Przejdź do treści

„Najgorszy możliwy scenariusz jest wtedy, jeśli nie możemy pomóc pacjentowi, bo blokuje nas system” – mówi Michał Kośmicki, asystent lekarza na SOR

Michał Kośmicki / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

Michał Kośmicki od trzech lat jest asystentem lekarza na SOR. Otwarcie mówi, że „jara” go medycyna ratunkowa i że zawodu lekarza nie postrzega jako misji. – Pomaganie drugiemu człowiekowi jest silnym motorem napędowym dla młodych lekarzy. […] Ale biorąc pod uwagę liczbę problemów, z którymi mierzy się system ochrony zdrowia, to wybieranie tego zawodu tylko ze względu na to, że chcemy temu drugiemu człowiekowi pomagać, szybko prowadziłoby do wypalenia zawodowego.

 

Ela Kowalska: W skali od 1 do 10, jak bardzo bolesne jest dla młodych lekarzy starcie się z rzeczywistością w momencie rozpoczęcia pracy?

Michał Kośmicki: Każdy, idąc na te studia, ma trochę inne wyobrażenia. Ja miałem tę „przewagę”, że wiedziałem, z czym będę się mierzył, gdyż moi bliscy mieli do czynienia zawodowo z medycyną. Natomiast znam wiele osób, dla których ten poziom bólu i zawodu można śmiało ocenić na 10. Często są to młodzi ludzie, którzy mają mocno idealistyczne, wręcz trochę utopijne wyobrażenia o medycynie. Tymczasem ta rzeczywistość jest zupełnie inna. Okazuje się m.in., że nie każdemu jesteśmy w stanie pomóc. Mierzymy się też z sytuacjami, które są konsekwencją niedofinansowania systemu. Często zdarza się nam przegrywać walkę zarówno ze śmiercią, jak i z systemem organizacyjnym. Ciężko wskazać, co jest bardziej frustrujące. Inaczej frustrujemy się, kiedy nie możemy pomóc pacjentowi, bo przegrywamy z chorobą czy nawet naturalnym procesem, jakim jest śmierć. Wtedy frustracja może przejawiać się obwinianiem siebie lub poczuciem, że czegoś nie zrobiliśmy.

Frustracja na system jest ogromna. Spotykamy się z dużą liczbą absurdów, bardzo dziwnych i nie do końca niezrozumiałych decyzji, które w dużej mierze są podparte tylko i wyłącznie kwestią ekonomii. Mam wrażenie, że system NFZ-owski jest mocno krótkowzroczny. A pewne zabiegi i ich koszty ocenia się z perspektywy tylko i wyłącznie pojedynczej procedury. Nie bierze się pod uwagę tego, że lepiej zainwestować raz, a więcej, niż wielokrotnie inwestować mniejsze kwoty, wydłużając w ten sposób np. czas hospitalizacji danego pacjenta. Zdarza się, że starsi fachem koledzy, w trosce o tę najwyższą wartość, jaką jest zdrowie pacjenta, szukają luk prawnych, aby mu skuteczniej pomóc. Najgorszy możliwy scenariusz jest wtedy, jeśli nie możemy pomóc pacjentowi, bo właśnie blokuje nas system.

Taka frustracja łatwo może przerodzić się w znieczulicę?

To kwestia mocno indywidualna. Gromadząca się frustracja w połączeniu z wypaleniem jest jednym z elementów, który sprawia, że ta znieczulica może się pojawić. Zdarza się też, że znieczulica może być mechanizmem obronnym i próbą radzenia sobie ze stresem i bezradnością. Dlatego tak ważne jest nasze podejście, jako młodych lekarzy, ale też wsparcie, jakie otrzymujemy od starszych kolegów. Miałem szczęście trafić na takich mentorów w medycynie ratunkowej, którzy pod tym względem nauczyli mnie dużo dobrego i chcą dalej to robić. Jeden z nich sprzedał mi patent – kiedy zaczyna odczuwać mocniejszą frustrację, bierze sobie kilka dni wolnego, wyjeżdża na konferencję naukową albo siedzi w domu i zajmuje się bardziej przyziemnymi rzeczami. I po tych kilku dniach wraca do pracy – ale już z inną energią i nastawieniem. Na szczęście nie doszedłem jeszcze do takiego etapu, abym musiał testować to rozwiązanie.

Ma pan poczucie, że studia przygotowują was odpowiednio pod kątem psychologicznym na sytuacje, które są trudne, ale są też waszą codziennością, jak np. śmierć pacjentów?

Jestem zdania, że poziom przygotowania młodych lekarzy jest pod tym względem niewystarczający i to nie z naszej winy. Mamy zajęcia z psychologii, psychiatrii czy komunikacji interpersonalnej, ale to za mało. Tym bardziej, że jest sporo aspektów, z którymi przychodzi się nam mierzyć. Dotyczą one np. komunikacji między nami – lekarzami czy też radzenia sobie ze śmiercią pacjentów, bezsilnością, jaka z tego wynika.

Kolejna ważna kwestia to rozmowy z rodzinami pacjentów, czego nie uczymy się na studiach. Więc kiedy wchodzimy do szpitala klinicznego i przychodzi ten pierwszy moment, przekazania rodzinie najtrudniejszych informacji – nie jesteśmy do tego wystarczająco przygotowani. Oczywiście jest pewien algorytm rozmowy, podczas której przekazuje się te najgorsze informacje, ale sposób na rozmowę z pacjentem czy jego rodziną każdy z nas wypracowuje samodzielnie. Często korzystamy też z doświadczenia starszych kolegów. W mojej opinii – jakkolwiek brutalne by to nie brzmiało – najlepiej rzucić się na głęboką wodę i po odpowiednim przygotowaniu przeprowadzić taką rozmowę. To dla każdego młodego lekarza jedno z najcenniejszych, a zarazem najmocniejszych doświadczeń.

Jak śmierć pacjenta zmienia młodych lekarzy?

To nie są łatwe przeżycia, mimo iż w pewnym momencie człowiek poniekąd się do tego przyzwyczaja i godzi na to, że będzie musiał się z tym mierzyć. Część moich kolegów podkreśla, że bardzo trudne jest zetknięcie ze śmiercią dziecka. Jeszcze nie byłem w takiej sytuacji, ale jestem przekonany, że niezależnie od mojego wieku i doświadczenia, będę to mocno przeżywał. Pamiętam pierwszego pacjenta z SOR-u, który zmarł, gdy miałem dyżur. Przez parę dni śniła mi się ta sytuacja, ciężko było mi zasnąć. Mocniej przeżywa się też sytuacje, które dzieją się obok. Np. gdy do takiego pacjenta, którego stan jest ciężki, dzwoni na komórkę ktoś bliski i my, jako personel SOR, widzimy ten dzwoniący telefon. Ta perspektywa, którą my mamy, a której nie ma jeszcze rodzina, jest bardzo mocno przytłaczająca.

Czy w takich sytuacjach macie możliwość skorzystania z pomocy psychologicznej?

Na coraz większej liczbie uczelni medycznych pojawia się możliwość skorzystania z porad psychologa w ramach studiów. Możemy porozmawiać, zaczerpnąć porady i pomocy. Tutaj ogromny ukłon należy się Parlamentowi Studentów PUM (Pomorski Uniwersytet Medyczny – przyp.red.), który dość mocno zabiegał o takie wsparcie dla studentów. Inaczej jest w szpitalach oraz ZRM (Zespół Ratownictwa Medycznego – przyp. red.), gdzie często nie ma systemowych form pomocy dla personelu medycznego. Sami musimy o siebie zadbać, chodząc do specjalistów. Często prywatnie, jeśli chcemy tę pomoc otrzymać szybko, co też jest patologią. Pracownicy ochrony zdrowia ze względu na specyfikę swoich zawodów są mocno narażeni na różnego rodzaju schorzenia psychiczne, np. depresję czy w konsekwencji zachowania samobójcze oraz uzależnienia. Wydaje mi się, że wraz z pojawieniem się tego młodego pokolenia temat zaburzeń psychicznych wśród personelu medycznego staje się coraz mniej tematem tabu. Mimo to nie jest idealnie i potrzeba systemowych rozwiązań zapewniających wsparcie psychologiczne przedstawicielom tych zawodów.

Gromadząca się frustracja w połączeniu z wypaleniem jest jednym z elementów, który sprawia, że znieczulica wobec pacjentów może się pojawić. Zdarza się też, że znieczulica może być mechanizmem obronnym i próbą radzenia sobie ze stresem i bezradnością

Może się zdarzyć, że młody lekarz bądź młoda lekarka po zderzeniu z rzeczywistością rezygnuje z pracy?

Oczywiście. Mimo iż nie są jakieś ogromne liczby, ale patrząc na sytuację polskiej ochrony zdrowia – to spory problem. Niektórzy wyjeżdżają na Zachód albo zmieniają specyfikę swojej pracy. Ograniczają czas spędzany w szpitalu na rzecz np. medycyny rodzinnej czy innych specjalizacji, które są mniej obciążające i jednocześnie bardziej komfortowe, bo pozwalają na to, aby więcej czasu poświęcić na założenie rodziny. Duże braki są wśród chirurgów ogólnych i w medycynie ratunkowej. Spora część personelu medycznego, która odchodzi, i to nie tylko lekarzy, ale też pielęgniarek, ratowników medycznych, pań i panów salowych, sanitariuszy, odchodzi ze względu na warunki, które są takie, a nie inne. System ochrony zdrowia jest na tyle niedofinansowany i zaniedbany, że na każdym jego szczeblu jakiś pracownik mierzy się z tym, że mógłby robić coś lepiej, tylko nie ma jak.

Na swoim profilu na Instagramie otwarcie pan pisze o swojej depresji. Czy w pana przypadku jej pojawienie było związane z pracą?

Wydaje mi się, że objawy występowały u mnie, zanim zacząłem pracę na SOR-ze. O tym, że mogę mieć depresję, zorientowałem się podczas powrotu z dyżuru. W drodze do auta spotkałem panią z labradorem. Jestem wielkim fanem tych psów, więc spytałem, czy mogę go pogłaskać. Właścicielka psa się zgodziła, wymieniliśmy uśmiechy i kilka zdań. Wtedy zdałem sobie sprawę z pewnego dualizmu. Ta pani postrzegała mnie jako szczęśliwego gościa, tymczasem wiedziałem, że gdy tylko wsiądę do auta, będę smutnym, przytłoczonym człowiekiem. Nie mogłem już dłużej maskować emocji, które gnębiły mnie od jakiegoś czasu. Po rozmowie z bliskimi, w tym z moim przyjacielem, Jankiem Świtałą, ratownikiem medycznym, który na swoim profilu na Instagramie otwarcie mówi, że leki przeciwdepresyjne uratowały mu życie, umówiłem się do psychiatry. Psychiatra zalecił mi odpowiednie leki, zacząłem je brać i zauważyłem poprawę. Oczywiście regularnie kontaktowałem się z psychiatrą. To bardzo pomogło.

Jakie było pana najtrudniejsze doświadczenie w dotychczasowej praktyce na SOR-ze?

Przypadek 21-letniej dziewczyny, która w bardzo pechowych okolicznościach doznała udaru mózgu. Na skutek tego udaru, jej stan był oceniony na krytyczny i raczej na nierokujący. Ponieważ w tym czasie nie było odwiedzin, jej rodzina siedziała pod salą intensywnej terapii. Potrafili tam siedzieć po kilkanaście godzin. O której godzinie nie szłoby się na oddział – oni tam byli. Widok tej rodziny był czymś bardzo dotkliwym. Oczywiście bardzo trudnym doświadczeniem była też pierwsza śmierć pacjenta.

Jak radzi sobie pan ze stresem?

Takim powszechnym sposobem, z którego ja też korzystam, jest żartowanie. Razem z kolegami i koleżankami wiele sytuacji obracamy w żart, nie stronimy od czarnego humoru. Bardzo pomocne są rozmowy ze znajomymi, rodziną. Ja mam też to szczęście, że mam obok siebie partnerkę, na której mogę polegać i która zawsze mnie wesprze dobrym słowem. Otaczam się na tyle fajnymi i empatycznymi ludźmi, zarówno w obrębie SOR, ZRM, jak i poza pracą, którzy raz, że bardzo mi ufają, dwa, że zwyczajnie chcą mnie wiele nauczyć, a po trzecie mam realnie poczucie, że mogę liczyć na ich wsparcie. To sprawia, że mam siłę i chęć, żeby być coraz lepszym i zdobywać kolejne doświadczenie.

W szpitalach oraz ZRM (Zespół Ratownictwa Medycznego – przyp. red.) często nie ma systemowych form pomocy dla personelu medycznego. Sami musimy o siebie zadbać, chodząc do specjalistów. Często prywatnie, jeśli chcemy tę pomoc otrzymać szybko, co też jest patologią

Wspomniał pan, że medycyna ratunkowa jest tym kierunkiem, w której są duże braki. Dlaczego zdecydował się pan właśnie na tę specjalizację i pracę na SOR-ze?

Faktycznie jest tak, że medycyna ratunkowa w Polsce nie cieszy się dużym zainteresowaniem. Wydaje mi się, że dzieje się tak m.in. dlatego, że ta specjalizacja wymaga posiadania pewnych cech charakteru. Trzeba mieć nie tylko otwarty umysł, ale umieć działać pod presją czasu w stresujących warunkach. Jestem osobą, która w pracy nie lubi nudy i potrzebuje bodźców, które zapewniają ekscytację tym, co robię. Taka praca typowo oddziałowa byłaby dla mnie dość nużąca.

Oczywiście nie mówię tego absolutnie z przekąsem, bo personel tam pracujący też robi kawał dobrej roboty. Ja jednak czuję się lepiej w sytuacjach, gdy coś się dzieje. A taka właśnie jest medycyna ratunkowa. To dynamiczna dziedzina, w której pojawia się dużo pacjentów, z dużą liczbą różnych dolegliwości, z różnych specjalizacji. Istotną rolę odgrywa tu czas – trzeba szybko myśleć i podejmować decyzje. Charakter i specyfika pracy na SOR-ze, kontakt z pacjentem bardzo mi odpowiada. Poza tym pierwsza pomoc i ratownictwo medyczne zawsze mnie fascynowało i „jarało”. Gdybym nie dostał się na medycynę, pewnie poszedłbym właśnie na ratownictwo medyczne.

Pańska odpowiedź w ciekawy sposób pokazuje różnice pokoleniowe. Przypuszczam, że gdybym zapytała o motywacje lekarza starszego stażem, zapewne w jego odpowiedzi przewinęłoby się sformułowanie, że praca lekarza to pewnego rodzaju misja. Zastanawiam się, czy pan też postrzega swój zawód jako misję.

Nie wiem, czy do zawodu lekarza trzeba podchodzić jak do misji. Jednym z elementów tej profesji jest pomaganie drugiemu człowiekowi, ale misją chyba bym tego nie nazwał. Pomaganie drugiemu człowiekowi jest silnym motorem napędowym dla młodych lekarzy. Jednocześnie nie uważam, żeby było jedynym aspektem, który w tym zawodzie może pociągać. Jest to na pewno istotny element tego, dlaczego te studia ludzie wybierają i tego w żaden sposób nie kwestionuję i nie dewaluuję. Ale biorąc pod uwagę liczbę problemów, z którymi mierzy się system ochrony zdrowia, to wybieranie tego zawodu tylko ze względu na to, że chcemy temu drugiemu człowiekowi pomagać, szybko prowadziłoby do wypalenia zawodowego. Bo często ta pomoc jest niemożliwa z różnych przyczyn. Dlatego warto, aby w tym zawodzie kręciły nas inne rzeczy, które dodatkowo będą stymulować do tego, żeby pomoc udzielana drugiemu człowiekowi była na jak najwyższym poziomie.

 

Michał Kośmicki – student kierunku lekarskiego, od 3 lat pracuje na szpitalnym oddziale ratunkowym w charakterze asystenta lekarza. Udziela się także jako wolontariusz w zespołach ratownictwa medycznego. Prowadzi na Instagramie profil spanko_w_plynie, w którym w przystępny sposób prezentuje wiedzę z dziedziny medycyny ratunkowej. Współtwórca podcastu „Słowotok”

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?