Przejdź do treści

Iwona, niesłysząca tancerka: „Tango to dla mnie najlepszy psycholog. Tańcząc, opowiadam swoją historię, zwierzam się mu”

Iwona Chruścińska, niewidoma tancerka
Iwona Chruścińska / archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Nasze społeczeństwo musi odrobić lekcję z tolerancji, przyzwyczaić się do obecności starszych kobiet w miejscach zarezerwowanych dotąd dla młodych pań. I nie chodzi tu wyłącznie o mężczyzn, o to, że nas ignorują – chodzi o całe społeczeństwo. Nie jesteśmy tylko matkami i babciami, których miejsce jest w domu, kościele i przychodni zdrowia – zauważa niesłysząca Iwona Chruścińska, tłumaczka arabskiego z zawodu, tancerka z pasji.

 

Monika Szubrycht: Kiedy mówisz, że masz problemy ze słuchem, można to interpretować na wiele sposobów. Co to znaczy?

Iwona Chruścińska: To znaczy, że nie mogę funkcjonować normalnie, tak jak inne osoby, i robić wszystkiego, co chciałabym robić. Na przykład nie mogę pracować w pewnych zawodach. Jestem tłumaczką i nagle się okazuje, że nie mogę wykonywać swojego zawodu. Świat wali się totalnie na głowę. Przez prawie 20 lat żyłam w izolacji, bo nie byłam właściwie zdiagnozowana. Nie było też odpowiednich aparatów słuchowych – w tamtym czasie technika jeszcze nie poszła tak do przodu. Co można ze sobą zrobić w takiej sytuacji? Rodzina pragnie pomóc, a ta pomoc wygląda tak, że chcą za ciebie wszystko robić, a ty jesteś sama ze swoim problemem. Czy czujesz się dobrze zamknięta w domu? Na pewno nie. W pewnym stopniu się załamałam, ale nie popadłam w depresję, nie byłam na lekach. Znalazłam sobie zajęcia: miałam w domu zwierzaki, książki, pisałam. To mi dawało jakąś satysfakcję, ale byłam poza światem, a człowiek, który nie słyszy, zapomina języka. To jest niewyobrażalne – zapominasz pewnych słów i nie umiesz ich wypowiedzieć.

Jako tłumaczka jesteś w języku o wiele mocniej osadzona niż przeciętny człowiek. Mimo to miałaś wspomniane trudności?

Tak. Pewne słowa znałam, rozumiałam je, kiedy je przeczytałam, ale nie umiałam ich powiedzieć. Nie mogłam sobie ich przypomnieć, bo człowiek, który nie mówi, nie słysząc, nie mając możliwości konwersacji z drugą osobą, w coś takiego popada. Rozmawiałam na ten temat z moją protetyczką słuchu, która bardzo mi pomogła i postawiła na nogi. Gdy zaczęły się poważne problemy i już technika poszła do przodu, mogłam nosić aparaty. Ale do tej decyzji trzeba było jeszcze dojrzeć, bo aparaty są widoczne.

Zawsze nosiłam kolczyki i tu, na uchu, jeszcze coś takiego! Nie, za dużo – zrezygnowałam z kolczyków. Najpierw miałam pożyczone aparaty, bo nigdy nie wiadomo, które będą pasowały do twojego ubytku słuchu. W aparatach na nowo uczysz się słuchać. Pojechałam do lasu. Gdy idziesz, pod twoimi stopami trzaskają gałęzie. Usłyszałam to. Usłyszałam deszcz, usłyszałam chrzęst piasku, kiedy szłam po świeżo zrobionym chodniku, usłyszałam tykanie zegara i inne rzeczy. Nie rozumiałam jeszcze mowy, pierwsze usłyszałam głosy otoczenia. To był dla mnie szok i niezwykłe przeżycie. Wiedziałam, że się nie obejdę bez aparatów i że chcę je mieć.

Moment, gdzie wcześniej wstydziłam się ich, został zastąpiony stwierdzeniem: nie, nie popuszczę – to mi ułatwia życie i muszę je mieć. Muszę się z tym pogodzić, że będą ze mną na stałe, trudno. Wydaje mi się, że wszystkie osoby, które unikają aparatów, popełniają duży błąd, bo popadają w jeszcze głębszą izolację. Wstydzą się, boją, że nie będą akceptowane przez inne osoby. Zresztą ja też straciłam wiele osób ze swoich znajomych, kiedy nie słyszałam.

Dlaczego?

Bo nie reagowałam odpowiednio. Wszyscy zwracali się do mojego męża, do córki, a ja siedziałam jak animalus, który nie ma pojęcia o niczym. Jak coś powiedziałam, to mogło być nie na temat, a wydawało mi się, że była mowa właśnie o tym. Człowiek czuje się wtedy fatalnie. Jak nie widzisz, to możesz prowadzić konwersację i nikt nie powie, że masz nie po kolei w głowie. Otoczenie zauważa, że masz dysfunkcję wzroku. Ze słuchem jest tak, że tego nie widać. Wiele osób na tangu nie wie, że nie słyszę. Wiedzą ci, z którymi jestem zaprzyjaźniona, przed którymi się otworzyłam. A poza tym, dlaczego mam cały świat o tym informować? Przecież nie każdy będzie mi składał matrymonialne oferty (śmiech).

Nie boisz się, że teraz, po naszej rozmowie, dowiedzą się wszyscy?

Nie.

Dlaczego chcesz o tym mówić?

Bo przeszłam przez tę drogę sama i nikt mi w tym nie pomógł. To była bardzo długa, ciężka droga i wydaje mi się, że jeśli o tym opowiem, inne osoby mogą się otworzyć i zrozumieją, że świat się nie skończył, że mogą znaleźć dla siebie inne pola działalności. Nie słyszałam, co inni do mnie mówią, muzyki też nie słyszałam. Byłam na programie aklimatyzacyjnym uczenia się na nowo słuchania. Jak była muzyka i w tym czasie ktoś do mnie mówił – nic nie wiedziałam.

Bo były dwa źródła dźwięku?

Tak. Ucho ludzkie wyłapuje samo pewne dźwięki, które są mu potrzebne, a jak masz aparaty słuchowe, to wszystko słyszysz naraz i nie jesteś w stanie tego rozróżnić na początku. Na szczęście są coraz nowsze aparaty, wysokiej jakości. To jest droga rzecz i rozumiem, że nie każdego na nie stać, ale można uskładać pieniądze, odmówić sobie innych przyjemności i postarać się o nie, znaleźć dobrego protetyka słuchu. Bo jakość swojego życia można poprawić w każdej sytuacji, w każdym wieku.

Wróćmy do czasu, kiedy byłaś tłumaczką. Nie jesteś osobą, która nie słyszy od urodzenia…

Tak, utrata słuchu postępowała. Zaczęło się po porodzie, nie wiadomo z jakiej przyczyny. Stawiano różne diagnozy. Byłam wciąż pełna nadziei, że lekarze znajdą przyczynę. Pierwsza diagnoza stwierdzała, że to otoskleroza, czyli narastająca tkanka w uchy środkowym, która powoduje, że nie rusza się młoteczek i strzemiączko. Kiedy to drga, słuch przechodzi dalej, gdy zarośnie – słuch stoi w miejscu. Zalecono więc operację. Przeszłam w życiu sześć różnych operacji, ale ta była dla mnie najtrudniejsza, bo trzeba do tego dodać kwestię błędnika. Po zabiegu nie mogłam ustać prosto na nogach – chodziłam po ścianie.

Miałam więc tego typu doświadczenia, ale okazało się, że niewiele pomogły. Specjaliści szukali innej przyczyny, ja natomiast odpuściłam. Stwierdziłam, że eksperymentów nie będę już więcej na sobie przeprowadzać, tylko udam się po aparaty, jeśli już jest taka możliwość. W tej decyzji bardzo wspierała mnie moja córka i dobrze, że jej posłuchałam w tym konkretnym momencie, kiedy opuszczała gniazdo rodzinne. Powiedziała: „Mamo, w końcu trzeba coś zrobić. Ja z tobą nie będę wszędzie chodzić i nie będę ci już pomagać. Musisz sama o sobie pomyśleć”. Córka była jedyną osobą, która to rozumiała. Zawsze miała świetną dykcję, bo gdy chodziła do szkoły i przepytywałam ją z zadanych lekcji, to stojąc obok mnie, mówiła tak wyraźnie, żebym słyszała.

Córka jest niezwykle mądrą osobą i jedynym wsparciem, jakie miałam, bo pomoc typu: „zrobimy to za ciebie” nie jest żadnym wsparciem. Dalej jesteś sama i nie robisz nic, a każda rzecz, którą jesteś w stanie zrobić: pójść po zakupy, z kimś porozmawiać, nawiązać jakiś kontakt – jest sukcesem dla takiej osoby jak ja. Każdy mały kroczek jest niczym sukces na wielkiej skali.

Jest takie piękne zdanie Marii Montessori, wypowiedziane w kontekście wychowywania dzieci, ale równie dobrze mogłoby dotyczyć ludzi w każdym wieku, których z różnych powodów odsuwa się od samodzielności: „Rzecz, którą robisz za mnie, jest rzeczą, którą mi odbierasz”.

Tak, to prawda. Potwierdzam w pełni i czuję, że tak jest, ale tego ludzie nie rozumieją, bo wydaje im się, że robią coś dla twojego dobra. Nie.

Gdy jesteś Głuchy od urodzenia, masz swoją społeczność i nie pakujesz się w zawód, który później tracisz. Masz czas i szansę, żeby się przygotować do pracy, którą wykonujesz. A jak tracisz zawód i grunt pod nogami, to naprawdę nie wiesz, co masz ze sobą zrobić, a nikt ci w tym nie pomoże

Rozumiem też twoich bliskich – myśleli, że jeśli zrobią coś za ciebie i wyręczą, nie będziesz musiała narażać się na stres. Nie myśleli, że działając w ten sposób, odbierają ci samodzielność.

Utrata samodzielności jest strasznym uczuciem, ale powoli wracam. Nie wszystko jeszcze opanowałam, bo na przykład nie słyszałam muzyki przez wiele lat. Nie znam z okresu, kiedy nie miałam aparatów, żadnych przebojów, które w tym czasie powstały i które śpiewała cała Polska. Nie słucham radia. Oglądam telewizję, niektóre filmy i niektóre programy. Jak jest pasek i na nim napisy, to rozumiem wszystko. Gdy jest program, w którym dialogi nakładają się na siebie, wtedy muszę pytać, o co chodzi, bo dużo mi ucieka. Świetnie rozumiem wiadomości i wszystkie programy informacyjne, ponieważ są czytane z dobrą dykcją i przez jedną osobę. Gdyby tu teraz siedziało więcej ludzi i rozmawialibyśmy, już miałabym problem.

Gdy jest więcej osób, czujesz się przemęczona?

Tak. Nieraz czuję się tak bardzo przemęczona, że muszę wyjąć aparaty, odpocząć i pobyć sama ze swoją ciszą. Wtedy jest głusza, ale nie jest tak, że nic nie słyszę. Mam inne dźwięki, wewnętrzne, które nie docierają do zwykłego człowieka. Na przykład w lewym uchu mam przez cały czas bicie serca, do którego do tej pory trudno się jest przyzwyczaić. W prawym uchu czasem przeleci mi jakiś samolot, ale to nie są głosy z zewnątrz, tylko wewnętrzne.

Iwona Chruścińska

archiwum prywatne

Myślę, że ten moment, kiedy nie miałaś aparatów i nie mogłaś skomunikować się z ludźmi, którzy słyszą, a zarazem nie mogłaś należeć do społeczności Głuchych, musiał być bardzo trudny.

I to jest dla ludzi niezrozumiałe, że nie przynależysz do żadnej z tych społeczności. Nie wiadomo, co zrobić z taką osobą. Nauczyłam się mówić dzięki temu, że kiedyś słyszałam. Znam wiele osób z podobnymi schorzeniami jak ja, też takich, którzy stracili słuch nie wiadomo z jakiej przyczyny. Te osoby są zostawione same sobie, bo nie ma grup wsparcia. Myślałam nawet o tym, żeby zaangażować się w takie działania, bo środowisko ludzi Głuchych ma swoje organizacje, większość społeczeństwa wie, z jakimi problemami się zmagają. Migają, a ja nie potrzebuję migać, bo potrafię wszystko powiedzieć – jest tylko problem słyszenia. Ludzie tacy jak ja, często zagubieni, nie mają siły przebicia, żeby o tym opowiedzieć, zwłaszcza że aparaty są drogie, nie tak jak za granicą, gdzie są refundowane przez państwo.

Kiedyś na tangu spotkałam tancerza z Danii. Przyszedł na milongę (milonga – impreza, na której tańczy się tango – dop.red.), widzę, że ma w uchu aparat słuchowy. Podchodzi do mnie i prosi do tańca, a ja odchylam włosy i pokazuje mu, że też mam. Rozmawiamy, a on tłumaczy, że też ma dwa, ale jeden zgubił tutaj, będąc w Polsce. Szczerze się zmartwiłam: „Jak to? I co teraz będzie? To jest takie drogie”. A on na to: „Nie martw się, nic nie szkodzi. Wrócę i będę miał nowy, za darmo”. To mnie uderzyło, bo żeby mieć aparaty takiej klasy, które ja noszę, to jest wydatek rzędu kilkunastu tysięcy i jak wspomniałam – państwo ich nie refunduje.

Opowiem ci o moim wzorze. Kilka lat temu zobaczyłam w telewizji mecz siatkówki. Patrzę i oczom nie wierzę – na boisku gość w aparatach słuchowych. I ja już nikogo innego tam nie widzę, tylko jego: co on robi, co się dzieje. To David Smith – gra fenomenalnie na pozycji środkowego i jest mistrzem w swojej dziedzinie. Urodził się z 90 proc. ubytkiem słuchu, więc aparaty nosi całe życie, tylko zmienia je, bo technika idzie do przodu, więc są coraz lepszej jakości. Siatkarz wykonuje różne ewolucje: musi wyskoczyć w górę, musi tę piłkę uderzyć, czasem zejść do parteru, położyć się. Gubi aparaty, wkłada je i mówi: „Nie słyszę gwizdka, koledzy na mnie patrzą, mam problemy, żeby się z nimi porozumieć”. Ponieważ nie słyszy od zawsze, nie mógł nauczyć się mówić płynnie, wypowiada tylko pojedyncze słowa i zdania. Obecnie gra w Polsce, w grupie Azoty Kędzierzyn-Koźle, ożenił się. Ostatnio zdobył nagrodę dla najlepszego zawodnika. Myślę sobie – cóż ja? To jest gość – nie słyszał od początku i tyle osiągnął! Chociaż jest mężczyzną, jest moim wzorem.

Gdy jesteś Głucha od urodzenia, nie masz dostępu do języka jak inni, ale masz swoją społeczność i język migowy. Ty straciłaś nie tylko słuch, ale też swoje miejsce w życiu.

Tak, gdy jesteś Głuchy od urodzenia, masz swoją społeczność i nie pakujesz się w zawód, który później tracisz. Masz czas i szansę, żeby się przygotować do pracy, którą wykonujesz, a jak tracisz zawód i grunt pod nogami, to naprawdę nie wiesz, co masz ze sobą zrobić, a nikt ci w tym nie pomoże. W szpitalu nie ma psychologa albo działającej organizacji, która pomaga znaleźć inne zajęcia, a byłam jeszcze na tyle młoda, że wydawało mi się, że świat się kończy.

Wszystkie kobiety, które zaczęły tańczyć – i ja je osobiście znam – wypiękniały, nabrały gracji i są zdrowsze, również psychicznie

Jaki język tłumaczyłaś?

Arabski. Skończyłam orientalistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zawsze marzyłam o tym kierunku, bo interesowałam się krajami Bliskiego Wschodu. Na roku zaczynało nas 16 osób, skończyło 5. Kierunek trudny, elitarny. Pracowałam głównie za granicą, w Libii, jako tłumaczka na budowach eksportowych. Byłam na dwóch takich kontraktach, a później zostałam sekretarką ministra zdrowia, Libijczyka, który bardzo chciał, żebym z nim pracowała, bo dużo Polaków było zatrudnionych w służbie zdrowia. Równocześnie byłam sekretarką polskiego zespołu medycznego. Moja córka urodziła się w Bengazi. Miałam wysokie stanowisko, byłam tam kimś. Libijczycy na ulicy mówili mi po polsku „dzień dobry”. Gdy potrzebowali lekarza, zwracali się z tym do mnie. Byłam łącznikiem pomiędzy dwoma grupami, bardzo mi to odpowiadało. W Polsce nie było dla mnie pracy jako takiej. Później pracowałam na uniwersytecie w Instytucie Badań Polonijnych, w szkole letniej kultury języka polskiego, ale jak się zaczęły moje historie ze słuchem, to się wycofałam, bo nie czułam się na siłach, że mogę cokolwiek robić, bez aparatów, bez niczego…

Mogłabyś tłumaczyć książki. Nie próbowałaś zawalczyć o taką pracę?

Tym się nikt u nas nie interesuje albo jest niewiele takich osób, jak profesor Janusz Danecki w Warszawie, ale on pracuje na uczelni.

Skąd w twoim życiu wziął się taniec? I dlaczego wybrałaś tango?

Wszystko zaczęło się 15 lat temu, miałam wtedy 51 lat. Dorosła córka wybierała się na studia do Paryża – musiałam zmierzyć się ze zmianami w moim życiu. Czekał mnie syndrom pustego gniazda. Planowałam zapisać się na uniwersytet trzeciego wieku, bardziej w celach rehabilitacyjno-towarzyskich niż naukowych, bo dyplom UJ już posiadałam.

Skąd ta nagła aktywność się u mnie wzięła, skoro wiele lat spędziłam w izolacji? Mojego ubytku słuchu nie dało się zatrzymać i nadal się nie daje. W tej chwili mam 90 proc. ubytku słuchu i noszę najsilniejsze aparaty, jakie istnieją na rynku. Na uniwersytecie trzeciego wieku znalazłam między innymi taki temat: „Jak przygotowujesz się do śmierci?”. Należało z niego napisać pracę zaliczeniową. Co? Jak to? Przecież ja codziennie miałam takie myśli, czarnowidztwo mnie nie opuszczało, wydawało mi się, że nie tego szukam, że potrzebne mi było coś, co pozwoliłoby mi myśleć bardziej pozytywnie. Córka zapytała: „Mamo, czy jest coś, co zawsze chciałaś robić, a nie było na to czasu lub możliwości?”, A ja zawsze chciałam tańczyć! Często, gdy zamykałam oczy, widziałam siebie tańczącą. Miałam naprawdę dobre solówki w tych moich wyobrażeniach (śmiech). Padło hasło „tango”, bo córka już trochę tańczyła i miała sporo znajomych w tym środowisku. To nie był mój wybór, to był przypadek.

Moim wyborem natomiast było pozostanie w tangu. Nie mogę pochwalić się tym, że byłam wyjątkowo pojętną uczennicą. To była ciężka praca i fizyczna, i umysłowa. Do tego dochodziły problemy ze zrozumieniem mowy przy głośnej muzyce, czasem nie słyszałam już niczego, zwłaszcza gdy się zdenerwowałam, że mi nie idzie coś tak, jakbym chciała. Zdawałam się wtedy na wzrok i tak próbowałam zapamiętywać figury, naśladując nauczycieli. Początek nauki nie należał do przyjemnych, zwłaszcza że nie byłam młodą dziewczyną, a takie mają największe szanse na to, by znaleźć partnera na kursy i być nieustannie zapraszaną do tańca na milongach. Ale próbowałam nadal i nie poddawałam się, bo poznawałam nowych ludzi, miałam kontakt ze światem i robiłam coś dla siebie. Starałam się bardzo i wierzyłam, że kiedyś zatańczę na przyzwoitym poziomie, tymczasem nie stawiałam sobie wygórowanych celów.

Przełomem stał się mój wyjazd do Paryża, gdzie wybrałam się na milongę nad Sekwaną. Nikt mnie tam nie znał i wyzwoliłam się szybko z myśli, że będę w tym miejscu w jakiś sposób oceniania. Tańczyłam nawet w bliskim objęciu, z czym w Polsce sobie nie radziłam. Przyglądałam się ludziom, było wśród nich dużo osób w moim wieku, świetnie się bawili tangiem. I ja też tak chciałam! Od tamtej pory chodziłam codziennie wieczorem, albo po południu na tango, bo tam tańczyć można wszędzie i o każdej porze i ze wszystkimi, którzy w tym uczestniczą. W Paryżu zrozumiałam, o co w tańcu chodzi. Do Polski wróciłam ze zmienionym podejściem. Zostałam z tangiem, bo dla mnie to najlepszy psycholog. Tańcząc, opowiadam swoją historię, zwierzam się mu. Coś przecież trzeba zrobić ze swoimi emocjami: uwolnić ciało, duszę i odlecieć tam, gdzie nikt nie będzie cię mógł dosięgnąć – po prostu – zatańczyć z sercem.

archiwum prywatne

Gdy mówisz o swoim pobycie w Paryżu, przypominam sobie, co mówi koleżanka, która skończyła niedawno 50 lat. Twierdzi, że żeby poczuć się kobietą, musi wyjechać za granicę, bo wiek czyni ją w Polsce przezroczystą.

Zacznę do wiersza Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej „Tancerka”:
„Te dwie zmarszczki przekreśliły cię skrycie
I choć tańczysz z beztroską motyla,
W twojej sukni półniebieskiej, półlila,
Jesteś już jak wspomnienie, nie jak życie” .

Te dwie zmarszczki to takie wielkie „halo”? Czyli co? Literatura, której zadaniem jest tłumaczyć i zrozumieć świat, sama podsuwa nam takie rzeczy? I to kobieta drugiej kobiecie? Kiedy pierwszy raz przeczytałam ten wiersz, byłam bardzo młoda, a jednak zrobiło mi się żal tej kobiety, którą sobie wyobraziłam jako czterdziestoletnią, drobną, eteryczną blondynkę. I ona miałaby już być wspomnieniem? A rozmawiamy o kobietach po 50., ja mam 66 lat.

Mój nauczyciel lindy hop (styl tańca towarzyskiego pochodzący z USA, gatunek swinga - przyp. red), gdy wyraziłam wątpliwość, czy się jeszcze podejmie mnie uczyć, spytał, czy mam 90 lat. Jeśli nie, to się nadaję

Nasze społeczeństwo musi odrobić lekcję z tolerancji, przyzwyczaić się do obecności starszych kobiet w miejscach zarezerwowanych dotąd dla młodych pań. I nie chodzi tu wyłącznie o mężczyzn, o to, że nas ignorują – chodzi o całe społeczeństwo. Nie jesteśmy tylko matkami i babciami, których miejsce jest w domu, kościele i przychodni zdrowia. Jesteśmy kobietami, chcemy być zauważane, doceniane, staramy się być miłe, chcemy dobrze na tangu wyglądać. Powiedzieć kobiecie coś miłego naprawdę nic nie kosztuje. Faceci! Spróbujcie za nami podążyć, to dzięki nam życie toczy się dalej.

Na milongach w Paryżu usłyszałam wiele komplementów, od bardzo prostych, po wyszukane. Francuzi naprawdę potrafią skomplementować i się starają. Być może to zasługa Francuzek? Tego nie wiem, ale jeden z najpiękniejszych komplementów, jaki usłyszałam to: „Czy mogę dotknąć twoich włosów? Twoje włosy są jak struny, na których mógłbym zagrać najpiękniejsze melodie”. Komplement nie do przebicia. Czułam się jak prawdziwa madame, aż do chwili, gdy nie wylądowałam w kraju. Już na lotnisku wróciłam do rzeczywistości. Ale tamto zdarzenie zapamiętałam i pielęgnuję je do dziś.

W Paryżu, gdy wracałam z milongi metrem, jechało ze mną mnóstwo osób w moim wieku. Wracali ze spotkań, kin, teatrów, potańcówek. Tego nie mogę powiedzieć o naszym kraju – w środkach komunikacji miejskiej o późnej porze nie ma nie tylko pań, ale również panów po 50. Bawi się tylko młodzież, głównie studenci. Czy dla osób starszych dzień się kończy na wiadomościach? Czy po prostu nie umiemy korzystać z życia tak, jak to robią seniorzy na Zachodzie?

Moja inna koleżka przekonuje mnie, że żeby wytańczyć się porządnie na milondze, musi być poza Polską, bo tu nie jest proszona do tańca ze względu na swój wiek. Jakie są twoje doświadczenia?

Na wszystkich milongach, na jakich byłam, jest przewaga pań i to zarówno w Polsce, jak i za granicą. Ale różnica jest taka, że na milongach paryskich tańczę prawie ze wszystkimi partnerami czy partnerkami – kobiety też prowadzą – niezależnie od wieku. Trafi się ktoś bardzo młody, jak i w podeszłym wieku, przy czym poprowadzi partnerkę znakomicie. Często młodzi partnerzy, rozpoczynający przygodę z tangiem, proszą starsze, doświadczone partnerki po to, by się jak najwięcej od nich nauczyć.

Na milongach w Stambule, oprócz DJ-a, jest też organizator imprezy, który odpowiada za jej klimat. Gdy się tam pojawiłam, taki organizator wskazywał mi miejsce do siedzenia, delegował kogoś z tancerzy, aby mnie poprosił i zaprezentował na parkiecie. To było niesłychanie miłe, bo nie czułam się wyobcowana. Mało tego – dbając o moje bezpieczeństwo, zaproponowano mi odwiezienie po milondze do hotelu. Czy tak traktowane są tam wszystkie kobiety, które przychodzą same, tego nie wiem. Uderzyło mnie też to, że wszyscy – zarówno kobiety, jak i mężczyźni, ubrani byli z wielką dbałością, tak, jakby za chwilę mieli wziąć udział w pokazie. W Paryżu tego nie zauważyłam, choć też przywiązują dużą wagę do ubioru.

Na naszych milongach mogę liczyć na swoich fanów (śmiech). Są to głównie koledzy z kursów. Mogę też liczyć na zagranicznych partnerów – prawie zawsze udaje mi się z nimi zatańczyć. Ale są też tacy panowie, którzy mnie omijają, nie łapiąc kontaktu wzrokowego, i ja nie mam żalu, rozumiem. Nie rywalizuję z innymi kobietami o partnera. Jeśli nie jestem proszona – zawsze jest ktoś obok, z kim można zamienić parę słów.

Jak przekonać inne kobiety, że nigdy nie jest za późno, by zacząć tańczyć?

Trzeba się uwolnić od wyobrażeń o tym, kim się jest. To w naszej głowie musi najpierw powstać obraz – gdy zobaczymy siebie w nowej roli i zaakceptujemy ten obraz, to już jest pierwszy krok do sukcesu. Trudno jest przekonać kogoś do czegoś, jeżeli on sam w to nie wierzy. Myślę, że kobiety dojrzałe mogą nawet lepiej interpretować tango niż osoby młode, bo są bogatsze w doświadczenia życiowe. Mogą opowiadać swoje historie, a partnerzy przeprowadzają przez nie swoje partnerki. Wszystkie kobiety, które zaczęły tańczyć – i ja je osobiście znam – wypiękniały, nabrały gracji i są zdrowsze, również psychicznie, więc warto!

Drugie marzenie, które realizuję, to lindy hop – i to jest świadomy wybór, nie randka w ciemno. Pierwszy raz zobaczyłam ten taniec w Paryżu, nad Sekwaną. Nigdy wcześniej nie widziałam tylu ludzi w jednym miejscu, tańczących i tak rozradowanych. Dowiedziałam się, co to za taniec, i że można się go uczyć w Krakowie i tak się zaczęło. Trafiłam do szkoły swinga, którą prowadzi David Tritel z Californii. Lindy hop nie potrzebuje takiej oprawy jak tango – wystarczą tenisówki, t-shirt, spodnie lub spódnica. Ale jest styl swingowy w ubiorze, obowiązujący na festiwalach. Mój nauczyciel lindy, gdy wyraziłam wątpliwość, czy się jeszcze podejmie mnie uczyć, spytał, czy mam 90 lat. Jeśli nie, to się nadaję. I proszę: to jest podejście. Cały Paryż tańczy lindy hop i ja – 66-latka, słysząca inaczej, łamię barierę, idę dalej, przełamuję stereotypy. Jeśli czegoś chcesz – po prostu – zrób to!

Powiedziałaś kiedyś, że wolności nie dasz sobie odebrać.

Nie, w żaden sposób. Musieliby mnie zabić (śmiech). I życzę takiego podejścia wszystkim kobietom, bo uważam, że tańczyć można w każdym wieku i może to robić każda z nas. Nie trzeba stawiać sobie od razu wygórowanych celów, nie myśleć, że zadzieje się coś wielkiego. Zacząć małymi kroczkami. Ważne jest, żeby taka osoba poczuła się w grupie akceptowana, żeby miała z kim porozmawiać i z kim zatańczyć. Żeby nie zdawała się tylko na rodzinę, bo tak naprawdę każdy w życiu jest sam. Rodzina nie wie, jakie masz oczekiwania i co by ci sprawiło największą przyjemność. O to trzeba zawalczyć samemu.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: