Przejdź do treści

Bez przygotowanego umysłu nie rozpoznamy przełomu. Serendypia to dar dokonywania szczęśliwych i przypadkowych odkryć

Czym jest serendypia / fot. pexels
Podoba Ci
się ten artykuł?

W 1997 roku dr Mark Erdmann był chwilę przed 30. urodzinami i raczej nie mógł narzekać na swoje życie. Wrzesień spędzał w Indonezji ze swoją nowo poślubioną żoną Arnaz. Wsiadając do samolotu, Mark nie myślał, że czeka go prawdziwy przełom w jego naukowej karierze, który dokona się podczas miesiąca miodowego i to na indonezyjskim targu rybnym w Manado. To właśnie tam Arnaz wskazała mu specyficznie wyglądającą dużą rybę. Od razu zrozumiał, że to jego szczęśliwy dzień. Najpewniej jednak nie wiedział, że sytuację, która go spotkała, można podsumować jednym z dziwniejszych słów w angielskim słowniku: serendipity – dar dokonywania szczęśliwych przypadkowych odkryć.

Idź i patrz

Celakanty wyglądają, jakby ktoś je wyrwał ze spotkania z dinozaurami. Mają zbite, mocne ciało, symetryczną płetwę ogonową, która przypomina rozłożony wachlarz i zewnętrze nozdrza, co sprawia, że można podejrzewać, że są wkurzone. Do 1938 roku, gdy odkryto żywego osobnika u wybrzeży Afryki Południowej, sądzono, że te rybie giganty wyginęły 80 milionów lat temu. Ustalono, że siedliskiem celekantów są okolice archipelagu Komorów na zachodnim Oceanie Indyjskim. Złowiono tam setki okazów. Na kolejne trafiono w pobliżu Madagaskaru i Mozambiku, ale uznano je za „błąkacze”.

Dlatego znalezisko dr Marka Erdmanna było dla naukowego świata prawdziwym szokiem. Indonezję i Komory dzieli prawie 10 tysięcy kilometrów – to niemal tyle, co z Tokio do Nowego Jorku. Jak to możliwe, że indonezyjscy rybacy wyłowili taki okaz? Badacz uwiecznił masywne cielsko na zdjęciu, a także uciął sobie pogawędkę ze sprzedawcą. Domyślał się, że skoro złowiono w tym regionie jedną taką rybę, to musi być ich więcej. Od kilku rybaków dowiedział się, że owszem, zdarzało im się wyciągać króla mórz, jak nazywali przedziwne osobniki. Okazało się, że to inny niż do tej pory znany gatunek celakanta.

Tym sposobem dr Erdmann stanął w jednym rzędzie z Newtonem, któremu na głowę spadło jabłko; Flemingiem, który kichnął na pełną bakterii płytkę Petriego (i tak odkrył penicylinę); Roentgenem, który owinął rurę czarnym, nieprzepuszczającym światła papierem (i zobaczył promieniowanie); Greatbatchem, który używszy niewłaściwego tranzystora, wynalazł rozrusznik serca; Noblem, który upuścił fiolkę z nitrogliceryną na piasek, co zakończyło się wynalezieniem dynamitu; i trzema książętami z Serendipu (staroperska nazwa Sri Lanki), którzy są bohaterami perskiej baśni. Od tych ostatnich wszystko się zaczęło.

W każdej z powyższych historii (i tysiącach innych ze świata naukowego) przewija się przypadek. Przypadkowe odkrycie. Kwestia przypadku. Szczęśliwy traf. Zbieg okoliczności. Ktoś pracował nad czymś innym, ale nieprzewidziane zdarzenie sprawiło, że odkrył coś, o czym nie miał pojęcia. „Z badań statystycznych wynika, że od 30 do 50 proc. wynalazków zawdzięczamy zbiegom okoliczności” – pisze Kamila Dzika-Jurek w artykule o serendypii dla „Przekroju”. Możemy być niemal pewni, że gdyby nie przypadek, nie żylibyśmy w świecie, jaki znamy. Ale na początek warto poznać historię książąt z Serendipu.

Trzech detektywów

„Trzej książęta z Serendipu” („The Three Princes of Serendip”) to jedna z najwcześniejszych historii detektywistycznych. Baśń opowiada historię dobrze wykształconych i mądrych książąt, którzy na polecenie ojca zostają wysłani w podróż dookoła świata. Mają nie tylko przeżyć przygodę, ale również sprawdzić swoją wiedzę teoretyczną i zrozumieć, czym jest życie poza bezpiecznymi granicami królestwa. Podczas wędrówki po pustyni, chłopcy spotykają kupca, któremu zaginął wielbłąd. Proponują mu pomoc. O dziwo, znają zaskakująco dużo szczegółów o poszukiwanym zwierzęciu. To wzbudza podejrzenia. Kupiec oskarża przenikliwą trójcę o kradzież. Książęta trafiają przed oblicze cesarza.

„Serendipity”, czyli „zdolność dokonywania szczęśliwych i nieoczekiwanych odkryć przez przypadek”. (...) Szczęście może być synonimem przypadkowego odkrycia, ale nie da się tego osiągnąć bez bystrego oka, umiejętności i mądrości rozpoznania, a następnie zbadania tego, na co się natknęliśmy

Skąd wiedzieli, że wielbłąd jest kulawy, brakuje mu zęba, oślepł na jedno oko, na grzbiecie niesie ciężarną kobietę, a po bokach przywiązane ma beczułki z miodem i masłem? Dziś nazwalibyśmy to dedukcją kryminalistyczną. Odcisk trzech kopyt był wyraźny, a czwartego mniej odznaczał się na ziemi, co bracia uznali za sygnał, że wielbłąd kuleje; zwierzę zjadało bardziej skąpą trawę, co mogło świadczyć o problemach ze wzrokiem – ta soczysto zielona po drugiej stronie pobocza była nietknięta; rozrzucone szczątki pożywienia świadczyły natomiast o ubytkach w uzębieniu. A zawartość beczułek? Jedną stronę drogi upodobały sobie mrówki, a drugą muchy. Dla książąt była to logiczna wskazówka, biorąc pod uwagę preferencje owadów. Mniej logiczne (a współcześnie również kontrowersyjne, a wręcz obrzydliwe) zdaje się dojście do wniosku, że na wielbłądzie jechała kobieta w ciąży.

„Domyśliłem się, że wielbłąd musiał nieść kobietę, ponieważ zauważyłem, że przy śladach, gdzie zwierzę uklękło, widać było odcisk stopy. Ponieważ w pobliżu było trochę moczu, zwilżyłem palce i w reakcji na jego zapach poczułem coś w rodzaju pożądliwości cielesnej, która przekonała mnie, że odcisk jest kobiecej stopy” – tłumaczył jeden z braci. Drugi dodał: „Domyśliłem się, że ta sama kobieta musiała być w ciąży, ponieważ zauważyłem odciski dłoni, które wskazywały, że podczas oddawania moczu, pomagała sobie rękami”. Ostatecznie wielbłąd został odnaleziony, a cesarz nagrodził książęta bogactwami i mianował ich swoimi doradcami.

Treść bajki zwróciła uwagę brytyjskiego pisarza, twórcy angielskiej powieści gotyckiej, historyka i polityka (a przy okazji także syna pierwszego brytyjskiego premiera) Horace’a Walpole’a. Ba, zaintrygowała go na tyle, że 28 stycznia 1754 roku napisał w liście do krewnego: „Kiedy trójka książąt podróżowała, zawsze dokonywali odkryć przez przypadek i bystrość, choć były to rzeczy, których wcale nie poszukiwali. Czy teraz rozumiesz serendipity?”. Horace nazwał bajkę głupią, chociaż ostatecznie stworzył nowe słowo i nazwał tajemniczą energię, która zachodzi na świecie, a może nawet nim rządzi.

Walpole zwrócił uwagę, że odkrycia braci to nie przypadek, a efekt szczególnych okoliczności, dedukcji i uruchomienia procesów, do których niezbędne są wiedza i umiejętności. I co ważne: baśń o książętach znacznie wyprzedza chociażby opowieści o genialnym detektywie Sherlocku Holmesie. Po raz pierwszy została spisana około 1302 roku przez Amira Khusrowa. Serendypia istnieje zatem od zawsze, ale jako słowo zaczęła funkcjonować we wspomnianym 1754 roku. Jej językowym ojcem jest Walpole, któremu Oxford English Dictionary przypisuje wynalezienie i wprowadzenie do obiegu ponad 200 angielskich słów.

Bez wątpienia jednak jego najbardziej znanym neologizmem jest „serendipity”, czyli „zdolność dokonywania szczęśliwych i nieoczekiwanych odkryć przez przypadek”. Co właściwie w tej całej układance oznacza przypadek?

Przypadkowi trzeba pomóc

„Ziarna wielkich odkryć nieustannie krążą wokół nas, ale zakorzeniają się tylko w umysłach dobrze przygotowanych na ich przyjęcie”. To słowa fizyka Josepha Henry’ego, który niezależnie od Michaela Faradaya odkrył zjawisko indukcji elektromagnetycznej i samoindukcji, jednak w publikacji wyników został wyprzedzony.

Dr Mark Erdmann miał szczęście, że akurat w ten jeden wrześniowy dzień, gdy poszedł na targ w Manado, lokalny sprzedawca wyłożył na stoisku „żywą skamielinę”, nie mając pojęcia, co to za ryba. Błędem byłoby jednak sprowadzać to wydarzenie jedynie do przypadku. To mieszanka zbiegu okoliczności, spostrzegawczości Arnaz i bez wątpienia szeroka wiedza specjalistyczna Erdmanna. Przecież każdy z nas mógł widzieć podobne stworzenie podczas egzotycznych wakacji i nie mieć pojęcia, na co patrzy.

Fundamentem, na którym stoi serendypia jest przygotowany umysł. Bez niego nie jesteśmy w stanie rozpoznać przełomu. Wszystkie wymienione wcześniej przykłady łączy wyraźna nić: genialny odkrywca, który nieustannie poszerza swoją wiedzę, eksperymentuje, próbuje, upuszcza probówki, nieumyślnie łączy substancje, sprawdza, łączy wątki. Aby dokonać nieoczekiwanego odkrycia, potrzeba czegoś więcej niż tylko znalezienia się we właściwym miejscu o właściwej porze

Fundamentem, na którym stoi serendypia, jest przygotowany umysł. Bez niego nie jesteśmy w stanie rozpoznać przełomu. Wszystkie wymienione wcześniej przykłady łączy wyraźna nić: genialny odkrywca, który nieustannie poszerza swoją wiedzę, eksperymentuje, próbuje, upuszcza probówki, nieumyślnie łączy substancje, sprawdza, łączy wątki. Aby dokonać nieoczekiwanego odkrycia, potrzeba czegoś więcej niż tylko znalezienia się we właściwym miejscu o właściwej porze.

Na stronie Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley wymieniono najważniejsze cechy naukowców, którzy doświadczyli „szczęśliwego trafu”. Są to:

Dociekliwy umysł. Roentgen nie był pierwszym, który zauważył dziwne efekty świetlne podczas swoich eksperymentów – co najmniej dwóch innych badaczy zauważyło je wcześniej, ale nie badali ich dalej.

Kreatywne myślenie. Czasami szczęście nie wynika z bycia pierwszym, który coś widzi, ale z bycia pierwszym, który widzi to w nowy, inny sposób. Dlaczego możemy robić popcorn w mikrofalówce? Ponieważ Percy Spencer uznał, że skoro mikrofale stopiły batonik w jego kieszeni, to może da się za ich pomocą przygotowywać żywność. Wielu przed nim wiedziało, że mikrofale wytwarzają ciepło, nikt nie zrobił popcornu.

Właściwe narzędzia. Nie da się ukryć, że wielkie znaczenie w odkryciach ma dostęp do technologii. Historia pokazuje, że przełomowe efekty osiągali ci, którzy dostawali możliwość eksperymentowania z czymś, co jeszcze nie jest ogólnodostępne.

Czas. Z podręczników uczymy się, kto wynalazł aparat fotograficzny, kto gramofon, kto kinematograf i że ojcem teorii ewolucji jest Karol Darwin. Tymczasem ważnych odkryć często dokonują jednocześnie różni ludzie, co oznacza, że dziedzina jest dojrzała dla nowości i zmian.

„Być może fragmenty nowej teorii są dostępne w różnych publikacjach naukowych i tylko czekają, aż ktoś je poskłada. A może nowe obserwacje wydają się niezależnie wskazywać na jednoczącą zasadę. Teoria ewolucji drogą doboru naturalnego mogła być jedną z tych idei. Chociaż notatki Karola Darwina na temat ewolucji sięgają późnych lat 30. XIX wieku, Alfred Russell Wallace opracował niezależnie niektóre z tych samych kluczowych pojęć. Obaj czerpali ze stosunkowo niedawnych postępów w geologii i ekonomii, stosując pomysły z innych dziedzin, aby opracować własną nową teorię. W końcu zgodzili się podzielić uznaniem za ten pomysł i wspólnie przedstawili artykuły na temat ewolucji londyńskiemu Towarzystwu Królewskiemu” – czytamy na stronie Berkley.

Szczęśliwy traf jako zaplanowana część życia

Serendypia działa w określonym środowisku, jednak szczęście nie spotyka tylko wybranych. Carl Gustav Jung wprowadził do psychiatrii termin synchroniczności zdarzeń, które to zjawisko stoi w opozycji do związków przyczynowo-skutkowych. Szwajcarski psychiatra zaobserwował, że w ludzkim życiu zdarzają się znaczące zbiegi okoliczności, jednak poszczególne zdarzenia nie są połączone przyczynowo. Mimo wszystko uważamy, że są ze sobą w znaczący sposób powiązane. Tym sposobem sformułował hipotetyczną zasadę wszechzwiązku.

To, czy nadajemy znaczenie jednemu zdarzeniu, a przypadkowość drugiemu, zależy od naszych przekonań, subiektywnych odczuć i doświadczeń. Znaczący zbieg okoliczności oznaczałby zatem zdarzenie, które porusza jakąś strunę „w nas”, a nie odnosi się do zewnętrznego związku przyczynowo-skutkowego. To bardzo dobre informacje, bo zarówno serendypia, jak i synchroniczność sugerują, że szczęście i szczęśliwy traf nie są darem dla wybrańców, a darem dla tych, którzy się na niego otworzą i zechcą go przyjąć.

„Łączenie kropek”, obserwowanie, patrzenie, widzenie, zgłębianie, badanie, słuchanie, bycie w ruchu, uczenie się, próbowanie, upadanie i wstawanie, rozbijanie, upuszczanie i podnoszenie to elementy, który zbliżają nas do szczęścia. To one sprawiają, że przypadek nie jest przypadkowy, że dobre wydarzenia, które nas spotykają, nie są zwykłym zbiegiem okoliczności, a sumą czynników, które ignorujemy lub potrafimy uchwycić.

Szczęście może być synonimem przypadkowego odkrycia, ale nie da się tego osiągnąć bez bystrego oka, umiejętności i mądrości rozpoznania, a następnie zbadania tego, na co się natknęliśmy. Nie da się zaplanować nieoczekiwanego odkrycia czy zdarzenia, ale można zaplanować pracę i procesy, które do tego zbliżają. Serendypii można się nauczyć. Można ją wytrenować. Ojciec-założyciel Stanów Zjednoczonych Thomas Jefferson mówił: „Wierzę w szczęście i odkryłem, że im ciężej pracuję, tym więcej go mam”.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?