„Moja mama przez cały tydzień nosiła swoją pierwszą pomarańczę i codziennie ją wąchała”. Wojciech Przylipiak o prezentach i świętowaniu w PRL-u
– Marzyliśmy oczywiście o czymś z peweksu. Wszystko było tam bardziej kolorowe, inaczej pachniało i było inne, nawet w dotyku, niż polskie i radzieckie zabawki – wspomina Wojciech Przylipiak. Z autorem książki „Czas wolny w PRL” Jolanta Pawnik rozmawia o Bożym Narodzeniu z czasów dzieciństwa. O wymarzonych prezentach. O potrawach robionych z niczego. I o kobietach, które stawały na głowie, żeby na świątecznym stole znalazło się coś ekstra.
Jolanta Pawnik: Może ja zacznę, bo jestem starsza. Pamiętam, kiedy Mikołaj po raz pierwszy przyniósł mnie i moim braciom po jednej pomarańczy. Być może było coś jeszcze, ale smak tej pierwszej w życiu pomarańczy pamiętam do dzisiaj.
Wojciech Przylipiak: Moja mama też wspominała, że przez cały tydzień nosiła swoją pierwszą pomarańczę i codziennie ją wąchała. A ja mój najbardziej wymarzony prezent mam cały czas. To komputer Atari 65xe, który dostaliśmy z bratem w 1987 roku. Mam nawet jego gwarancję i rachunek z peweksu w Koszalinie. Zachował się też joystick, zużyty do granic możliwości, ale wciąż działa.
W latach 70. peweksy dopiero powstawały i jeszcze nie były obiektem pożądania. Nasze marzenia były proste i praktyczne – lalka, łyżwy, sanki, książki. Pamiętam, że marzyłam o Encyklopedii Powszechnej, ale nie dlatego, że byłam kujonem. Po prostu była bardzo potrzebna do odrabiania lekcji, a moich rodziców długo nie było na nią stać i musiałam spisywać potrzebne informacje z encyklopedii koleżanki. W moim domu dostawaliśmy praktyczne prezenty, przede wszystkim to, co rodzicom udało się upolować. Najczęściej skarpety albo rękawiczki. Raz zdarzyło się, że ciocia z Francji przysłała paczkę i była w niej lalka, która mrugała oczami. To mnie ustawiło w czołówce klasowej hierarchii na wiele miesięcy.
W latach 80. marzyliśmy oczywiście o czymś z peweksu. Wszystko było tam bardziej kolorowe, inaczej pachniało i było inne, nawet w dotyku, niż polskie i radzieckie zabawki. Marzenia marzeniami, a zwykle dostawaliśmy coś innego, bo w PRL było biednie z prezentami. Na moim klasycznym osiedlowym podwórku PRL-owskim w Słupsku wszyscy zasadniczo mieliśmy te same lub podobne rzeczy, a chcieliśmy Lego czy Matchboxy z peweksu albo właśnie Atari.
Pamiętam, że kiedy przeszukiwaliśmy dom przed Mikołajem, bo przecież zawsze się to robiło, zwróciliśmy z bratem uwagę na pudło z napisem Atari i wiedzieliśmy, że to jest po prostu coś z innej i lepszej planety. Kolory, typografia, obrazek – już to było wyjątkowe. Choć nie do końca rozumieliśmy co to, bo nikt z naszych znajomych, ani z rodziny jeszcze komputera nie miał. Zachwyceni byliśmy też zestawami Lego, kosmiczną serią Lego Space, która już od lat nie jest wytwarzana. No i matchboxy, oryginalne, produkowane w Anglii. Mogliśmy sobie wybrać po jednym z peweksu z bratem od święta.
”Kobiety radziły sobie, stosując przeróżne erzace, czyli coś zastępując innym. Były w tym mistrzyniami. Najlepszym przykładem słodycze. Trudno było o prawdziwe czekolady, słodycze, rządziły wyroby czekoladopodobne. Dlatego mamy przygotowywały pociechom bloki czekoladowe, kogle-mogle, albo po prostu chleb z masłem i cukrem”
Ale cieszyliśmy się nie tylko z prezentów z peweksu. Radziecka gierka „Elektronika” z „Wilkiem i Zającem”, polonez na kablu z Częstochowskich Zakładów Zabawkarskich, Eurobusiness i inne gry planszowe albo tor wyścigowy z enerdowskiego Plasticartu. To też były fantastyczne zabawki. Zresztą widzę to do dziś, mam je w swojej kolekcji i piszę o nich na blogu bufetprl.com. Zachwycają kolejne pokolenia dzieciaków, którym je pokazuję.
W kryzysowych latach 80. dużo było zachęt do samoróbek. Właściwie cały PRL to był czas robienia czegoś samemu. Nic dziwnego, przecież w sklepach niewiele było. Majsterkowanie było też po prostu hobby wielu osób. Mój tato od swojego ojca dostawał zabawki drewniane wykonane ręcznie. To był z kolei przełom lat 50 i 60.
Wiele zrobił Adam Słodowy i jego program, który w Teleranku, niedzielnym hicie telewizyjnym dla mojego i twojego pokolenia, pokazywał różne patenty. W sumie nakręcił ponad 500 odcinków od końca lat 50. do 1983 roku.
Mam książkę Adama Słodowego z lat 80. To rodzaj poradnika ze zdjęciami, na których pokazuje, jak robić różne rzeczy. Jest tam masę fantastycznych zabawek i w ogóle rzeczy do domu. Na przykład teatrzyk cieni, mechaniczne zwierzęta, wózki dla lalek. Super pomysły na prezenty. Do tego porady praktyczne, na przykład jak pakować paczki albo odświeżać zniszczone książki. Są też prezenty i ozdoby choinkowe, bo przecież ozdoby też robiliśmy sami. U mnie w szkole były nawet zawody robienia łańcuchów choinkowych.
Ja czytałam „Filipinkę”, to była młodzieżowa gazeta, raczej dla dziewczyn. Pamiętam, był w niej poradnik, jak sobie radzić w trudnych czasach kryzysowych, pokazywano np. jak uszyć majtki z podkoszulka. Można się śmiać, ale czasami była taka potrzeba. Krawcowe szyły i majtki.
Moim skarbem jest pierwszy rocznik „Przyjaciółki” z 1948 roku. Są tam fantastyczne przepisy i porady, jak zrobić coś w zasadzie z niczego, albo z resztek, np. czekoladowe ciągutki, wino z zepsutych jabłek. Znalazłem nawet coś takiego, jak „świąteczne resztki”, czyli potrawka z kawałków wieprza, albo placek z czerstwego chleba. Masę było też porad prawniczych, krawieckich, medycznych, sercowych, pielęgnacyjnych.
Uwielbiam stare gazety i korzystałem z nich, pisząc książkę. Oczywiście trzeba uważać, bo wszystko jest „skażone” propagandą i „wychowawcze”, ale bardzo ciekawe. Np. taka porada prezentowa – miły upominek gwiazdkowy dla młodzieży to karnet filatelistyczny. Dzisiaj bym na to nie wpadł, ale kiedyś to było bardzo popularne hobby. Wspomniana „Przyjaciółka” wśród idealnych prezentów dla mężczyzn wskazywała akcesoria do palenia, w końcu w PRL-u palili niemal wszyscy, no i wszędzie. Popielniczka, fajka, ale też papier listowy i krawat – to polecane prezenty. Oczywiście polecano książki. To był bardzo popularny prezent. Także dlatego, że ludzie wtedy więcej czytali niż dziś. Pomagał w tym brak internetu i dopiero rozwijająca się telewizja.
Pamiętam, że było bardzo dużo rękodzieła. Te szarobure włóczkowe czapki i szaliki odbijały mi się czkawką przez wiele lat, dopiero całkiem niedawno przestałam traktować je z rezerwą, a nawet przypomniałam sobie, że przecież kiedyś całkiem dobrze szydełkowałam, robiłam na drutach i szyłam, nawet marynarki.
Włóczkowe skarpetki od babci to był popularny prezent. Moje pokolenie pisało już listy do św. Mikołaja do Laponii i dostawaliśmy od niego ozdobne pocztówki, które stały potem na honorowym miejscu. Pamiętam, jak napisałem raz: „Poproszę Cię o klocki lego albo resoraka, aha i przypominam, że mam jeszcze brata”, żeby nie zapomniał. Były też komunikaty: „Mikołaju jesteś bardzo miłym i dobrym człowiekiem, dlatego Cię lubię”.
A pisałeś listy do niemieckich koncernów z prośbą o prospekty samochodów i naklejki? Moi bracia w latach 80. zabijali się za szablonami „skutecznych” listów po niemiecku. Moi rówieśnicy z kolei wymieniali się adresami korespondencyjnymi w ZSRR. Korespondowałam ze Swietłaną z Leningradu, wysyłałyśmy sobie nawet paczki. Zbierało się pocztówki i znaczki, wszystko co pokazywało nam trochę świata.
My na słomiankach przypinaliśmy pudełka po papierosach, a na ścianie wieszaliśmy plakaty gwiazd muzycznych, np. Modern Talking, Sandry, A-ha, Lady Pank. Plakaty braliśmy z gazet „Razem”, „Świat Młodych”, „Sztandar Młodych”. Zbieraliśmy puszki po napojach z peweksu. Najlepsi mieli po kilkaset. Raz handlowałem nimi na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku i nawet nieźle zarobiłem. Pamiętam, turyści zagraniczni bardzo się dziwili, że handluję pustymi puszkami, ale te przedmioty były dla nas ważne, bo były z innej rzeczywistości. Teraz możemy się z tego śmiać, bo – umówmy się – zbieraliśmy śmieci. Zresztą nie tylko puszki po napojach, ale opakowania po dezodorantach, papierosach. Ale to pokazuje, jaki to był absurdalny czas.
Możemy dziwić się siermiężności tych czasów, jednak dla żyjących wtedy ludzi to wcale nie było ani łatwe, ani śmieszne.
Nie było. Pisząc książkę „Czas wolny w PRL” i spotykając się później z czytelnikami na spotkaniach autorskich, zorientowałem się, że starsi ludzie często nie chcą o tym mówić. Najchętniej wspomina się dzieciństwo, bo dla każdego w czasach pokoju jest czasem względnej beztroski, nawet jeśli przebiega w szarej rzeczywistości. Gdy pisałem książkę, nie było moją intencją, by się śmiać czy też tęsknić za tymi czasami. Dla większości społeczeństwa były to trudne czasy i mam tego świadomość.
”Wiele gazet zachęcało kobiety do zdrowego żywienia i gotowania. W dużej mierze jednak wynikało to z braku produktów. Dlatego zalecano jedzenie warzyw, owoców, ryb. Gdy minister handlu stwierdzał „czym dawniej było mięso, dziś są warzywa” , zalecał ich jedzenie, ale znaczyło to również, że po prostu mięsa dramatycznie brakuje na rynku”
W jednym z rozdziałów przytaczam historię pewnej kobiety, która pokazuje, jak ciężki to był czas dla zwykłego obywatela. W 1982 roku w popularnym tygodniku „Panorama Północy” opublikowano reportaż „Dzień jak co dzień, czyli 12 godzin z życia kobiety”. Pracowała w szwalni. Jej dzień zaczynał się o 4.30. Musiała przygotować dzieciom śniadanie, pójść do pracy, potem zakupy i stanie w kolejkach (poświęcała na to 3 godziny dziennie), po pracy odbierała dzieci z przedszkola, dawała im jeść, potem pranie, prasowanie, odkurzanie itp. Wszystko przy minimalnej pomocy męża. Spać kładła się późnym wieczorem. Do tego spała w jednym pokoju z mężem, dwójką dzieci i swoją mamą. To naprawdę był ciężki czas i to też pokazuję w swojej książce, ale starałem się również opowiedzieć o ludziach, którzy w tamtej ciężkiej rzeczywistości próbowali się odnaleźć, realizować swoją pasję, stworzyć sobie własny świat, do którego państwo nie miało wstępu. Niektórym się to udawało.
W czasach PRL-u kobiety miały etat domowego zaopatrzeniowca. Stawały na głowie, żeby na świątecznym stole było coś ekstra. Obydwoje pamiętamy czasy kartkowych zakupów. Wszystko się „załatwiało”. System miał się bardzo dobrze, a nawet jednoczył społeczność – rodziny, sąsiadów. Jak to „załatwianie’ wyglądało?
Myślę, że określenie, że ten system „miał się dobrze”, jest trochę na wyrost. (śmiech) Kartki były uwłaczające i to powodowało z jednej strony stanie w kolejkach, a z drugiej właśnie „załatwianie”, kombinowanie, cwaniakowanie, żeby przetrwać. Na sylwestra załatwiało się więcej kartek od babć na wódkę, w zamian oddawało inne. Na święta zbierało się kartki na słodycze. Zresztą ten system momentalnie upadł. W 1989 roku biuro polityczne PZPR zatwierdziło pomysł premiera Mieczysława Rakowskiego, by znieść reglamentację. Oznaczało to, że już wydrukowane sierpniowe kartki można było wyrzucić do kosza. Cały system załamał się w kilka dni, co pośrednio doprowadziło oczywiście do kłopotów z zaopatrzeniem, spekulacji, inflacji. Ale fakt, system ten jednoczył ludzi, bo po prostu trzeba było różne rzeczy załatwiać. Pomocne było poznanie sąsiadów, koleżanki z pracy, szkoły. Dobrze było po prostu wiedzieć, kto ma dojścia do rzeźni, wtedy załatwiał mięso; na wsi, to może by i świniaka załatwił; kto ma działkę; kto jest wędkarzem itp.
Wychowałam się na pograniczu niewielkiego miasta i wsi. Wspominam o tym, bo kartki były tylko dodatkiem do wyrobów wieprzowych wyrabianych u moich dziadków, albo cielęcego mięsa, które uchodziło za rarytas. Jak kobiety radziły sobie w większych miastach?
Kobiety radziły sobie, stosując przeróżne erzace, czyli coś zastępując innym. Wspominałem o tym przy okazji „Przyjaciółki”, która jak wiele innych gazet dawała kobietom rady, jak zastąpić coś czymś innym. Były w tym mistrzyniami. Najlepszym przykładem słodycze. Trudno było o prawdziwe czekolady, słodycze, rządziły wyroby czekoladopodobne. Dlatego mamy przygotowywały pociechom bloki czekoladowe, kogle-mogle, albo po prostu chleb z masłem i cukrem. A jak czegoś nie dało się zastąpić, to po prostu trzeba to było wystać w kolejce. Oczywiście liczył się „cynk” i wiadomość, kiedy w danym sklepie coś rzucili. Wtedy kilka godzin trwało wyczekiwanie, aż udało się znaleźć przy kasie i coś zamówić. Często brało się po prostu to, co było, co akurat rzucili. W sieci można oglądać zdjęcia ludzi z rolkami papieru toaletowego na szyjach z czasów PRL-u. To był bardzo poszukiwany towar.
Kiedy myślę o jedzeniu sprzed lat, w ogóle nie pamiętam, by było używane pojęcie „kalorie”. Nie było ich? Nie miały znaczenia?
Nie jestem specjalistą od jedzenia w okresie PRL, ale fakt, że to pojęcie wówczas mało znane, podobnie jak „eko”. Choć wiele gazet zachęcało kobiety do zdrowego żywienia i gotowania. W dużej mierze jednak wynikało to z braku produktów. Dlatego zalecano jedzenie warzyw, owoców, ryb. Gdy minister handlu stwierdzał „czym dawniej było mięso, dziś są warzywa” , zalecał ich jedzenie, ale znaczyło to również, że po prostu mięsa dramatycznie brakuje na rynku. Oczywiście z problemami dzisiejszego świata, związanymi z otyłością, był mniejszy kłopot, bo po prostu jedliśmy mniej przetworzone jedzenie. Nie miliony ton junk foodu jak dziś.
Smalec, masło, tłuste mleko, białe bułki. Dietetycy łapią się teraz za głowy, a jeszcze 30 lat temu tak wyglądało nasze menu. I choć cały czas na przejedzenie dobrze robi kieliszek wódki z pieprzem, to my używamy tony aptecznych leków. Jak kiedyś radzono sobie z problemami żołądkowymi? Nikt przecież nie wylewał za kołnierz, a stół bywał zastawiony na bogato…
Z jednej strony jedzenie było mniej przetworzone, a z drugiej, faktycznie, mało dietetyczne. Umówmy się, że dzisiaj jemy też tony leków, ale tak naprawdę suplementów, które moglibyśmy uzupełnić zdrowszym jedzeniem. Ale łatwiej połknąć tabletkę. Nie pamiętam szczególnych sposób na radzenie sobie, szczególnie podczas świąt. No może poza dużą ilością wódki. Wujkowie z tatą potrafili godzinami siedzieć przy stole, jeść mięsiwa i zapijać to wódką. Choć to im zdrowia nie przyniosło.
Świętowanie w PRL-u było ważnym elementem życia, a dla wielu rodzin jedna z nielicznych rozrywek, jakie mieli w życiu. Świąt było multum, nie tylko 1 maja i pochody, ale też święta górników, hutników, nauczycieli czy metalowców, praktycznie każdy zawód miał swoje święto. Zawsze były to preteksty, żeby się napić.
Nie mówiąc o imieninach cioć, wujków, babć. Każdy pretekst był dobry do spotkania w rodzinnym czy koleżeńskim gronie. Pamiętam, że dzieci były zabierane i musiały siedzieć przy zastawionym stole z dorosłymi. Ponieważ nie wypadało przerywać starszym, nudziliśmy się jak mopsy, znosząc żarty podchmielonych wujków. Nikt nie zastanawiał się wtedy, czy coś wypada przy dziecku, czy nie.
Jeśli chodzi o święta Bożego Narodzenia, to w PRL-u były to święta tylko dla najbliższej rodziny, nie wypadało odwiedzać znajomych. Jeśli się wyjeżdżało, to do babci, nikomu nie przyszłoby do głowy, by nie spotkać się z rodziną, ale wyjechać np. na narty. Moja rodzina po raz pierwszy wyjechała wypoczynkowo w święta pod koniec lat 80. do Rabki i było to bardzo dyskutowane wydarzenie.
Także sylwester był raczej domowy. Nie mówię o dancingach czy hucznych balach partyjnych, film „Rozmowy kontrolowane” trochę te klimaty pokazuje.
Kultowe imprezy organizowały znane hotele. Np. sylwester w hotelu Wiktoria był bardzo nobilitującym wydarzeniem. Dansingi i bale sylwestrowe organizowały zakłady pracy. Najbardziej popularnym pomysłem była jednak składkowa prywatka w domu – każdy coś robił do jedzenia, przynosił wódkę na kartki, gramofon i już była impreza. Jest fajny film, który pokazuje sylwestrowe klimaty prywatkowe, nosi tytuł „Przygoda noworoczna” z 1983 roku z Bogdanem Łazuką, Wiesławem Gołasem i Zofią Kucówną. Z lat 80. pamiętam szalone imprezy przebierane w moim domu, kiedy znalazłem w wannie pijanego w sztok dyrektora mojej szkoły.
Dla tych, którzy spędzali sylwestra przed telewizorem, przygotowywano specjalny program telewizyjny z jakimś zachodnim filmem. Mam program telewizyjny z 1985 roku, gdzie jest program „Pagart przedstawia Shaking’ Stevensa”. Dokładnie w tym samym roku po raz pierwszy wykonał swój nieśmiertelny hit „Merry Christmas Everyone”, program był więc bardzo na czasie.
Mam w ogóle wrażenie, że kiedyś ludzie bardziej zatracali się w zabawie, teraz jesteśmy chyba bardziej zachowawczy, coraz częściej nie chce nam się wkładać wysiłku. To w końcu z tamtych czasów pochodzą te słynne opowieści o szampańskich zabawach do świtu i hucznych powrotach do domu na polewaczce. Film „Czterdziestolatek” świetnie oddaje te klimaty.
Polecamy
„Świecące mandarynki” to hit z Instagrama. Ekspertka ostrzega: „To nie jest idealny eksperyment dla dzieci”
Tomasz Waleczko: Łatwiej jest zostać w zapiekłej złości z poczuciem racji, niż wybaczyć. Ale to nam się w ogóle nie opłaca
Jak nie pokłócić się w czasie świąt? Psycholog ma na to 4 skuteczne sposoby
„Czego nie wiedzą, czyli usłyszane przy rodzinnym stole”. Niezwykle poruszająca seria psycholożki to lektura obowiązkowa przed świętami
się ten artykuł?