Przejdź do treści

„Moja definicja la dolce vita? Aby osiągnąć swój cel, warto się napracować”. O życiu i pracy w Toskanii mówi Danusia Indyk

archiwum prywatne Danusia Indyk
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Danusia – lub też, jak nazywają ją Włosi – Daiana Indyk prowadzi na Instagramie profil Polka w Toskanii, a na co dzień zarządza agroturystyką, zwłaszcza kuchnią, w małym miasteczku Sinalunga. Lokalni Włosi nazywają ją „niesamowitą Polką”. – Im więcej mam zajęć, tym bardziej jestem zorganizowana. Myślę, że to też nasza, Polek, cecha. Jesteśmy pracowite, zorganizowane, ciekawe świata, chcemy się uczyć nowych rzeczy.

 

Anna Sierant: Jak Polka z Milówki w Beskidzie Żywieckim trafiła do Włoch i stała się „Polką w Toskanii”? Czy zadecydował o tym skomplikowany plan, czy przypadek? Znałaś wcześniej język włoski?

Danuta Indyk: Wyjazdu do Włoch w ogóle nie planowałam, a wręcz przeciwnie – nie miałam zamiaru mieszkać za granicą, chciałam zostać w Polsce, założyć rodzinę, zacząć pracę, już zresztą znalezioną. Jednak pewnego dnia spotkałam w Krakowie znajomą znajomej, która wcześniej pracowała we Włoszech. Rozmawiałyśmy o wielu rzeczach, w tym o jej pobycie w Italii i pod koniec tej rozmowy podjęłam spontaniczną decyzję: „Jadę z tobą do Włoch!”. Byłam przekonana, że zostanę tam tylko 2-3 miesiące, zależało mi na tym, by trochę odetchnąć po skończonych studiach z technologii żywienia, zmienić klimat, ale i pobyć za granicą. Wcześniej nie miałam ku temu okazji, z rodziną nigdy nie wyjeżdżaliśmy na zagraniczne wakacje, a kilkudniowe podróże, to nie to samo. Chciałam się nauczyć czegoś nowego, zdobyć doświadczenie.

Do czasu zadecydowania o wyjeździe nie miałam okazji uczyć się języka włoskiego. Potem błyskawicznie, w ciągu dwóch tygodni, przyswajałam jego podstawy, na szczęście mój mózg po studiach jeszcze szybko wszystko chłonął. Kupiłam słowniki, rozmówki. Wcześniej zawsze chciałam zapisać się do szkoły językowej, ale nie była to opcja na moją studencką kieszeń. Koniec końców pojechałam do Włoch, znając podstawowe zwroty, umiałam się przedstawić, powitać, powiedzieć „dziękuję”. Nie wiedziałam, gdzie najpierw będę pracować, jednak świadomość, że jadę z kimś, kto już we Włoszech był, mieszkał tam, sprawiała, że czułam się bezpieczniej.

Poza tym od 15. roku życia od czasu do czasu pracowałam w gastronomii, np. jako kelnerka, więc takiego zajęcia też się nie bałam. A nawet bez znajomości włoskiego mogłam przecież dostać pracę „na zmywaku”. Początkowo wszystko działo się według planu, podejmowałam kolejne dorywcze prace, ale tuż przed ostatecznym, jak mi się wówczas zdawało, wyjazdem do Polski, zakochałam się i przekonałam w praktyce, jak prawdziwe jest powiedzenie, że serce nie sługa. Nie wierzę w przypadki, uważam, że tak miało być: moim miejscem na ziemi stała się i jest właśnie Toskania.

Jak jest miejscu, w którym teraz mieszkasz? Na zdjęciach, które udostępniasz na swoich profilach w mediach społecznościowych, wygląda przepięknie.

Bo naprawdę takie jest! Sinalunga to malutkie miasteczko, co mi bardzo odpowiada. Po tym, jak mieszkałam w Milówce, początkowo zachwyciłam się Krakowem – wszystko było pod ręką, dostępne, ale jednak nie chciałabym przez dłuższy czas funkcjonować w większym mieście. Moje mieszkanie znajduje się w samej Sinalundze, a agroturystyka, w której pracuję w Bettolle – około 8 km dalej. Te okolice to najbardziej widowiskowa, malownicza i myślę, że zdecydowanie najpiękniejsza część Toskanii, w której można toczyć naprawdę sielskie wiejskie życie. To właśnie tutaj kręcono m.in. „Pod słońcem Toskanii”, „Angielskiego pacjenta”, „La vita e’ bella” oraz „Gladiatora” – droga nazywana potocznie od tytułu tego filmu znajduje się w odległości 25 km od agroturystyki. Sinalunga położona jest w urokliwej dolinie Valdichiana, między Sieną, Cortoną i Montepulciano.

archiwum prywatne Danusia Indyk

Zawsze polecam Polakom (i nie tylko) wybranie właśnie tych okolic Toskanii na wakacje – jest tu taniej niż np. w Sienie czy we Florencji, są to okolice turystyczne, ale nie tak przepełnione, jak wspomniana Cortona czy Montepulciano. Wszędzie jest blisko – te większe miejscowości zawsze można odwiedzić, jednak właśnie tutaj poczujesz się częścią społeczności, gdy drugi raz odwiedzisz ten sam bar i poprosisz o kawę, ludzie przywitają cię niemal jak „lokalsa”, mogą pamiętać twoje imię. Włosi są pod tym względem bardzo otwarci, serdeczni.

Toskania leży w samym centrum Włoch, więc tutejsi mieszkańcy (i ja także!) lubią mówić, że niczego tutaj nie brakuje, można tu znaleźć wszystko, co najlepsze. Italia to kraj bardzo zróżnicowany, na północy są duże miasta pełne biznesmenów, na południu panuje za to pełen luz, żeby nie powiedzieć – chaos. Dla mnie, i myślę, że dla dużej części Polaków również, Toskania stanowi taki złoty środek. Tu panuje harmonia.

Irena Wielocha

Twoja zawodowa droga we Włoszech związana jest przede wszystkim z kuchnią. Przez lata byłaś szefową kuchni w agroturystyce, którą teraz również zarządzasz w całości. Dlaczego akurat gotowanie?

Nie jestem wykwalifikowanym kucharzem, a wszystkiego cały czas się uczę, chętnie podpatruję innych przy pracy. Jestem szczerze zachwycona tym, jak Włosi traktują jedzenie: nigdy nie robią tego w biegu, ich życie toczy się wokół kuchni, stołu, przy którym spotykają się ze znajomymi i rodziną. Im więcej jest tych osób, tym lepiej – wtedy rozmawiają ze sobą, nawiązują bliższe relacje, ma to dla nich duże znaczenie. A wracając do mojej relacji z kuchnią włoską – przez pierwsze sześć lat pobytu w Italii (a jestem tu już dwunasty rok) mieszkałam razem z włoską rodziną i pracowałam w ich agroturystyce w pobliżu Torrita di Siena, zresztą do dzisiaj odwiedzam to miejsce i rodzinę.

Choć moje obowiązki nie były związane wyłącznie z gotowaniem, to jednak w tym kierunku rozwinęły się moje zainteresowania. W każdą niedzielę, a czasem i częściej, włoska „la mamma” przygotowywała domowy makaron. Pamiętam, jak odwiedzała nas prawie 90-letnia ciocia z Neapolu, wstawała o 5 i już od rana kuchnia pełna była ręcznie robionych makaronów w różnych kształtach. Kiedy „nie było nic do jedzenia”, wychodziło się z koszykiem do ogródka i przynosiło zioła, warzywa, przygotowywano chleb w piecu opalanym drewnem. Zawsze przypatrywałam się włoskim gospodyniom, co i jak gotują, tak nauczyłam się przygotowywać włoskie specjały. Czasem proszono mnie o pomoc, niekiedy ja sama zadawałam pytania, wszyscy nawzajem wymieniali się swoim kulinarnym doświadczeniem, choć w końcu usłyszałam: „Przy Daianie już więcej nie gotujemy, bo ona po cichutku podpatruje, a potem robi lepiej od nas, jej danie lepiej smakuje. Basta!”. (śmiech)

W agroturystyce, którą obecnie zarządzam, mogę już sama gotować to, na co mam ochotę, no i oczywiście na co mają ochotę goście. Nasza restauracja jest bardzo klimatyczna – powstała w murach XVII-wiecznej leopoldiny, czyli typowego w rejonie Valdichiana domu chłopskiego, a konkretnie – w odrestaurowanej i dostosowanej do nowych funkcji dawnej stajni i oborze. Mamy piec opalany drewnem do przygotowywania chleba, pizzy, mięs, ryb, warzyw, ciast i ciasteczek, sami robimy makaron, składniki bierzemy z własnego ogródka i kupujemy od lokalnych rodzinnych producentów.

No i na dodatek dieta śródziemnomorska uważana jest za jedną z najzdrowszych.

Właśnie, a to dlatego, że jest jednocześnie i zróżnicowana, i zachowuje we wszystkim umiar, równowagę. Często słyszę, że ktoś mówi: „Jak przyjadę do Włoch, to przytyję”. Włosi kochają pizzę, makaron, pieczywo, jednak jest jedno ważne ALE. Spożywają je w odpowiednich proporcjach i z dobrych źródeł, jedzą również dużo błonnika, warzyw.

Duże znaczenie ma również często obecna we włoskich daniach oliwa z oliwek – to przecież olej roślinny, a nie zwierzęcy, co jest bardzo ważne dla zdrowia. Dieta śródziemnomorska jest również związana z jedzeniem małej ilości mięsa (oprócz steku florenckiego!). Mięsa się nie panieruje, kroi się je tylko na cienkie plastry, dodaje np. dwa kapary i jakieś zioła do smaku: szałwię czy rozmaryn, oliwę. I to wszystko: żadnej śmietany, żadnego sosu, które czasem są bardziej kaloryczne niż samo mięso. To zdecydowanie nie to samo, co ogromny kotlet mielony czy schabowy, niemal wystający z talerza, który nie raz widziałam podczas imprez rodzinnych w Milówce. Włosi jedliby go przez tydzień!

Co więcej, dla mieszkańców Italii najbardziej obfitym posiłkiem jest kolacja. Właśnie wtedy mogą spokojnie coś zjeść: istnieje niepisany społeczny zakaz włączania komputera i pracowania po 20, lepiej też wtedy do nikogo nie dzwonić z pilną sprawą, chyba że się przeprosi, a sprawa okaże się naprawdę ważna. Dla Włocha wieczór to czas na spacer, chwila dla siebie. Włosi nie podjadają między posiłkami: ich śniadanie to najczęściej kawa i rogalik (czasem sama kawa), pora obiadowa wypada między 12 a 13, nie zawsze podczas obiadu w tygodniu pojawia się drugie danie, a potem jest już tylko kolacja. Niektórzy nie jedzą między 12 a 20 (ja o 18 już bym zjadła wszystko!) i to nie z powodu diety tylko dlatego, że uważają za bezsensowne zjedzenie czegoś na szybko przed kolacją, z której nie będą potem czerpać przyjemności. Latem częściej zdarza im się sięgnąć po lody czy jakiś owoc przed wieczorem. Włoch nigdy nie zrobi sobie kanapki do przegryzienia na szybko. Niekiedy przed kolacją Włosi sięgają po aperitivo, czyli przekąski i często piją np. spritz na pobudzenie soków żołądkowych, żeby z większym apetytem zjeść ostatni posiłek danego dnia.

Ostatnio widziałam też najnowszą piramidę żywnościową: u jej podstawy, poza ruchem i piciem wody, znalazło się wspólne i spokojne celebrowanie posiłków. A jak wspomniałam, tak właśnie jedzą Włosi.

Przepis dla Hellozdrowie
PASTA CON ZUCCHINE, PANCETTA E ACETO BALSAMICO / Makaron z cukinią, boczkiem i octem
balsamicznym

Składniki na 4 porcje:

320 g makaronu pasta lunga, czyli fettuccine, linguine, spaghetti czy tagliatelle
duża czerwona cebula
2 cukinie (około 350-400 g)
150 g boczku*
pół szklanki białego wytrawnego wina
4 łyżki oliwy z oliwek
4 łyżki octu balsamicznego
4 łyżki tartego parmezanu
sól, pieprz
świeży tymianek

*można przyrządzić w wersji wege, bez dodatku boczku

Sposób przygotowania:

Na patelni z oliwą na małym ogniu podsmażamy drobno posiekaną cebulę oraz pokrojony na małe i
cienkie plasterki boczek. Kiedy cebula się delikatnie zarumieni, dodajemy pokrojone w plasterki cukinie. Smażymy przez kilka minut, po czym podlewamy winem i jeszcze chwilę smażymy na zwiększonym ogniu. Doprawiamy solą i pieprzem.

Ugotowany al dente makaron wrzucamy na patelnię i mieszamy z sosem z cukinii i boczku, dolewamy około pół szklanki wody (lub więcej, jeśli jest taka potrzeba), w której gotował się makaron, wsypujemy parmezan i kilka listków tymianku. Zwiększamy ogień i delikatnie wszystko mieszamy, dodając ocet balsamiczny.

Przed podaniem posypujemy tartym serem i świeżo mielonym pieprzem.

Twoja miłość do kuchni włoskiej jest tak wielka, że postanowiłaś napisać o niej książkę.

Tak, nie lubię siedzieć bezczynnie, poza tym przez lata zapisałam już niemały plik w Wordzie przepisami. Nasi goście często piszą do mnie po wizycie z prośbą o podanie przepisów na konkretne potrawy, bo tak im smakowały. Książkę wydaję własnym sumptem, nie ukaże się w wielkim nakładzie. Bardziej zależy mi na tym, by osoby, które mnie znają, które nas odwiedziły, po nią sięgnęły, by uzyskały kolejną pamiątkę z wakacji, choć do lektury zapraszam oczywiście wszystkich. Mam do tej publikacji wielki sentyment: opowiadam w niej swoją prywatną historię, bo o to też mnie ludzie często pytają. Chcę, by podnosiła czytelników na duchu, bo dowodzi, że nie zawsze osoby, które są uśmiechnięte i szczęśliwe, miały w życiu „z górki”. Różnie to bywa, ale trzeba stawiać przed sobą kolejne cele.

W sumie ukaże się ponad 70 przepisów na dania, które przygotowuję w restauracji: proste, szybkie i sprawdzone receptury, które bardzo naszym gościom smakują.

Jeśli chcesz coś osiągnąć w przyszłości, to warto zacząć na to pracować już teraz. Co zasiejesz, o co będziesz dbać, przyniesie kiedyś owoce

A jeśli o samą agroturystykę i gości chodzi, jak wygląda twoja praca w niej na co dzień? Czym różni się ona w różnych porach roku? Gdy umawiałyśmy się na wywiad, wspominałaś, że trudno podać ci konkretną datę z wyprzedzeniem, ponieważ teraz – przed otwarciem sezonu, gdy pogoda dopisuje – prace trwają pełną parą.

Moja doba w sezonie rozpoczyna się już o 5-5:30. Najpierw przygotowuję świeże śniadania, bo Polacy nie zadowolą się standardowym rogalikiem z dżemem i cappuccino. Piekę więc chleb, potem zaczynam przygotowywać makaron na obiad, w czym pomaga mi mama właściciela agroturystyki Ivana i również moja mama Bogusia. Potem czas na zakupy, zajmuję się też takimi sprawami jak obsługa recepcji, sprzątanie restauracji i mieszkań na przyjazd gości, odpisuję na e-maile i wiadomości od turystów, przyjmuję rezerwacje i prowadzę pełne toskańskiego słońca, dobrej energii i pysznego jedzenia konto na Instagramie, co sprawia mi wielką radość, gdyż odbiór jest wspaniały! Mój dzień jest więc bardzo napięty. Obiadokolację przygotowuję już na 17:30-18. Wiele osób, które do nas przyjeżdżają, to rodziny z dziećmi – zależy im na tym, by zdążyć zjeść z najmłodszymi, a potem jeszcze posiedzieć wieczorem już tylko w gronie dorosłych. W agroturystyce przygotowujemy również własną oliwę z oliwek i wino, więc po sezonie turystycznym zbieramy winogrona i produkujemy wino, a potem późniejszą jesienią oliwki i tłoczymy oliwę.

Zimą mam za to znacznie więcej wolnego, przyjeżdżam do domu do Milówki, spędzam czas z rodziną, też pracuję sporo, ale online.

Obserwując cię na Instagramie można mieć wrażenie, że niemal cały czas pracujesz, a jednocześnie cały czas jesteś uśmiechnięta i pełna energii. Chyba bardzo lubisz to, co robisz?

Szczerze mówiąc, raczej nie mam ciężkich dni. Każdego dnia, gdy rano się budzę, staję przed wyborem: albo myśleć o tym, że czuję się niewyspana i najchętniej nakryłabym się kołdrą, narzekać na ból głowy, albo postanowić, że każdy dzień jest dobry. Ja naprawdę bardzo się cieszę, że się obudziłam, że mogę pracować w pięknych okolicznościach przyrody, że świeci słońce, ptaki ćwierkają, że wokół mam cyprysy, winnice, gaje oliwne. Mam szczęście, że tutaj mieszkam. Jestem zdrowa, a to najważniejszy powód, by cieszyć się z każdego poranka. Wybieram więc takie podejście zamiast „ten dzień jest do bani, nic konstruktywnego dzisiaj nie zrobię”, wychodząc z założenia, że to odpowiednie nastawienie czyni dany dzień dobrym.

W jednym z wywiadów wspomniałaś, że Polki mogłyby się nauczyć od Włoszek, jak odpoczywać. Bo Włoszki częściej pozwalają sobie na to, by nie być na każde zawołanie innych, by troszczyć się również, jeśli nie przede wszystkim, o siebie. Potrafisz odpoczywać?

Weźmy pod uwagę to, że ja nie mam jeszcze rodziny, dzieci, co samo w sobie nie jest ani dobre, ani złe, ale daje człowiekowi więcej czasu, większą wolność wyboru. Nie mam rodzicielskiej odpowiedzialności. Jeśli coś się stanie, spakuję się i zmienię miejsce zamieszkania lub zmienię styl życia i wydatków, dopasuję się do nowej sytuacji. Inaczej wygląda podejmowanie takich decyzji, gdy ma się rodzinę, więc mi na razie jest łatwiej. Poza tym, gdybym nic nie robiła i siedziała na kanapie, miałabym wrażenie, że marnuję czas, marnuję życie i szansę rozwoju, jaką mi daje, skoro np. niektóre kobiety mają kilkoro dzieci, a jeszcze pracują i ze wszystkim sobie radzą (nie wiem, jak to robią, podziwiam wszystkie mamy!). Jest też tak, że im więcej mam zajęć, tym bardziej jestem zorganizowana. Myślę, że to też nasza, Polek, cecha. Jesteśmy pracowite, zorganizowane, ciekawe świata, chcemy się uczyć nowych rzeczy.

Przyznaję jednak, że wcześniej więcej pracowałam, co było też dla mnie ucieczką od różnych życiowych sytuacji. Raczej nigdzie nie wyjeżdżam (mieszkam w tak pięknym regionie Włoch, że tutaj czuje się jak na wakacjach), jestem dość oszczędna, potrafię dopasować swoje codzienne życie do zarobków. Czas pandemii pokazał mi, że mogę zwolnić. Trzeba dbać o siebie, zdrowie jest najcenniejsze, poza tym nigdy nie wiadomo, przed jakimi sytuacjami życie nas postawi, nie wiadomo, jak długo będzie ono trwało. Nie można tylko pracować. Kiedyś sezon trwał u nas nawet 8 miesięcy, w jednym czasie miałam i gości, i winobranie, i tłoczenie oliwy, teraz zamykamy agroturystykę wcześniej, więc nie robię tego wszystkiego naraz. Wolny czas uwielbiam spędzać na spacerach po naszej okolicy, czytaniu, słuchaniu muzyki i przebywaniu wśród serdecznych ludzi. Mam tu wielu znajomych, wszyscy zawsze serdecznie się witamy, gdy gdzieś wychodzę, to nie muszę się nawet z nikim umawiać, bo wiem, że i tak spotkam w okolicy kogoś znajomego. Zdecydowanie nie trzeba mi więcej, niż mam. Chcę tego, co mam. To szczęście.

W swojej książce z przepisami opowiadam też swoją prywatną historię, bo o to też ludzie mnie często pytają. Chcę, by podnosiła czytelników na duchu, bo dowodzi, że nie zawsze osoby, które są uśmiechnięte i szczęśliwe, miały w życiu „z górki”

Czy można powiedzieć, że w twoim przypadku „la dolce vita” to przede wszystkim nie rozkoszowanie się widokami i popijanie wina, ale również codzienne podejmowanie nowych wyzwań, bycie w ruchu?

Oczywiście, fajnie się mówi, że najlepiej jest siedzieć i w ten sposób „cieszyć się życiem”, ale przecież jeśli chcesz coś osiągnąć w przyszłości, to warto zacząć na to pracować już teraz. Co zasiejesz, o co będziesz dbać, przyniesie kiedyś owoce. Czuję ogromną satysfakcję, gdy uda mi się doprowadzić jakiś projekt do końca, np. moją książkę, choć początkowo bardzo się obawiałam, czy dotrwam do tego dnia. Musiałam przecież zebrać przepisy, potem ugotować te wszystkie potrawy i zrobić im zdjęcia, pomyślałam, że to pewnie zajmie mi to rok (realizowałam to zimą, kiedy agroturystyka jest zamknięta). Ale z drugiej strony, co w tym złego, że coś długo trwa? Rok i tak minie, więc lepiej w tym czasie coś porobić niż spędzić go na nicnierobieniu.

Nie dziwię się więc, że w Sinalundze nazywają cię „niesamowitą Polką”.

O tak, Sinalunga to małe miasteczko, więc Daiana polacca jest znana w całej okolicy. (śmiech). Jestem też bardzo otwarta na innych ludzi, przez długi czas byłam sama, umiem sobie poradzić w każdej sytuacji, coś załatwić, wszędzie mnie pełno, jestem zawsze pomocna. Cieszy mnie, że teraz w okolicy jest wielu moich rodaków, jeszcze kilka lat temu byłam miło zaskoczona, gdy usłyszałam gdzieś polski, a teraz np. w Montepulciano nasz język słychać dosłownie wszędzie. Włosi zresztą bardzo Polaków lubią, także dlatego, że mamy do Italii stosunkowo blisko, na tyle, że wiele rodzin przyjeżdża tu dużymi autami rodzinnymi. To Włochów cieszy, bo ich goście mogą spakować do bagażników wiele lokalnych specjałów: oliwę, sery, wędliny, wina, wiedzą, że będą kupować lokalne produkty, zwłaszcza dobre wino w sporych ilościach. (śmiech)

Polacy za to lubią ten luz, który Włosi mają. Włoch, gdy idzie do urzędu, a po drodze spotka znajomego, o załatwieniu spraw często zapomina i pogrąża się w rozmowie na długi czas. Bo urząd poczeka, a z amico dawno się nie widział. „Jak nie załatwię tego dziś, to… za tydzień czy dwa, też będzie dobrze”. Nam z kolei takiego podejścia raczej brakuje. Czasem i ja jestem, jak na te Włochy, zbyt ułożona. Ostatnio w jednym ze sklepów odebrałam zamówioną już dwa miesiące wcześniej farbę do ścian zmywalnych w kuchni (co roku przed sezonem maluję ściany). Pomalowałam całe pomieszczenie. Wieczorem ściany wyglądały idealnie, rano natomiast zauważyłam, że kolor znacznie się różni, a ściany są matowe, nie jak wcześniej – błyszczące. Dzwonię więc do sklepu: „Co to za farba?”, „A no inna”, „Ale dlaczego?”, „Bo ty zawsze się spieszysz i chciałaś na już, to daliśmy ci taką, jaka była, nawet podobną”, „Muszę ją zmyć, nie nadaje się. Za trzy dni zaczynam sezon i otwieram. Kiedy będzie ta właściwa?”, „No gdzieś za miesiąc. Forse (może)!” (śmiech). Oto włoski (toskański) styl życia!

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: