Przejdź do treści

„Zęby leczono wódką i szałwią. Częściej wyrywano. Medycyna dotarła do wsi wraz z ambulansami”. Teresa Radecka-Kozłowska i Aleksandra Kozłowska o wędrownych stomatolożkach z czasów PRL

Na czarno-białym zdjęciu Teresa Radecka-Kozłowska leczy zęby pacjentowi w ambulansie dentystycznym, wszystkiemu przyglądają się dwie kobiety
Teresa Radecka-Kozłowska w pracy na ambulansie, Małdyty, sierpień 1965 r. / Zdjęcie: Antoni Kozłowski
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

W dentobusie, objazdowym gabinecie stomatologicznym, stawiały czoła dziurawiącej zęby próchnicy, walczyły z brakiem wiedzy i higieny, oswajały strach i koiły ból, zmieniały skostniałą peerelowską mentalność. Musiały być gotowe na wszystko, włącznie z odbieraniem porodów. – To od nas, lekarek z ambulansu wiele osób po raz pierwszy usłyszało o higienie jamy ustnej, o paście do zębów, o szczoteczce. Ta ostatnia, o ile w ogóle była w domu, często służyła całej rodzinie – mówi stomatolożka Teresa Radecka-Kozłowska, która wsiadła do mobilnego gabinetu zaraz po studiach medycznych, w 1961 r. – Dentobusy znów wyruszyły w Polskę, ale powinny działać w takiej formule jak kiedyś, czyli leczyć do ostatniego pacjenta – dodaje jej córka Aleksandra Kozłowska, autorka niezwykłego reportażu „Ambulans jedzie na wieś. Śladami wędrownych wyrwizębów”.

 

Marta Dragan: Końcówka lat 50., kończy pani szkołę średnią i decyduje kształcić się w zawodzie, w którym przez długi czas prym wiedli mężczyźni. Dlaczego wybór padł na stomatologię?

Teresa Radecka-Kozłowska, stomatolożka: Po zdanym egzaminie musiałam wybrać specjalizację. Zastanawiałam się nad interną, neurologią, ale koleżanka zasugerowała mi stomatologię i poszłam za tym głosem. Z tego co pamiętam, na moim roku na sześć kobiet było pewnie około dwudziestu mężczyzn, więc ta różnica zaczynała się zacierać.

Aleksandra Kozłowska, reporterka: Mama miała świetne wyniki w nauce, kierowniczka liceum chciała ją nawet wysłać na studia do Moskwy, ale babcia zaprotestowała. Dyrekcji powiedziała, że „jej córka nie będzie studiować tak daleko, i koniec”.

Mimo to wyruszyła pani z rodzinnego Szczecina co prawda nie do Moskwy, ale do Gdańska, by studiować stomatologię na Akademii Medycznej. O motywacje związane z wyborem tego zawodu zapytałam, bo byłam ciekawa, czy dało się jeszcze odczuć jakieś pozostałości po uwagach takich, jak „grzebanie w cudzych zębach jest hańbiące dla przyzwoitej panny”, które były dość powszechne jeszcze na początku XX wieku.

Teresa: Przez sześćdziesiąt lat sporo się zmieniło. Kiedy ja kończyłam studia, już nie dziwił widok kobiety w gabinecie dentystycznym. Była pełna akceptacja.

Aleksandra: Wypowiedź, do której pani nawiązała, pochodzi ze wspomnień dr Marii Michaeli-Hagmajerowej, która pod koniec XIX w. była jedną z zaledwie trzech kobiet studiujących stomatologię w Warszawie. Dokładnie to zdanie usłyszała od swojej przyszłej teściowej, notabene matki ginekologa. Z kolei jedna z pacjentek pani Marii nie mogła powstrzymać się od komentarza: „Taka ładna i młoda, a dentystka? Przecież to zawód dla sufrażystek i kobiet palących papierosy!”. Sporo zmieniło się po II wojnie światowej, kiedy potrzebne były ręce do leczenia. Kobiety musiały pójść do pracy, zacierając tym samym dawne uprzedzenia. W 1946 r. na 10 tys. mieszkańców przypadało 0,7 dentysty, czyli 1,5 tys. dentystów leczyło 24 mln osób. Utrudniony dostęp do specjalistów, głównie na terenach wiejskich, miały zminimalizować ambulanse, czyli objazdowe gabinety stomatologiczne. W ramach akcji uruchomionej przez Ministerstwo Zdrowia wyruszyły w teren latem 1946 r.

Jak bolało, a nie pomagały płukanki z szałwii czy spirytusu, to kierunek: kowal i gabinet tortur

Pani Tereso, pani jako młoda dentystka, tuż po studiach, wyruszyła takim mobilnym gabinetem na Warmię i Mazury, by tam przez pięć lat leczyć zęby. Jaki był początek tej historii?

Teresa: Mój mąż Antoni Kozłowski, wtedy jeszcze narzeczony, spotkał na ulicy koleżankę z mojego roku, która pracowała w takim dentobusie. „Spodziewam się dziecka, nie będę mogła już jeździć, może Teresa chciałaby mnie podmienić?” – zapytała. W Gdańsku nie było wtedy wolnych etatów, trudno było znaleźć pracę, więc ten ambulans spadł mi z nieba. Bez zastanowienia zdecydowałam, że jadę. Inna sprawa, że byłam szalenie ciekawa tej przygody. I tak oto wędrując od wsi do wsi, zaczęłam leczyć zęby.

Wraz ze mną na pokładzie była kapitalna asystentka, pani Helena Treczyńska, kobieta w wieku mojej mamy, która wzięła mnie pod swoje skrzydła jak córeczkę. Opiekowała się mną po godzinach. Był z nami też kierowca, pan Janek, też super facet. Ten ambulans to była duża sprawa.

Jego przyjazd był pewnie wielkim wydarzeniem dla lokalnej społeczności?

Teresa: Ależ naturalnie! Samo auto w tamtych czasach robiło wrażenie, a tu jeszcze w środku gabinet, kierowca, asystentka, dentystka. Wszystko w bieli. Gdy wjeżdżaliśmy do jakiejś wsi i zatrzymywaliśmy się – najczęściej pod szkołą – od razu zbierała się gromada dzieci, po chwili pojawiali się też dorośli. Wszyscy patrzyli, oglądali. Wzbudzaliśmy ogromne zaciekawienie.

Aleksandra: Świetnie obrazuje to archiwalne zdjęcie, które zdobi okładkę mojej książki. Ambulans jest otwarty (auta często nie miały wentylacji, więc zabiegi przeprowadzano przy uchylonych drzwiach), w środku pacjent na fotelu w trakcie leczenia, a na zewnątrz całej sytuacji przyglądają się dzieci i dorośli.

Książka Aleksandry Kozłowskiej "Ambulans jedzie na wieś. Śladami wędrownych wyrwizębów"

„Ambulans jedzie na wieś. Śladami wędrownych wyrwizębów” – reportaż Aleksandry Kozłowskiej

Takie wydarzenie, jak przyjazd mobilnego gabinetu, odnotowywały kroniki szkolne. W jednej z nich, należącej do zbiorów podstawówki w Sobiechach, znalazłam wzmiankę o mamie, asystentce i moim tacie: „Na miesiąc czerwiec Wydział Zdrowia (…) przysłał do szkoły gabinet dentystyczny (objazdowy), który pracował wydatnie na terenie naszej szkoły”. Do tego fotografia, a pod nią podpis: „Po skończonej pracy zdjęcie – miły uśmiech. Lekarz dentysta Teresa Radecka i jej pomoc p. Helena Treczyńska oraz mąż p. Radeckiej Kozłowski Antoni oraz grono szkoły w Sobiechach”. Wyobrażam sobie, jaka to była atrakcja, zupełnie jakby cyrk czy kino przyjechało. Mieszkańców ściągała ciekawość i fascynacja, ale i lęk.

A jak trwoga, to do Boga, więc modlitwa bywała jednym z rytuałów przed wejściem do dentobusa.

Teresa: Ludzie mieli różne sposoby na złagodzenie strachu i bólu. Modlono się do św. Apolonii. Zanim w Polskę ruszyły ambulanse dentystyczne, na porządku dziennym było rwanie, najczęściej prymitywnymi narzędziami, w warsztacie kowala. Jak bolało, a nie pomagały płukanki z szałwii czy spirytusu, to kierunek: kowal i gabinet tortur. Do mnie nieraz trafiały osoby z pozostałościami po tych eksperymentach, bo korony, owszem, były pousuwane, ale korzenie nadal tkwiły w dziąsłach.

Aleksandra: Lekarze, z którymi rozmawiałam, wspominali, że pacjenci woleli usunąć ząb, żeby mieć spokój raz na zawsze. W trakcie podróży śladami mamy, w Jurkowie na Mazurach, spotkałam rodzinę, która pamiętała dentobusy i historię wyrywania zęba przez doktora Zygmunta Chochłowa. Trafił do niego pacjent z mocno ukorzenionym zębem, był to tak trudny przypadek, że ekstrakcja trwała ponad godzinę. W jej trakcie zarówno dentysta, jak i pacjent robili sobie przerwę na papierosa. Inna sprawa, że ludzie często prosili o usunięcie zębów w obawie przed ówczesnymi bormaszynami z ich przeszywającym, świdrującym dźwiękiem. Z tego powodu nawet dzieci domagały się rwania.

Wędrowna służba zdrowia musiała wykazać się niezwykłymi umiejętnościami, by wejść w świat prowincji lat powojennych i przekonać społeczność do leczenia. Jak pisał jeden z lekarzy w swoich wspomnieniach: „Chłop z natury jest obraźliwy, trzeba umieć z nim rozmawiać. Żadnego perorowania z góry”. Dentystki w umiejętny sposób musiały przekonać do zdobyczy medycyny w sytuacji, gdy całe pokolenia korzystały z usług kowala, zielarki czy felczera.

Teresa: Należało wytłumaczyć, że dobrze wypełniony ubytek sprawi, że ząb jeszcze posłuży, że nie trzeba będzie dziąsłami rozdrabniać jedzenia. Dzieci starałyśmy się czymś zaciekawić: „Zobacz, jak wiertełko ładnie się kręci”, zakładałam na nie wacik: „Popatrz, jaki samolocik”, dopiero później prosiłam: „Otwórz buzię, to wyjmiemy z zęba robaczka”.

Podobno to kobiety były odważniejszymi pacjentkami. Mężczyźni mniej chętnie siadali na fotel?

Aleksandra: A przynajmniej często nie siadali bez jakiegoś kieliszeczka dla kurażu.

Teresa: I nierzadko do dentobusu docierali w asyście żon. Te zresztą często czekały pod gabinetem i pilnowały, żeby pacjent nie uciekł.

Aleksandra: W wyniku tradycyjnego podziału ról to na kobiecie spoczywał obowiązek dbania o zdrowie domowników, o kuchnię, o czystość. Dzieci też głównie pozostawały pod jej opieką, więc zakładam, że ta odwaga na fotelu dentystycznym wynikała z tego, że kobieta musiała dać przykład bliskim. Ze statystyk wynika, że kobiety są też bardziej odporne na ból.

Jaki stan uzębienia i poziom wiedzy zastawała pani na mazurskich wsiach?

Teresa: Zęby dziurawiła próchnica. Jak mogła nie dziurawić, skoro to od nas, lekarek i lekarzy z ambulansów, wiele osób po raz pierwszy usłyszało o higienie jamy ustnej, o paście do zębów, o szczoteczce? Ta ostatnia, o ile w ogóle była w domu, często służyła całej rodzinie. Ból zębów leczono wódką, okładami z piasku, żuciem goździków (tych do przyprawiania piernika).

Aleksandra: Panowało mnóstwo przesądów związanych z higieną osobistą, powtarzano, że „częste mycie skraca życie”. Stomatolożki przybywające do peerelowskich wsi były obiektami i adoracji, i zainteresowania. Pani Elżbieta Pajączkowska-Wiszniewska, która jeździła ambulansem po Lubelszczyźnie w latach 50., opowiadała mi, jaką sensacją dla mieszkańców było to, że ona i jej asystentka pod koniec każdego dnia brały kąpiel w misce. Kiedy gospodyni, u której mieszkały na kwaterze, zorientowała się, że lokatorki codziennie „chlapią się jak kaczki”, pytała z powątpiewaniem, po co tak często. Na co pani Elżbieta odpowiadała, że to niezbędne, że po takim myciu człowiek czuje się jak nowonarodzony.

Czarno-białe zdjęcie, na którym Teresa Radecka-Kozłowska na jednej z mazurskich wsi trzyma w objęciach dwa małe psy, na pierwszym planie większy pies

Teresa Radecka-Kozłowska, Liksajny 06.1966 r. / Zdjęcie: Antoni Kozłowski

W raportach, literaturze i w ówczesnej prasie możemy przeczytać, że wtedy bielizna była rzadkością. Kobiety niezależnie od pory roku ganiały bez majtek, bez staników. Mycie odbywało się od święta, pewnie nie częściej niż raz w tygodniu, w sobotę. Opłakany był również stan gospodarstw. Ustępy, jeśli były, to zazwyczaj dla gości, na co dzień gospodarze rzadko z nich korzystali. Trudno się dziwić – to konsekwencja wieków zaniedbań, biedy, braku edukacji, braku kontaktów z miastem.

Niebagatelny wpływ na jakość higieny mieszkańców miał też brak dostępu do bieżącej wody. Czerpało się ją ze studni albo potoków, bo wodociągi stały się powszechne dopiero na przełomie lat 70. i 80. Badania wykazywały, że woda w studniach bywała często bardzo wątpliwej jakości. Przynoszenie i grzanie jej do kąpieli wymagało pracy, oczywiście kobiet.

Ta akcja ambulansowa, w której też pani Teresa brała udział, zmieniła nie tylko stan uzębienia dzieci i dorosłych w polskich wsiach, ale również skostniałą mentalność.

Aleksandra: To był przełomowy, wręcz cywilizacyjny projekt. Objazdowe dentystki (i dentyści) zaznajamiali wiejską społeczność z kwestią higieny, nie tylko jamy ustnej. Pokazywali, jak w domowych warunkach zorganizować sobie kącik do mycia, że wystarczyła miska, że z konewki można zrobić sobie prosty prysznic. Podkreślali, jak ważna jest regularność mycia, zmieniania ubrań. Standardem było wtedy spanie w ubraniach, w których chodziło się w ciągu dnia. Rzadko kto przywiązywał uwagę do wyczesywania włosów, stąd nagminnie pojawiała się wszawica, świerzb, wszystkie choroby związane z brakiem higieny. Im więcej o tym czytałam, tym większy mam podziw dla lekarzy pracujących wtedy na wsi, którzy poza obowiązkami wynikającymi z zawodu, od podstaw uczyli społeczność dbania o siebie i otoczenie.

Dentystki w umiejętny sposób musiały przekonać do zdobyczy medycyny w sytuacji, gdy całe pokolenia korzystały z usług kowala, zielarki czy felczera

W mobilnym gabinecie dentystki musiały zmierzyć się też z innymi przypadkami medycznymi, niekoniecznie związanymi z wyuczonym zawodem. Pani Tereso, jakie historie pani pamięta?

Teresa: Chłopca, który przyszedł z obciętym palcem. Trzymał go w dłoni, zawinięty w szmatkę. Oczywiście nie miałam warunków, żeby przeprowadzić takie skomplikowane szycie. Zresztą, pewnie nawet dziś, w nowoczesnym gabinecie byłoby to trudne. Ale angina, ból ucha, gardła, brzucha, złamanie ręki – sporo tych wizyt pozastomatologicznych odbyłam w moim wędrownym gabinecie. Cieszyłyśmy się z panią Heleną, że z porodami nie przychodzą i do cielenia nie wołają. Choć, jakby trzeba było, to i poród byśmy odebrały.

Teresa Radecka-Kozłowska (z lewej) i jej asystentka Helena Treczyńska (na fotelu)

Teresa Radecka-Kozłowska (z lewej) i jej asystentka Helena Treczyńska (na fotelu). Budry, kwiecień 1962 r. / Zdjęcie: Antoni Kozłowski

Aleksandra: Historia zna przypadek porodu w dentystycznym ambulansie. Doktor Hubert Pobłocki, który – jak moja mama – skończył Akademię Medyczną w Gdańsku, z tym że wcześniej, bo w latach 50., był zmuszony odebrać poród u pacjentki, która przyjechała z bólem zęba, a zaczęła rodzić. Pobłocki dostał 3-letni przydział pracy w dentobusie, jeździł po Kociewiu i Kujawach. Najpierw sam, później z żoną Zofią Janukowicz-Pobłocką, która była jego asystentką. Zofia została później słynną śpiewaczką, ale zanim zaczęła śpiewać, musiała wysłuchiwać „arii” pacjentów na fotelu. Doktor spisał swoje ambulansowe wspomnienia po kociewsku, zanotował, że nie zdążył nawet sięgnąć kleszczami do zęba, „gdy ona rozwarła giry, a z jej dróg rodnych wyjrzała łypytynka niemowlaka”. Całe szczęście, że Pobłocki podczas studiów poza specjalizacją stomatologiczną za namową kolegi chodził też na praktyki położnicze. Nożyczkami do bandaży przeciął pępowinę, zawiązał nitką do szycia dziąseł, a w tym czasie Zofia dzwoniła po pogotowie z Chełmna. Tydzień później Pobłoccy zostali zaproszeni na chrzestnych urodzonego w tak niecodziennych warunkach chłopca. Dostał na imię Jan. Próbowałam go odnaleźć, ale póki co bezskutecznie.

Wspomniała pani o tych nożyczkach do bandaży, co nasuwa pytanie o wyposażenie ambulansów. Czy w mobilnych gabinetach dentystki również borykały się z powszechnym wówczas problemem braku podstawowych artykułów higienicznych?

Teresa: Akurat mój dentobus był w miarę dobrze wyposażony. Był darem Polonii amerykańskiej dla dzieci polskich. W gabinecie znajdowały się fotel, lampa, bormaszyna plus oczywiście wiertła, kleszcze, inne narzędzia… Zdarzało się jednak, że brakowało materiałów do wypełnień czy innych rzeczy. Np. dostarczono nam nienadające się do użytku amalgamaty, bo przekazała je jakaś przychodnia w mieście, nie sprawdzając, że były one kompletnie wyschnięte.

Rwanie odbywało się często bez znieczulenia, bo nawet jeśli było ono dostępne, to obowiązywały ścisłe przydziały wszelkich materiałów, w tym środków do sterylizacji. Musiałyśmy sobie jakoś radzić.

Aleksandra Kozłowska i Teresa Radecka-Kozłowska pozują uśmiechnięte pod gałęziami jarzębiny

Aleksandra Kozłowska z mamą, Teresą Radecką-Kozłowską, wrzesień 2022 r.

Jak porównają panie obecny stan wiedzy i higieny jamy ustnej z tym panującym w peerelowskich wsiach?

Teresa: To dwa różne bieguny. Teraz informacje są na wyciągnięcie ręki, jeśli nie dopytamy w gabinecie, to doczytamy w internecie czy w książkach, a wtedy działała poczta pantoflowa, coś powiedział sąsiad, coś ciotka z miasta, babcia zawsze służyła radą. Medycyna dotarła do wsi przede wszystkim z ambulansami. I dobrze, bo była ogromna ciekawość w społeczeństwie. Pamiętam serię pytań zaczynających się od: „a co zrobić, jak…”, np. boli brzuch, ale jak mocno boli, bo jak łagodnie, to przykładało się gorące kartofle.

Aleksandra: Mija 78 lat od pierwszej podróży ambulansu po Polsce. Nie są to wieki, a zmiany, jakie zaszły w tym czasie, są kolosalne na wielu frontach i w wielu aspektach. Dostęp do środków higienicznych, do specjalistów, sieć prywatnych i publicznych gabinetów, kampanie społeczne. Mimo to stan jamy ustnej Polaków, na co wskazują dane Ministerstwa Zdrowia, nadal jest opłakany.

Z ostatnich statystyk wynika, że 3,8 mln Polaków w ogóle nie myje zębów, 800 tys. nie ma nawet własnej szczoteczki, 1 na 10 dorosłych nie używa pasty do zębów.

Aleksandra: Tak. Nic więc dziwnego, że 92 proc. nastolatków i 99 proc. dorosłych ma próchnicę. To pokazuje, że pacjentów do leczenia jest równie dużo co i kiedyś. Historia zatoczyła ponure koło, prawda? Wydaje mi się, że w społeczeństwie mimo łatwego dostępu do wiedzy brakuje świadomości, jakie są konsekwencje nieleczenia zębów. Lista jest dość długa, począwszy od chorób serca po zapalenie kłębuszkowe nerek, reumatyzm. Nieleczony ząb wpływa na cały organizm.

Znów przydałyby się mobilne gabinety stomatologiczne?

Aleksandra: Dentobusy są. Ministerstwo Zdrowia w 2017 r. zakupiło po jednym na każde województwo, jednak funkcjonują w zupełnie inny sposób. Nie stacjonują miesiąc, dwa czy trzy, tylko zwykle przyjeżdżają do wiejskiej szkoły na jeden dzień. Stomatolog podczas takiej wizyty wykonuje przegląd jamy ustnej dzieci, notuje, co wymaga interwencji, i przekazuje informacje rodzicom. Leczenie odbywa się raczej już we własnym zakresie. Ambulanse powinny wyruszyć w Polskę, ale w takiej formule jak dawniej, czyli leczyć do ostatniego pacjenta.


Aleksandra Kozłowska – dziennikarka przez kilkanaście lat związana z Gazetą Wyborczą. Dziś freelancerka, współpracuje m.in. z Wysokimi Obcasami, Polityką, Tygodnikiem Powszechnym, portalem Gdańsk-Miasto Literatury. W 2023 r. ukazał się reportaż, który napisała wspólnie z Mirellą Wąsiewicz „Islandia i Polacy. Historie tych, którzy nie bali się zaryzykować” (Znak Literanova). „Ambulans jedzie na wieś. Śladami wędrownych wyrwizębów” miał premierę w styczniu 2024 r. Obecnie pracuje nad książką o astronomie Kazimierzu Kordylewskim, odkrywcy Księżyców Pyłowych Ziemi. Lubi głuszę, wiatr i zimno, biwaki i rower o każdej porze.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: