Przejdź do treści

„Złe rzeczy wzmacniają, uodparniają na hejt” – mówi Grażyna Biskupska, jedna z najsłynniejszych polskich śledczych

Grażyna Biskupska
„Złe rzeczy człowieka wzmacniają, uodparniają na hejt” - mówi Grażyna Biskupska, jedna z najsłynniejszych polskich śledczych/ „Kryminalne akta inspektor Biskupskiej" - CBS Reality
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Potrafię być melancholijna i uczuciowa, jednak w pracy tego nie okazywałam, bo rozklejenie się, utożsamianie z dramatem i załamanie rąk nie służyło nikomu. Oczywiście każda śmierć, każde nieszczęście było dramatem dla pewnej grupy ludzi. Ale ja nie byłam ani psychologiem ani psychiatrą, który wysłuchiwał i radził, jak się z tą stratą, z tym nieszczęściem uporać – opowiada najbardziej rozpoznawalna kobieta oficer w polskiej służbie mundurowej, Grażyna Biskupska.

 

Ela Kowalska: W kontekście takich zawodów jak policjant, strażak, lekarz często mówi się, że aby je wykonywać, powinno się mieć powołanie. Jak było w pani przypadku?

Grażyna Biskupska, młodszy inspektor w stanie spoczynku, współtwórczyni Wydziału do Zwalczania Aktów Terroru Kryminalnego KSP: Moim marzeniem była praca w bibliotece. To zrealizowałam – skończyłam studia, pracowałam w bibliotekach szkolnych, miałam kontakt z dziećmi, z młodzieżą. Jednak w sytuacji, gdy zostałam jednoosobową głową rodziny z dzieckiem, musiałam zadbać o aspekt materialny. W 1987 roku trafiłam do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, gdzie byłam pracownikiem biurowym. Trzy lata później, po transformacji, rozpoczęłam pracę w policji. Wtedy nie czułam takiego typowego powołania. Liczyłam, że moje doświadczenie z pracy pedagogicznej, pracy z młodzieżą, przyda się w pracy w wydziale ds. nieletnich. Myślałam, że tam znajdę zatrudnienie i o to się ubiegałam. Okazało się jednak, że życie pisze własne scenariusze i trafiłam do pionu dochodzeniowo-śledczego.

Co było największym wyzwaniem, kiedy zaczynała pani służbę w policji?

To była diametralna zmiana środowiska. Ze środowiska młodzieży i kadry pedagogicznej, która była zdecydowanie sfeminizowana, weszłam w środowisko typowo męskie. Był to czas po transformacji, dość niepewny, funkcjonariusze byli weryfikowani. Było sporo wakatów, które trzeba było zapełnić. Było też nad czym pracować, mieliśmy do czynienia z olbrzymią liczbą przestępstw. Praktycznie każdy policjant pracujący w pionie dochodzeniowo-śledczym prowadził na bieżąco kilkadziesiąt spraw. Trzeba było pilnować terminów, bo każdą sprawę nadzorowała prokuratura, wykonywać czynności, wzywać ludzi na przesłuchania, zająć się dowodami… Człowiek wpadał wtedy w taki rytm, uczył się segregowania ważności spraw. Jeśli możliwość wykrycia sprawców i złapania ich była duża, to właśnie takie sprawy mocno skupiały uwagę.

Kobiety w pionie dochodzeniowo-śledczym są lepsze od mężczyzn. Panowie są doskonali przy zatrzymaniach czy przy pracy operacyjnej. Natomiast zadania dochodzeniowo-śledcze to dłubanina, wczytywanie się, wysłuchiwanie, analizowanie, wychwytywanie takich niuansików. Kobiety instynktownie wyczuwają zmiany, drobiazgi, które dla mężczyzn nie są istotne

Czy przez te ponad 20 lat służby w policji odniosła pani wrażenie, że musiała być lepsza, bardziej skuteczna od swoich kolegów, żeby awansować albo przekonać do swojej racji podczas prowadzenia dochodzeń?

Nie było niezdrowej rywalizacji. Jak w każdej instytucji – istniała pewna rezerwa stanowisk i co jakiś czas przeprowadzano rozmowy z policjantami, którzy spełniali wymogi do awansu. Pretendentów do danego stanowiska było kilku, a o tym kto je dostanie, decydowały oceny przyznane przez przełożonych i prokuraturę. Skoro pięłam się wyżej – oznaczało to, że moja praca była oceniana dobrze.

Co było kluczowe w budowaniu autorytetu w środowisku, w którym jednak przeważali mężczyźni?

Myślę, że podejście do ludzi, mój charakter. Nigdy nie byłam dyktatorem i nie mówiłam: tak ma być zrobione, bo ja tak chcę. Byłam bardzo otwarta na ludzi. Wiele kwestii dotyczących prowadzenia spraw przegadywaliśmy podczas porannych odpraw. Myśmy się lubili i kolegowali pozazawodowo. To również miało ogromny wpływ na to, jak ta praca wyglądała.

„Kryminalne akta inspektor Biskupskiej” – CBS Reality

Pani współpracownicy podkreślają, że na służbie była pani bardzo konkretna, merytoryczna i nie poddawała się emocjom.

Potrafię być melancholijna i uczuciowa, jednak w pracy tego nie okazywałam, bo rozklejenie się, utożsamianie z dramatem i załamanie rąk, nie służyło nikomu. Oczywiście każda śmierć, każde nieszczęście było dramatem dla pewnej grupy ludzi. Ale ja nie byłam ani psychologiem ani psychiatrą, który wysłuchiwał i radził, jak się z tą stratą, z tym nieszczęściem uporać. Ja byłam od tego, żeby dać tym ludziom przynajmniej część satysfakcji. Jeśli krzywda ich dotknęła, oczekiwali, żeby policja wskazała kogoś, kto im tę krzywdę zrobił.

W pani przypadku bardziej sprawdzała kobieca intuicja czy policyjny nos?

Zawsze powtarzałam i będę powtarzać, że kobiety w pionie dochodzeniowo-śledczym są lepsze od mężczyzn. Panowie są doskonali przy zatrzymaniach czy przy pracy operacyjnej. Natomiast zadania dochodzeniowo-śledcze to dłubanina, wczytywanie się, wysłuchiwanie, analizowanie, wychwytywanie takich niuansików. Kobiety instynktownie wyczuwają zmiany, drobiazgi, które dla mężczyzn nie są istotne. Kiedyś prowadziłam sprawę włamania z kradzieżą – właścicielka domu twierdziła, że złodzieje przecięli jej torebkę, ukradli klucze, za pomocą których dostali się do środka. Dom był ubezpieczony, więc w grę wchodziło też odszkodowanie. Była to dobrze sytuowana rodzina, dlatego zdziwiło mnie to, że przecięta torebka była kompletnie byle jaka. Detal, na który mężczyzna nie zwróciłby uwagi. Miałam możliwość pojechania do domu tych ludzi i na miejscu przekonałam się, że ta pani posiadała kolekcję drogich i stylowych torebek. Wtedy byłam pewna, że do kradzieży kluczy nie doszło. Potwierdziliśmy to w toku dalszego dochodzenia. Powiedziałam nawet tej kobiecie, że powinna była poświęcić droższą torebkę.

Zdarzały się dzieci pobite, ale trafialiśmy także na dzieci zaniedbane. Wynikało to nie z patologii, ale z faktu, że rodzina była dysfunkcyjna - rodzice nie potrafili zadbać o siebie, a co dopiero o dzieci. Takie dzieci też trzeba było zabierać. I to był dramat dla tych ludzi, którzy na swój sposób bardzo je kochali

Jak radziła sobie pani ze stresem i presją?

Praca była bardzo ważna, ale jeszcze ważniejszy był dom. Samotnie wychowywałam syna. Jak każda matka starałam się zapewnić mu wszystkie dogodności życiowe – żeby miał co jeść, w co się ubrać, żeby miał możliwość spędzenia czasu ze mną. Były takie momenty, kiedy pracowało się bardzo długo, ale były też momenty, gdy normalnie wracałam do domu. Kiedy wychodziłam z pracy, sprawy służbowe zwykle zostawiałam na komendzie. To pomagało zachować równowagę.

Bardziej dawało się we znaki zmęczenie psychiczne czy fizyczne?

Zmęczenie fizyczne pojawiało się wtedy, kiedy pracowaliśmy wiele godzin, czasami nawet kilka dni, bez przerwy. Gdy byłam zmęczona, zdarzało się, że przysypiałam tam, gdzie usiadłam. Zmęczenie psychiczne oczywiście też się pojawiało. Praca może być wyczerpująca, ale jeśli tę pracę się lubi, lubi się ludzi, z którymi się pracuje, to ten ciężar jest zdecydowanie lżejszy. Z koleżankami mogłam porozmawiać nie tylko o sprawach służbowych, ale również o tak prozaicznych kwestiach jak dzieci, zakupy czy moda.

Wspominała pani, że chciała pracować w wydziale do spraw nieletnich. Trafiła pani do niego, gdy zdążyła się już trochę zadomowić w dochodzeniówce.

Sekcji do spraw nieletnich szefowałam przez półtora roku, miałam tam określone zadanie do wykonania – chodziło o podniesienie statystyk i wykrywalności. Z przełożonym, który zaproponował mi tę funkcję, zawarłam umowę, że jeśli zmobilizuję ludzi do pracy i osiągnę ten cel, to wrócę do dochodzeniówki.

Dla mnie to był po prostu koszmar. Zdarzały się dzieci pobite, ale trafialiśmy także na dzieci zaniedbane. Wynikało to nie z patologii, ale z faktu, że rodzina była dysfunkcyjna – rodzice nie potrafili zadbać o siebie, a co dopiero o dzieci. Takie dzieci też trzeba było zabierać. I to był dramat dla tych prostych ludzi, którzy na swój sposób bardzo te dzieci kochali. Z rodzin patologicznych, gdzie przemoc była na porządku dziennym, dzieci zabierało się z ulgą. Bo w ten sposób ratowało się ich zdrowie i życie. Były to sytuacje mocno obciążające psychicznie. Nie mogłam się doczekać powrotu do wydziału dochodzeniowo-śledczego.

Najtrudniejsze wydarzenie w pani karierze?

Kiedy postawiono mi zarzuty za akcję w Magdalence (akcja w Magdalence z 2003 roku miała na celu zatrzymanie członków tzw. „Gangu Mutantów” – Roberta Cieślaka i Igora Pikusa. W wyniku strzelaniny śmierć poniosło dwóch antyterrorystów, siedemnastu policjantów zostało rannych, zginęli również obaj gangsterzy – przyp. red.). Sądowa batalia trwała czternaście lat. To był przykry i trudny czas, kiedy regularnie stawałam przed sądem. Razem ze mną na ławie oskarżonych było jeszcze dwóch moich kolegów (Kuba Jałoszyński i Jan Pol – przyp. red.). Gdyby nie nasz upór i wola walki, nikt by dziś o nas nie pamiętał. Media skazały nas dzień po akcji, a kiedy uniewinniano nas w kolejnych procesach, nikt już tego nie analizował. Ta pierwsza fala nagonki medialnej, jaka spadła na nas tuż po akcji, była jak tsunami. Jednak nawet po tsunami przychodzi słońce. Te złe rzeczy człowieka wzmacniają, uodparniają na hejt.

Czy dziś wstąpiłaby pani do policji?

Bardzo szanuję ten zawód. Nawet wtedy, kiedy mnie i moim dwóm kolegom postawiono zarzuty za akcję w Magdalence, nie krytykowałam policji. Teraz mam mieszane uczucia. Staram się być dyplomatyczna, ale nie zawsze mi się to udaje.


Grażyna Biskupska na służbie spędziła ponad 20 lat. Pracowała przy sprawie „Wampira z Ochoty”, wraz ze swoim zespołem namierzyła zabójców Tomka Jaworskiego i doprowadziła do rozbicia Gangu Żoliborskiego. Była współtwórczynią Wydziału do Zwalczania Aktów Terroru Kryminalnego KSP. O swojej pracy opowiedziała w książce „Skorpion z Wydziału terroru” oraz w programie „Kryminalne akta inspektor Biskupskiej”.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: