakazów. Grzybobranie było rytuałem. A rytuał rządzi się swoimi prawami. I działa, gdy tych praw przestrzegamy. Dziś jego echem są powtarzane od pokoleń zasady i wskazówki, które, nawet jeżeli nie działają rzeczywiście (jak na przykład lizanie grzyba, żeby sprawdzić, czy jest ostry, czyli trujący), to działają symbolicznie. Jednak też nie na wszystkich – współczesny trend grzybiarski pokazuje, że często wchodzimy do lasu, pchani mieszanką nostalgii i internetowej mody, ale bez jakiejkolwiek refleksji.

– My jako ludzie mamy taką przypadłość, że świadomie lub nieświadomie kolonizujemy przestrzeń, w której się znajdujemy. I mocno dotyczy to grzybobrania, które w ostatnim czasie stało się modą. Mam z tym trochę problem, ponieważ trend grzybiarski właściwie spłycił temat kontaktu z naturą, sprowadził szukanie grzybów do kolekcjonerstwa, do tego, że idziemy do lasu tylko po to, żeby coś zabrać. I niestety nieraz też coś zostawić – głównie śmieci. Tutaj pozwolę sobie na ostrą krytykę, ponieważ aktualnie w lesie jest tych śmieci 10 razy tyle, co poza sezonem grzybowym. To jest po prostu dramat – mówi fotograf przyrody i aktywista Daniel Petryczkiewicz.

 

Dawniej grzybiarze byli grzeczni, nie tylko dlatego, że nie mieli plastikowych butelek i opakowań po cukierkach. Antropomorfizowali świat, by lepiej go zrozumieć, jakoś sobie przetłumaczyć to, co ich otacza. Wierzyli, że grzyby widzą. Na przykład nożyk, więc trzeba go nosić w ukryciu. Nie niszczono grzybów trujących, żeby nie przekazały trucizny na grzyby dobre. Do tego grzybobranie odbywało się zgodnie z cyklem lunarnym (w zależności od regionu podczas pełni lub po niej). Szukano również relacji między wysypem grzybów a deszczami, burzą i leśnymi roślinami („warto szukać grzybów pod lipami i brzozami, pod lipami bardzo rzadko rosną grzyby trujące”).

Do lasu chodzono zazwyczaj samemu, nie rozmawiano i nie krzyczano, bo grzyb słyszy. Uciekłby na dźwięk głosu. Nie wskazane było również odmawianie modlitw, a nawet przeżegnanie się – grzyby wtedy chowają się pod ziemię. To szlachta zmodyfikowała tę zasadę, robiąc z grzybobrania spotkania towarzyskie, umożliwiające nawiązanie nowych kontaktów. Uczestnicy szli w ustalonym porządku, rozmawiali, organizowane były również zabawy i konkursy. Wypierali wierzenia ludzi ze wsi, którzy zależnie od regionu, mieli całe niepisane kodeksy.

Dawniej istotną kwestią była na przykład higiena i ciąża. „Według wierzeń mieszkańców regionu kaszubskiego, nie można się myć przed grzybobraniem, natomiast powinno się umyć po jego zakończeniu, a na grzyby nie powinna się wybierać kobieta ciężarna, by nie wpłynęły na nią złe moce, co wynikało z magii związanej z lasem i grzybami, związków grzybów z zaświatami” – czytamy w „Ludowych zwyczajach związanych z grzybami w Polsce”.

Mycie się jest jednak kwestią sporną, ponieważ inne zapisy z XIX-wiecznej literatury wskazują, że „przed wyjściem do lasu należało się starannie umyć, aby uniknąć niebezpieczeństw sprowadzanych przez grzyby, np. choroby, odebranie krowom mleka”.

Nie bez powodu również grzybowy szał przypada na jesień, chociaż tradycyjnie łowy zaczynano już 29 czerwca (po święcie Piotra i Pawła). Kto teraz w lipcu biega za borowikami? Nikt. Robimy to we wrześniu i październiku, bo właśnie po wakacjach wchodzimy w fazę świątecznych przygotowań. Zaczynamy rytuał, który kończy się podaniem wigilijnej zupy z własnoręcznie zebranych prawdziwków, bo przecież kupne są passe. Kiedyś ludzie wierzyli, że jedząc grzyby w Wigilię, mają szansę na sprowadzenie do domu zmarłych przodków.

„Jeśli nie znajdzie się w sezonie swoich grzybów, to tak, jak gdyby ubyło nam coś z pełni życia. To jakaś anomalia w rytmie życia. Grzybobranie, szczególnie w Polsce, wytworzyło pewne formy obyczajowe. W PRL były to słynne zakładowe grzybobrania. Wyjeżdżało się wcześnie rano autobusem na grzyby, a była to też okazja do wypicia, jak już się dojechało do lasu, najpierw trzeba było trochę otrzeźwieć. Brać robotnicza szła na grzybobranie, a kadra kierownicza na polowanie. Taka była różnica w korzystaniu z dóbr natury. W grzybobraniu jest coś z jesiennego karnawału” – mówił Roch Sulima w Tygodniku Przegląd.

Narodowe grzybobranie

Jako dziecko nie miałam wrażenia, że ulubiona jesienna aktywność babci i mamy jest w jakikolwiek sposób atrakcyjna dla większego grona. Człowiek przemykał wśród pajęczyn, gubił kalosze w wąskich przejściach i nerwowo łapał czapkę, gdy zaatakowała go namolna gałąź, ale na pewno by nie pomyślał, że za kilka lat chodzenie na grzyby będzie czymś, czym można się pochwalić na Instagramie. I bynajmniej nie dlatego, że Instagrama jeszcze nie było.

W innych krajach grzybów się nie zbiera. Szwedzi, Anglicy czy Niemcy raczej krzywią się na pomysł, by znosić do domu prawdziwki, kanie czy inne maślaki. Tak odmienne preferencje spotkały pewne małżeństwo, które postanowiło dowiedzieć się, dlaczego ona – Rosjanka Walentyna Pawłowna Guercken w czasie podróży poślubnej ze smakiem zjadła nazbierane w lesie kurki, a on – amerykański dziennikarz Robert Gordon Wasson nie mógł się temu nadziwić. Tak doszło do podziału na mykofilów i mykofobów (głównie mieszkańcy basenu Morza Północnego).

Dla mnie grzybobranie to kolejny element kultury konsumpcji, kolekcjonerstwa i wybiórczego realizowania różnych trendów. Teraz trwa akurat „moda na przyrodę”. Ma to oczywiście dobre strony i są ludzie, którzy realnie zaczynają angażować się w takie tematy, ale obawiam się, że dla wielu to naprawdę kwestia przemijającego trendu

fotograf przyrody i aktywista Daniel Petryczkiewicz

„Mykofilia i mykofobia rozdziela Indoeuropejczyków na dwa obozy. Sugeruję, że gdy takie cechy świadczą o całych plemionach lub narodach i pozostały bez zmian w ciągu odnotowanej historii, a zwłaszcza gdy różnią się między jednym ludem a drugim, sąsiednim, mamy do czynienia ze zjawiskiem, którego pierwotna przyczyna jest do odkrycia jedynie u źródeł historii kulturowej” – pisał Wasson. Uważał, że jest możliwe, że to historia danego kraju (częste najazdy, bieda, konieczność chowania się w lesie) mogła wpływać na rozwój tradycji grzybiarskiej.

– Myślę, że to nasze narodowe grzybobranie może mieć związek z kulturą niedoboru, w której mentalnie nadal trochę tkwimy. Korzystaliśmy z lasów w latach PRL-u, bo półki sklepowe były puste, ludzie musieli sobie radzić, więc chodzenie na grzyby, szczególnie na wsiach, było czymś naturalnym. Może mieć to też związek z rytmem natury, do którego jednak człowiek instynktownie się dostosowywał – teraz najczęściej nie zwracamy na to uwagi, żyjemy w dużych miastach, ta natura jest gdzieś obok, a my do niej zaglądamy, gdy szukamy przyjemności i relaksu. Patrząc jednak na to, co i w jakich ilościach wynosimy z lasu, mam wrażenie, że pokutuje w nas to poczucie, że musimy wykorzystać na maksa to, co jest za darmo. A pamiętajmy, że to włażenie z buciorami do czyjegoś domu. Równie dobrze możemy przecież kogoś odwiedzić i niekoniecznie coś zabierać – komentuje aktywista Daniel Petryczkiewicz.

Grzybobranie jest wpisane w polską historię, ale długo nie funkcjonowało jako masowa aktywność. Zbierali głównie handlarze i grupka pasjonatów, która nawet częściej niż na grzyby, szła po prostu odpocząć do lasu.

Istnieje oczywiście grupa grzybiarzy, którzy są świadomi tego, czym jest dobro lasu i jak zbierać grzyby nie tylko, by się nie otruć, ale też nie szkodzić ekosystemowi. Poza tym najłatwiej jest grzyba znaleźć w skupieniu. Dziś już wiemy, że grzybów nie da się usłyszeć, ale koncentracji sprzyja wyciszenie. Niektórzy mówią, że grzybów szuka się wszystkimi zmysłami nie ze względu na wierzenia, lecz doświadczenia – grzyba niełatwo dostrzec, a samo poszukiwanie przypomina intensywny trening mindfulness, odkrywanie tajemnicy i polowanie. „Trzeba kucnąć i słuchać gdzie rosną, tak uczyli mnie rodzice i to naprawdę działa” – mówi mi zakochana w grzybobraniach znajoma.

Odpoczywanie kontra zaśmiecanie

– Na co dzień mieszkam w lesie i codziennie po nim spaceruję. Las traktuję jak sanktuarium, w którym jestem gościem, zwiedzającym i obserwatorem procesów, jakie w nim zachodzą. Las jest w stanie nam wiele zaoferować o każdej porze roku, nie tylko jesienią, gdy jest czas grzybobrania. To dla mnie miejsce relaksu i praktykowania uważności. W leśnej ciszy wyostrzają się wszystkie moje zmysły. W jednej chwili jestem w stanie wyłączyć umysł i problemy dnia codziennego. Skupiam uwagę na własnym sercu, na oddechu i na tym, co widzę, słyszę, czuję dookoła siebie. Zachwycam się najdrobniejszym pięknem. Można powiedzieć, że ja całą sobą chłonę las, a las chłonie mnie. Następuje integracja i zharmonizowanie, któremu towarzyszy po prostu uczucie absolutnego szczęścia. Można powiedzieć, że to forma medytacji, kontemplacji, ale ja wolę to nazywać głęboką integracją z naturą – mówi Sylwia, która na Instagramie prowadzi konto @zielnatura.

Dla niej i dla wielu innych osób, które odwiedzają las nie tylko jesienią, grzybobranie jest zatem jedynie „dodatkiem” do oczyszczającego procesu bycia w bliskości z naturą. Trwający obecnie fenomen grzybobrania zdaje się jednak mieć trochę inną otoczkę i składa się na nią kilka elementów. Trwa „moda na przyrodę”, która wynika tyle z pandemii, co z coraz dramatyczniejszych doniesień o kryzysie klimatycznym. Miesza się to z powrotem do myślenia magicznego, uzdrawiających kamieni, horoskopów i szukania relacji z „siłami wyższymi”. Sieć zalewają oferty uduchowionych kursów i biżuterii, która ma „chronić, strzec i dodawać sił”, a w publicznej telewizji występuje szamanka z bębnem, obiecująca, że problemy miną, gdy wsłuchamy się w siebie. Te związki mogą wydawać się odległe, przyglądając się jednak dawnej wierze w moc grzybów, są uzasadnione.

 

Nieświadome i bezrefleksyjne podążanie za takimi trendami częściej jednak ma skutki odwrotne, niż marzylibyśmy sobie osiągnąć.

– Według mnie wiele osób, które przychodzą na grzyby, zachowuje się tak, jakby nie miały żadnej świadomości, gdzie są, na nic nie patrzą. Nie zdają sobie sprawy, że rzucona butelka po napoju albo puszka po piwie, bo spożywanie alkoholu na grzybach to jest w ogóle obrzydliwy standard, jest wyrokiem śmierci dla tysięcy żyjątek i zwierząt leśnych. Przykładem są żuki gnojowe – dobrze znane każdemu grzybiarzowi. Żuki te chętnie wchodzą do butelek, ponieważ uznają, że to świetne zastępstwo dla samodzielnie wykopanej jamki. W tym czasie wydzielają feromony, które ściągają na miejsce kolejne owady. Nie wiedzą, że to pułapka, taki mały grób. Ostatnio udostępniłem nagranie, jak wysypuję z butelki martwe ciała i ten wpis stał się bardzo popularny. Domyślam się, że właśnie dlatego, że ludzi w lasach jest teraz bardzo dużo, więc rośnie kupka śmierci i trupów w butelkach – mówi Daniel Petryczkiewicz.

Aktywista przyznaje, że w lasach są tłumy. I o ile można uznać to za zjawisko pozytywne, wszak pielęgnujemy tradycję i spędzamy miło czas na łonie natury, tak nie można w tej całej układance pominąć mniej pozytywnych efektów masowych wycieczek na grzyby.

Według mnie wiele osób, które przychodzą na grzyby, zachowuje się tak, jakby nie miały żadnej świadomości, gdzie są, na nic nie patrzą. Nie zdają sobie sprawy, że rzucona butelka po napoju albo puszka po piwie, bo spożywanie alkoholu na grzybach to jest w ogóle obrzydliwy standard, jest wyrokiem śmierci dla tysięcy żyjątek i zwierząt leśnych

fotograf przyrody i aktywista Daniel Petryczkiewicz

Bierz, bierz więcej, las wytrzyma

– Dla mnie grzybobranie to kolejny element kultury konsumpcji, kolekcjonerstwa i wybiórczego realizowania różnych trendów. Teraz trwa akurat „moda na przyrodę”. Widać to po filmach czy książkach, które pojawiają się w księgarniach, ale też warsztatach i kursach. Ma to oczywiście dobre strony i są ludzie, którzy realnie zaczynają angażować się w takie tematy, ale obawiam się, że dla wielu to naprawdę kwestia przemijającego trendu, w który nie ma sensu się zagłębiać. Takie mody i chwilowe trendy z przeszłości pokazują, że warto jednak uważać i nie podążać ślepo za tym, co robią ludzie w mediach społecznościowych. Kiedyś przecież wszyscy biegali. Bez przygotowania, bez wiedzy, jak to robić tak, żeby sobie nie zaszkodzić. A potem wypadki, zawały, tragedie. Teraz jest hasło „jedziemy na grzyby”, a według mnie, żeby iść do lasu trzeba poczynić wysiłek w swojej głowie, mieć jakąś refleksją. Zastanowić się, co wnoszę do tego lasu i nie tępić bez sensu wszystkiego, co znajdzie się na mojej drodze – mówi Petryczkiewicz.

Najgorszym skutkiem trwającego trendu jest właśnie to „tępienie wszystkiego”. Aktywista wymienia: wjeżdżanie do lasu samochodami, płoszenie zwierząt, wyrzucanie śmieci, kopanie grzybów, niszczenie trujaków, zbieranie, a następnie wyrzucanie tego, co niejadalne, branie za dużo, na wyrost, bez pomyślenia, co później ze zbiorami zrobić.

 

– Ostatnio trafiłem na wyrzuconą kupkę lisówek pomarańczowych, które ktoś pomylił z kurkami. Rozdeptane, zniszczone grzyby to już normalny widok w lesie, bo jak coś jest trujące i niepotrzebne, to można się na tym wyładować. Niepotrzebne – mam oczywiście na myśli, że niepotrzebne człowiekowi, bo człowiek nie myśli o tym, że wszedł do nieswojego domu, w którym żyją tysiące istot, które mogłyby takiego grzyba zjeść – komentuje fotograf.

Sylwia dodaje: – W okresie grzybobrania zauważam nasilony ruch w lesie, a przy okazji większe śmiecenie. Najczęściej paczkami po papierosach, papierkami po cukierkach, pojemnikami po napojach. Staram się zbierać te śmieci. Ale myślę, że nie tędy droga, aby zakazać, albo ograniczyć ludziom wstęp do lasu. Potrzebna jest edukacja od najmłodszych lat, która uświadamia, że las to nasze dobro i należy go szanować. Najbardziej jednak przykre są dla mnie quady i motocykle crossowe, które wytwarzają bardzo duży hałas i są niebezpieczne w kontakcie z otoczeniem. Tu zdecydowanie powinno być ograniczenie!.

Sama stara się nie ingerować w las i jego ekosystem, mówi, że ona jest tylko „cichym i skromnym gościem”. Zabiera tyle, ile potrzebuje, nie próbuje oswajać dzikich zwierząt, nie niszczy siedlisk. W takim przypadku faktycznie, jak mówił prof. Roch Sulima, grzybobranie to święto, „kontakt z czymś odmiennym, nierzeczywistym”, czas, w którym „zawieszamy nasze techniczne umiejętności i stajemy się łowcami, poszukiwaczami przygody”. Fajne święto jest bowiem wtedy, gdy dobrze bawią się wszyscy – nie tylko my. Gdy wrzaskiem nie odbieramy innym świętego spokoju. Gdy po sobie sprzątamy, a nie zostawiamy gospodarzowi stertę śmieci i butelek. Gdy z tego świętowania wynika coś więcej niż jedynie pięknie wystylizowane zdjęcie na Instagram.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: