Przejdź do treści

„Pewnie zrezygnowałabym wcześniej, gdyby nie panujący w środowisku pogląd, że jak się już ma zawód medyczny, to nie możliwości odwrotu” – rozmowa z lek. Ewą Stawiarską, która odeszła z medycyny

Ewa Stawiarska / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Ewa Stawiarska, która w mediach społecznościowych znana jest jako Doktorka od 7 boleści, postanowiła przerwać specjalizację z medycyny rodzinnej, przestać przyjmować pacjentów w gabinecie i pójść inną zawodową drogą. – Zawód lekarza jest bardzo piękny, tylko system to wszystko sprowadza do numerków, deklaracji, procedur. Gdzieś w tym wszystkim ulatuje istota zawodu, czyli pomoc człowiekowi – mówi w rozmowie z HelloZdrowie.

 

Anna Sierant: Niedawno ogłosiła pani na swoich profilach w mediach społecznościowych, że przerywa pani specjalizację z medycyny rodzinnej i odchodzi z medycyny. Zanim zapytam o przyczyny pani odejścia z zawodu, chciałabym dowiedzieć się, co sprawiło, że postanowiła pani zostać lekarką, a nawet założyć poświęcone medycynie konto na Instagramie, obserwowane obecnie niemal przez 30 tysięcy osób?

Ewa Stawiarska: Moja nieżyjąca już niestety mama była lekarką – fantastyczną pediatrą – więc dorastałam w medycznym środowisku. Popołudnia po szkole spędzałam z mamą w przychodni, jeździłam czasami na dyżury do szpitala, słuchałam rozmów na tematy medyczne. Bardzo imponowała mi wiedza mamy, to, że potrafiła pomóc chorym dzieciom i z jakim zaangażowaniem to robiła. Też tak chciałam.

Jak przebiegło to pierwsze zderzenie ideałów z rzeczywistością? We wpisie wspomina pani, że pani droga do zawodu od początku była wyboista.

Na specjalizację po studiach przeniosłam się z Lublina do Warszawy. Warszawa była niejako wyborem „w ciemno”, który był spowodowany sytuacją w życiu prywatnym. Miałam bardzo dobry wynik z Lekarskiego Egzaminu Końcowego, więc miejsce specjalizacyjne wybrałam na podstawie opinii innych rezydentów. Wylądowałam w Warszawie, ogromnym mieście, praktycznie bez zaplecza finansowego. Wynajęłam pokój w trzypokojowym mieszkaniu – daleko od przychodni (ok. 50 min. dojazdu komunikacją miejską z przesiadką), z obcymi ludźmi – tylko na to było mnie stać. Nie znałam tutaj nikogo, więc był to zdecydowanie skok na głęboką wodę. Po dwóch miesiącach musiałam podjąć drugą pracę – chciałam wynająć coś samodzielnie, a przy warszawskich cenach było to nie do zrobienia z „gołej” rezydenckiej pensji. Specjalizację rozpoczęłam w styczniu 2020 roku, więc zanim tak naprawdę zdążyłam się zaaklimatyzować, rozpoczęła się pandemia.

Domyślam się, że stanowiło to ogromne dodatkowe obciążenie i jeszcze wyraźniej unaoczniło nieudolność funkcjonowania polskiego systemu ochrony zdrowia?

Zdecydowanie tak. Przede wszystkim nastąpiła kompletna zmiana organizacji pracy w przychodni: pojawiły się teleporady, które dla młodego, niedoświadczonego lekarza są jak pole minowe – trzeba być bardzo czujnym i dokładnym, żeby nie przeoczyć niepokojących objawów i prawidłowo wytypować pacjentów do pojawienia się na wizycie stacjonarnej. Inną wielką zmianą była praca w środkach ochrony osobistej: przyłbice, maski ffp2, fartuchy. Na początku tego wszystkiego nie było i każdy kupował swoje. Oczywiście kurczyło to budżet, ale zyskiwało się, przynajmniej częściowe, poczucie bezpieczeństwa.

Serce bolało, kiedy kolejni pacjenci zaplanowani do diagnostyki czy leczenia onkologicznego przychodzili do przychodni i zgłaszali, że termin hospitalizacji został zmieniony ze względu na pandemię. W przypadku chorób, w których każdy dzień zwłoki to gorsze rokowanie, było to coś wzbudzającego mój wewnętrzny sprzeciw. Właśnie wtedy po raz pierwszy tak mocno zderzyłam się z murem systemu. W toku specjalizacji miałam też niestety pecha, że mój staż z chorób wewnętrznych odbywał się w oddziale przekształconym w oddział dla pacjentów SARS-CoV-2 (+) – tam też miałam „szkołę życia”. Kombinezony, ból uszu od włożonych w nie oliwek stetoskopu, pot lejący się po plecach.

Do tego dochodziła frustracja, że nie można bardziej już pomóc pacjentowi, który się dusi mimo zastosowania aparatu oddechowego CPAP z przepływem kilkudziesięciu litrów tlenu na minutę i będzie musiał być zaintubowany. Bardzo dużo się tam nauczyłam, jednak przypłaciłam to ogromnym stresem i nieprzespanymi nocami. Z oddziału COVID, po szybkiej toalecie i przebraniu się, biegłam do drugiej pracy, przyjmować pacjentów w ramach POZ. Niewiele pamiętam z tych kilku miesięcy, poza pracą i twarzami tych najbardziej chorych pacjentów.

Dlaczego lekarze są niemili? / istock

„Lekarz zmarł na dyżurze. Spędzał 5. dobę z rzędu w szpitalu”, „Prokuratura sprawdzi, czy lekarz zmarł z przepracowania – pracował ponad dwukrotnie więcej, niż przewiduje kodeks pracy” – podobne nagłówki pojawiają się co jakiś czas w mediach. Wskaźnik liczby lekarzy przypadających na tysiąc mieszkańców jest w Polsce jednym z najniższych w Europie i wynosi 2,4. Kolejni lekarze, zmęczeni czekaniem na zmiany, odchodzą, a ci, którzy zostają, pracują ponad miarę…

W POZ w dużym mieście nie jest to aż tak widoczny trend. W moim miejscu specjalizacyjnym było sporo lekarzy, w tym dużo rezydentów, więc nie miałam poczucia, że jestem w tym sama. To jednak nie znaczy, że praca była komfortowa – z założenia na pacjenta było 15 minut, ale grafik wypełniał się jakieś 30 minut od otwarcia przychodni, a wszystkie pilne przypadki poza tymi w grafiku były dopisywane jako „dodatki”. Ponadto, pomiędzy pacjentami, trzeba było wypisać zamówione przez chorych recepty na leki stałe (takich recept mogło być 5, a mogło być 20 – zależy od dnia i obsady w przychodni). Tym sposobem czas na przyjęcie jednego pacjenta kurczył się do 10-12 minut, co niestety oznacza pracę taśmową.

Wiadomo, nie zawsze udało się zdążyć ze wszystkim, więc trzeba było zostać dłużej w pracy, kosztem czasu przejazdu do drugiej. Natomiast proces uciekania lekarzy z zawodu bardziej widoczny jest w szpitalach – często widziałam, jak obsada oddziału szpitalnego się wykrusza. Na niektórych oddziałach lekarzy jest „na styk”: wystarczy, że jeden zachoruje, a już nie ma możliwości „dopięcia” grafiku dyżurowego. Ci, którzy zostają, często decydują się wziąć kolejny dyżur w miesiącu, żeby nie zostawić pacjentów bez opieki. To wszystko kosztem swojego zdrowia i swojej rodziny. Są lekarze wyrabiający po 300 godzin miesięcznie – dla mnie jest to przerażające, sama w najgorszym momencie osiągałam maksimum 240 godzin i było to nie do zniesienia.

„A ja się do pani miałam wybrać do gabinetu. Żal, że znika Pani Dr, której się chciało pomagać pacjentom i były to trafne diagnozy, a zostają… ci zmęczeni… wkurzeni…” – to jeden z cytatów, które przeczytałam pod pani postem ogłaszającym odejście z zawodu. Takim ideałem lekarza zdaje się dla pacjentów nie tylko ktoś, kto jest specjalistą w swojej dziedzinie, ale i człowiekiem empatycznym, mającym dla pacjenta czas. Tym, który okazuje mu cierpliwość, zrozumienie i potrafi przekazać, często niełatwe, informacje w spokojny sposób. W jakim stopniu, pani zdaniem, obecna sytuacja w ochronie zdrowia ma wpływ na to, że nie zawsze tak jest?

Bardzo lubię ludzi, w tym pacjentów, i zawsze w gabinecie starałam się być jednocześnie profesjonalna i „ludzka”, „normalna”. Uważam, że to bardzo ważne, aby pacjent czuł się w gabinecie bezpiecznie, komfortowo, a także, żeby zrozumiał procesy rządzące jego schorzeniem, podstawowe zasady działania leków, bo na tym można oprzeć dobrą współpracę diagnostyczno-terapeutyczną. Niestety, ilość pracy i jej „taśmowość”, o czym wspomniałam wcześniej, a także wieczne szarpanie się z systemem publicznej opieki zdrowotnej powodują, że człowiek staje się coraz bardziej niecierpliwy, zdenerwowany, sfrustrowany.

Na czym polega szarpanie się z systemem?

Dajmy na to, że podczas wizyty domowej decyduję, że pacjent powinien być hospitalizowany. Rodzina nie jest w stanie przewieźć chorego do szpitala. Nie ma zagrożenia życia, więc wezwanie karetki pogotowia ratunkowego nie jest uzasadnione. Dzwonię więc do firmy, która ma z przychodnią podpisaną umowę na transport medyczny. Tam słyszę, że najbliższy termin transportu to za 2 czy 3 dni. Pacjent nie może tyle czekać. W takiej sytuacji mam dwa wyjścia – zostawić zlecenie na transport i „niech się rodzina martwi” lub wezwać karetkę do pacjenta, który tego w tym momencie nie potrzebuje i żyć ze świadomością, że być może „zabrałam” karetkę osobie mającej w tym momencie zatrzymanie krążenia. Z jednej i z drugiej strony kończy się to wyrzutami sumienia i poczuciem kiepsko wykonanej pracy. Do tego wystarczy dodać frustrację pacjentów i mamy przepis na klęskę. Trzeba ogromnej siły, żeby swojej złości nie przelewać na pacjentów, ale w takim wypadku niestety często dzieje się to w domu, wobec osób najbliższych. U mnie tak było.

Proces uciekania lekarzy z zawodu bardziej widoczny jest w szpitalach – często widziałam, jak obsada oddziału szpitalnego się wykrusza. Na niektórych oddziałach lekarzy jest „na styk”: wystarczy, że jeden zachoruje, a już nie ma możliwości „dopięcia” grafiku dyżurowego

Czy może pani powiedzieć, jaki wpływ te problemy miały na pani zdrowie psychiczne?

Ogromny. Już w trakcie pandemii i pracy w oddziale dla pacjentów z COVID-19 podjęłam psychoterapię, żeby sobie to wszystko poukładać w głowie i wypracować złoty środek. Miałam wtedy nadzieję, że jak pandemia się skończy, to wszystko wróci do normy. Niestety nie wróciło – jako społeczeństwo zaciągnęliśmy ogromny dług zdrowotny w trakcie pandemii. Kulała diagnostyka chociażby schorzeń onkologicznych, część pacjentów wypadła poza schemat nadzoru chorób, a teraz zbieramy tego żniwo w postaci wykrywania nowotworów w bardziej zaawansowanych, gorzej rokujących stadiach. To tylko jeden z obszarów, który nie wrócił i prędko nie wróci do normy. Jest ich zdecydowanie więcej. Dla kogoś, kto jest wrażliwy i bardzo empatyzuje z pacjentami, jest to wielkie obciążenie. Dni płynęły, a ja, mimo że w pracy uśmiechnięta i rzeczowa, w domu byłam wrakiem człowieka. Zdałam sobie sprawę, że dłużej nie dam rady czekać. Pewnie zrezygnowałabym wcześniej, gdyby nie panujący w środowisku pogląd, że jak się już ma zawód medyczny, to nie ma możliwości odwrotu. Wielu z nas dusi się w wykonywanym zawodzie, ale z różnych względów boi się go zmienić. Chcę pokazać, że jest to możliwe i strach ma wielkie oczy.

Wiele mówi się o oczekiwaniach pacjentów wobec lekarzy, a z jakimi problemami w relacjach z pacjentami najtrudniej było sobie poradzić?

Trudno dziwić się pacjentom, że są równie, a może nawet bardziej sfrustrowani niż medycy. Publiczny system opieki zdrowotnej jest ułomny, w niektórych aspektach wręcz absurdalny, i wiele osób nie umie lub nie ma siły z nim walczyć. To naturalne, że jako medycy jesteśmy na pierwszej linii pracy z pacjentem, więc to właśnie na nas wylewa się duża część tych frustracji. Nigdy nie miałam do pacjenta pretensji o jego rozżalenie, ale nie mogę też powiedzieć, że nie dokładało to swojej cegiełki do mojej decyzji. Bo ja chciałabym takiej osobie pomóc, a często nie miałam takiej możliwości. Czułam się, jakbym waliła głową w mur. Zdarzali się też pacjenci aroganccy, obrażający i wyzywający wszystkich wokół, a nawet kilku agresywnych. Jeden pacjent (któremu odmówiłam wystawienia recepty na lek uzależniający, narkotyczny) zagroził nawet, że „on sobie poczeka, aż ja wyjdę z pracy i inaczej porozmawiamy”. Pamiętam, że bałam się tego dnia wyjść z przychodni mimo obecności patrolu policji w pobliżu. Wracając do domu, pobiłam chyba swój rekord szybkości jazdy na rowerze.

Mówimy przede wszystkim o polskim systemie ochrony zdrowotnej, może w innym kraju, w którym tych problemów związanych z pracą lekarza jest mniej, byłoby pani łatwiej? Nie myślała pani o skorzystaniu z takiej możliwości?

Słyszę tę wskazówkę, odkąd poszłam na studia. Że w kraju X czy Y jest lepiej. Że lekarze chodzą uśmiechnięci, dobrze zarabiają, mało pracują. Pewnie dużo w tym prawdy, ale w każdej takiej radzie jest kwestia „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma” i w innych krajach z innymi systemami problemy na pewno też są, może tylko nieco inne niż u nas. Oczywiście, że myślałam o wyprowadzce, ale życie nie składa się tylko z pracy – obecnie ze względów osobistych nie rozważam zmiany kraju.

Wielu z nas-lekarzy dusi się w wykonywanym zawodzie, ale z różnych względów boi się go zmienić. Chcę pokazać, że jest to możliwe i strach ma wielkie oczy

Żeby nie było jednak tak do końca pesymistycznie (a może mimo wszystko tak pozostanie?) – czy widzi pani szansę na to, by wróciła pani do pracy lekarki? Czy są spotkania z pacjentami, wyzwania, które będzie pani wspominać z uśmiechem i bez żalu?

Oczywiście, że tak. Od początku mówiłam, że się nie żegnam, tylko mówię „do zobaczenia”. Tak jak wspominałam już wcześniej, ja bardzo lubię pacjentów. Z każdego miejsca, w którym pracowałam, mam kilku swoich „ulubieńców” – pamiętam ich choroby, głosy, twarze. Zawód lekarza jest bardzo piękny, tylko system to wszystko sprowadza do numerków, deklaracji, procedur. Gdzieś w tym wszystkim ulatuje istota zawodu, czyli pomoc człowiekowi.

Nie mogę też nie zapytać (choć pewnie to jeszcze mimo wszystko tajemnica), czy może pani zdradzić, jaką drogę zawodową teraz obierze? Czy będzie ona w jakiś sposób związana ze zdrowiem?

Konkretów podać niestety nie mogę, ale będę pracować w branży badań klinicznych. Medycyna więc zostaje, jednak w trochę innej formie. Jestem bardzo ciekawa, jak odnajdę się w nowym środowisku i systemie pracy. Jedno jest pewne – nadal planuję pomagać ludziom, jednak w trochę inny sposób.

 

Ewa Stawiarska – absolwentka Uniwersytetu Medycznego w Lublinie. Specjalizowała się w zakresie medycyny rodzinnej, w ramach której udzielała porad osobom dorosłym i dzieciom. Na Instagramie prowadzi obserwowane przez 29,5 tysiąca osób konto Doktorka od 7 boleści

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: