Wiejskie pamiętniki kryją prawdę o życiu kilku pokoleń kobiet w Polsce. „Wspólnym doświadczeniem jest aborcja”

„Czwarte dziecko Danka urodziła krótko po swoich 25. urodzinach. Przy drugiej i trzeciej ciąży błagała lekarzy o aborcję, ale żaden jej nie pomógł. Przy czwartej była już skrajnie załamana, myślała o samobójstwie. Miała wstręt do męża, który uważał, że ciąże to tylko jej problem, a jemu seks się po prostu należy”. O praktycznie nieznanym fenomenie kobiecych pamiętników i o tym, co można z nich wyczytać – wprost i między słowami – rozmawiam z Antoniną Tosiek, autorką książki „Przepraszam za brzydkie pismo. Pamiętniki wiejskich kobiet”.
Paulina Dudek, Hello Zdrowie: Między 1933 a 1995 rokiem nawet 90 tysięcy wiejskich kobiet wzięło udział w konkursach na pamiętnik organizowanych najpierw w II RP, a potem w Polsce Ludowej. Choć niejedna mieszkanka wsi ukrywała się z pisaniem przed mężem i już w pierwszych słowach „przepraszała za brzydkie pismo”, kobiety słały na konkursy całe bruliony wspomnień.
Antonina Tosiek: Pamiętnikarkom przeważnie nie chodziło o nagrody rzeczowe – jeśli były, to symboliczne i dużo częściej przyznawano je mężczyznom – lecz o możliwość opowiedzenia swojej historii, często pierwszy raz w życiu. Dla wielu z nich spisanie tego, co przeżyły, było aktem odwagi i uznania, że ich los też zasługuje na uwagę.
Konkursy pamiętnikarskie dla mieszkańców i mieszkanek wsi są absolutnym polskim fenomenem i, moim zdaniem, jedną z najważniejszych, a na pewno najbardziej zapomnianych i niezbadanych kart w historii polskiej literatury XX wieku. Bo to nie tylko bezcenny dokument – odśrodkowa fotografia przemian na polskiej wsi – ale też literatura, a nawet coś więcej. Konkursów pamiętnikarskich dla „chłopów i chłopek” odbyło się w tym okresie ponad 1500. Na podstawie własnych badań szacuję, że jedna trzecia adresowana była właśnie do mieszkańców i mieszkanek wsi. Ogłaszały je i duże instytucje naukowe, i małe redakcje, domy kultury i koła gospodyń wiejskich. U progu lat 90. w kolekcji Towarzystwa Przyjaciół Pamiętnikarstwa znajdowało się około 900 tysięcy rękopisów. To był prawdziwy narodowy zryw, kolektywna potrzeba opowieści. Żaden inny naród nie przeżył czegoś podobnego.
Z przeszło 90 tysięcy pamiętników skreślonych ręką mieszkanek wsi udało mi się zbadać i przeanalizować około 10 procent. Nawiasem mówiąc, w trakcie transformacji budynek TPP, tj. pałac w Rudnie, w którym przechowywano większość archiwalnych rękopisów, przeszedł w ręce prywatnego właściciela. Dalsza historia kolekcji jest i bardzo smutna, i szokująca – całe sterty pamiętników ostatecznie wylądowały na dworze, właściwie na śmietniku. Dzięki interwencji Ośrodka Karta udało się ocalić tylko kilkadziesiąt tysięcy z nich. A wiele i tak w bardzo złym stanie, zniszczone, zawilgocone, podarte.
Pierwotny plan na książkę zakładał także rozmowy z autorkami pamiętników, które udało mi się odnaleźć, ich córkami lub wnuczkami, ale szybko zrozumiałam, że to nie jest dobry pomysł.
Dlaczego?
Bo kobiece pamiętniki są bardzo trudne, intymne, pełne przemocy, cierpienia i wstydu. Doświadczeń, o których rodzina autorki najczęściej nie wie. Wiele z nich pisało w tajemnicy i przelewało na papier rzeczy, o których nikomu wcześniej nie opowiadały. Nie uważam też, żebym miała prawo dla własnej satysfakcji czy dla urozmaicenia książki konfrontować kogoś z opowieścią, która mogłaby sprawić mu ból, zmienić stosunek do członków czy członkiń własnej rodziny. Poza tym jestem badaczką, nie reporterką, nie mam warsztatu, który pozwoliłby mi zdystansować się do moich bohaterek. Szybko zaczęłam je nazywać “moimi dziewuchami”, a do pamiętników niektórych z nich wracałam po kilkanaście razy. Trudno się nie zaprzyjaźnić, nie polubić autorki, która zaprasza do tak osobistej opowieści. Najdroższa mi bohaterka, Jadwiga C., najbardziej marzyła o tym, żeby pójść do szkoły. W 1937 roku zakończyła swój pamiętnik słowami: “Po burzy zawsze nastąpi pogoda”. Dla niej pogoda nie nadeszła, ale te słowa – “nastąpi pogoda” – wytatuowałam sobie na ręce jej pismem. Trochę patos, ale jej odwaga i optymizm bardzo mnie inspirują.

Antonina Tosiek / Fot. Maksymilian Rigamonti
Nie nazywasz swoich bohaterek „chłopkami”, lecz kobietami wiejskimi. Dlaczego?
Po pierwsze dlatego, że opowiadam o kilku pokoleniach kobiet. Ale nawet w latach 30. nie każda kobieta wiejska była chłopką. Niektóre pracowały we dworze jako służące, sprzątaczki, kucharki. Inne urodziły się w rodzinach wiejskich agronomów albo felczerów. Jedna z moich bohaterek była pomocniczką piekarza. Poza tym słowo “chłopka” przestało dzisiaj znaczyć, oderwało się od bezpośredniej konotacji klasowej. Obecnie to raczej termin-worek, którego używamy, gdy trudno nam określić czyjeś ludowe pochodzenie. Bo jak porównać “chłopkę” ze Śląska, gdzie w dwudziestoleciu międzywojennym tylko 5 procent mieszkanek wsi nie umiało pisać i czytać, z chłopką z Polesia, gdzie 5 procent umiało?
Bardzo chciałam opowiedzieć o kobiecości mieszkanek wsi w perspektywie wielu pokoleń i długiego trwania różnych wymiarów spotykającej je niesprawiedliwości. Swoją książką próbuję przywrócić wielość i różnorodność doświadczeń mieszkanek wsi. Narracja wokół zwrotu ludowego stała się bardzo unifikująca, właśnie jakby istniała modelowa chłopka, rolniczka, wieś. Ważne było też dla mnie, żeby książka zaczęła się w latach 30., a skończyła w latach 90.. Sami autorzy i autorki pamiętników, zwłaszcza tych prowadzonych przez dekady, piszą o tym, że trudno im znaleźć drugą tak dramatyczną wyrwę w doświadczeniu życia na wsi jak Wielki Kryzys lat 30. i porównywalny z nim kryzys po reformach balcerowiczowskich.
”Z badań przeprowadzonych w połowie lat 90. wynikało, że wśród dorosłych mieszkanek wsi aż trzy czwarte cierpiało na choroby przewlekłe, najczęściej reumatoidalne zapalenie stawów i zwyrodnienia kręgosłupa, spowodowane nadmiernym obciążeniem fizycznym, złym żywieniem oraz pracą w nieodpowiednich warunkach”
Książkę zadedykowałaś mamie Joli, babci Jadwidze i prababci Stefanii, pisząc, że bez nich nie zrozumiałabyś żadnej z historii wiejskich kobiet. Mam wrażenie, że córki rzadko dziś rozmawiają z mamami o tym, co przeżyły, przez co trudno im je zrozumieć, a dużo łatwiej mieć o coś żal. Chyba dopiero „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak zrobiły tu wyłom. Pomogły zrozumieć i wybaczyć, np. chłodne emocjonalnie dzieciństwo.
Z jednej strony – racja, często słyszę, że wielu kobietom “Chłopki” pomogły w procesie terapeutycznym, w pewien sposób wspomagając przepracowanie trudnych relacji z matkami i babciami. I w tym widzę największą wartość książki Joanny Kuciel-Frydryszak. To wspaniałe, że literatura potrafi mieć taki wpływ. Ale taka prosta diagnoza też jest trochę krzywdząca. Przecież większość z nas doskonale zdaje sobie sprawę, skąd pochodzi, jak ciężkie życie wiodły pokolenia kobiet przed nami. Wydaje mi się, że jako społeczeństwo mamy czasem tendencję do autoinfantylizacji. Bo przecież zwrot ludowy niczego nie odkrył, nie przepisał nam genealogii, tylko przekierował perspektywę, zapalił światło tam, gdzie od co najmniej dwóch dekad było ciemnawo.

Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Moja prababcia wraz z córkami żyła na Wołyniu, przyjechały na Zachód wraz z falą przesiedleń. Ale babcia bardzo niewiele mówiła o tym, co tam przeżyły. Mówienie o emocjach było dla niej potwornie trudne. Ona, jak i wiele bohaterek “Chłopek” oraz mojej książki, miłość okazywała poprzez praktyczną troskę i opiekę, a najczęściej – karmiąc swoich najbliższych.
Moja mama też urodziła się na wsi i wychowała na gospodarstwie, chociaż moi dziadkowie należeli raczej do grupy zamożnych rolników. Już w latach 70. mieli samochód, telewizor, pralkę. Z mamą zawsze miałyśmy bliski, przyjacielski kontakt. I gdyby nie to, jak dużo rozmawiałyśmy o historiach z pamiętników, ale też o kobietach, które obie znałyśmy, wielu rzeczy z tych zapisków bym nie odkodowała.
Redaktorzy kobiecych pamiętników wiele fragmentów kwitowali słowami: „Ona kłamie”.
Ja też tak parę razy pomyślałam. Na przykład czytając opowieść dziewczyny, która po wojnie sama przez kilka majowych tygodni rozminowywała pole rodziców. Sprawdziłam potem, czy to, co opisała, jakkolwiek przekłada się na rzeczywistość, i okazało się, że owszem, ta młoda dziewczyna miała techniczną wiedzę o materiałach wybuchowych. Nie mówiąc już o odwadze – sąsiedzi patrzyli, kiedy ją rozerwie, a ona przy każdej minie cieszyła się, że wciąż żyje. Tymczasem jej pamiętnik nie został opublikowany nawet we fragmencie. Opatrzono go komentarzem: „krótki i zwięzły opis działań wojennych”. Jestem pewna, że gdyby nadesłał go mężczyzna, pamiętnik pojawiłby się na samym początku opracowania. Krystyna Kersten i Tomasz Szarota, którzy sięgnęli po wojenne pamiętniki w latach 60., przyznali, że korzystają z pamiętników kobiet rzadziej, bo są mniej ciekawe i „pełne opisów przyrody”. Przytaczam też w książce badania Mirandy Fricker, które mówią, że jesteśmy tak kulturowo zaprogramowani, że świadectwa kobiet częściej poddajemy w wątpliwość. Czyli jeżeli dokładnie ten sam tekst nadeśle kobieta i mężczyzna, dużo łatwiej uwierzymy mężczyźnie.
Jakieś 90 proc. mojej książki to pamiętniki nigdzie dotychczas niepublikowane. To pokazuje, jakich historii nikt nie uznał za ważne tylko dlatego, że opisała je kobieta. Bardzo zależało mi też na tym, żeby pracować na rękopisach, bo w PRL-owskie pamiętniki oczywiście ingerowała cenzura, ale pamiętniki redagowano też w warstwie językowej i światopoglądowej – na przykład autorka pisała „kościół”, a redaktor zmieniał na „kościółek”. Tekst rękopisu i wersja zredagowana to są dwie różne opowieści. Chciałam dotrzeć do słów samych autorek. A już oglądanie tego, gdzie pismo drży, gdzie coś się wylało na papier, gdzie ona robi skreślenia, pisze: „Bardzo przepraszam, teraz muszę kończyć” i wraca do pisania po trzech miesiącach… To mówiło czasem więcej niż zapisane słowa.
”Obowiązkowy seks i idącą za tym wielodzietność wiejskie kobiety opisują jako swoje przekleństwo. Seks jest też jednym z tematów objętych w pamiętnikach największym tabu. (...) Przeraziłam się, gdy się zorientowałam, że zawoalowany opis przemocy seksualnej jest w 90 proc. pamiętników”
Który z obszarów życia wiejskich kobiet najbardziej cię poruszył?
Edukacja, absolutnie. Niemal wszystkie moje bohaterki mają głód wiedzy i olbrzymią potrzebę kształcenia. Pamiętnikarki urodzone na przełomie XIX i XX wieku to w dużej mierze samouczki albo absolwentki dwóch klas (czyli w praktyce dwóch zim) wiejskiej szkoły, które pisać i czytać nauczyły się ogromnym wysiłkiem. Szkoła była dla nich podstawowym i najważniejszym narzędziem emancypacji. Niektóre są tak zdeterminowane, by się uczyć, że robią to po kryjomu przed rodzicami, gdy ci nie pozwalają. I to jeszcze wiele lat po wojnie. Edukacja to lejtmotyw pamiętników wszystkich pokoleń kobiet. Jeśli im samym nie udaje się zrealizować marzenia o ukończeniu szkoły, cały wysiłek wkładają w wykształcenie swoich dzieci. Pamiętników kończących się raportem z tego, ile i jakie dokładnie szkoły ukończyły córki i synowie autorek, są setki.
Drugi poruszający motyw to ciało.
Pamiętnikarki poświęcają setki stron opisom chorowania.
Bo historie dotyczące niedyspozycji ciała są ich wspólnym doświadczeniem, bez względu na pokolenie i miejsce zamieszkania. Jedna z pamiętnikarek opisuje wiejskie gospodynie jako „chodzące wychudłe widma o zapadłych policzkach i przygasłych oczach”. Trudno się dziwić – kobiety pracowały ponad siły, nie dosypiały i nie dojadały, a po II wojnie światowej na niektórych terenach wiejskich na jednego felczera lub lekarza przypadało trzydzieści-czterdzieści tysięcy pacjentów. W latach 70., gdy na wsiach mieszkało 47 proc. Polaków, wciąż praktykowało tam zaledwie 5 proc. wszystkich lekarzy w kraju. Braku dostępu do służby zdrowia na wsi nie można nazwać inaczej, niż wieloletnią systemową przemocą.
Z badań przeprowadzonych w połowie lat 90. wynikało, że wśród dorosłych mieszkanek wsi aż trzy czwarte cierpiało na choroby przewlekłe, najczęściej reumatoidalne zapalenie stawów i zwyrodnienia kręgosłupa, spowodowane nadmiernym obciążeniem fizycznym, złym żywieniem oraz pracą w nieodpowiednich warunkach. Ponad 60 proc. kobiet wiejskich urodzonych po roku 1925 na rencie oceniło swój ogólny stan zdrowia jako zły albo bardzo zły.
Ponadto ludowa tradycja i księża na kazaniach wmawiali kobietom, że jeśli chorują, cierpią, to za karę albo w wyższym celu. Jeśli nie oddają się mężowi – grzeszą. A jeśli nie rodzą dzieci – Bóg karze je w ten sposób za grzechy.
”Chciałam dotrzeć do słów samych autorek. A już oglądanie tego, gdzie pismo drży, gdzie coś się wylało na papier, gdzie ona robi skreślenia, pisze: "Bardzo przepraszam, teraz muszę kończyć" i wraca do pisania po trzech miesiącach... To mówiło czasem więcej niż zapisane słowa”
Jedna z bohaterek, Danka, w ostatnim wpisie z marca 1962 roku pisze, że największe tragedie w jej życiu – oraz w życiu znanych jej kobiet wiejskich – „były z pijaństwa i wielodzietności”.
Danka wzięła ślub cywilny ze Staszkiem, gdy miała 17 lat. Kochali się, seks uprawiali regularnie, ale o antykoncepcji nie wiedzieli nic. Czwarte dziecko Danka urodziła krótko po swoich 25. urodzinach. Przy drugiej i trzeciej ciąży błagała lekarzy o aborcję, ale żaden jej nie pomógł. Przy czwartej była już skrajnie załamana, myślała o samobójstwie. Miała wstręt do męża, który uważał, że ciąże to tylko jej problem, a jemu seks się po prostu należy.
Katarzyna pierwsze dziecko urodziła w wieku 21 lat. Ostatnie, ósme, prawie dwie dekady później. Przez całą drugą ciążę mieszała cement i nosiła cegły, drugą ręką bawiąc roczną córeczkę, bo stawiali z mężem dom. Gdy zaczęła rodzić, uciekła na zewnątrz, bo wstydziła się murarza. W porodzie pomogły jej dwie przypadkowe kobiety, które zatrzymała przy drodze. Gdy dziecko przyszło na świat, zostawiły ją samą. Katarzyna musiała wstać, wykąpać noworodka, oporządzić siebie i zabawić płaczącą starszą córeczkę. Po latach zanotowała: „Nie wiem jak to się działo, że ciągle zachodziłam w ciążę, chociaż do stosunków fizycznych miałam szalony wstręt”.

Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Obowiązkowy seks i idącą za tym wielodzietność wiejskie kobiety opisują jako swoje przekleństwo. Seks jest też jednym z tematów objętych w pamiętnikach największym tabu. Niektóre autorki piszą wprost o zabiegach przerywania ciąży czy – już bardziej enigmatycznie – o gwałtach małżeńskich. Przeraziłam się, gdy się zorientowałam, że zawoalowany opis przemocy seksualnej jest w 90 proc. pamiętników. Tylko kobiety nie nazywają tego gwałtem, bo nie wiedzą, że niechciany seks z pijanym mężem to jest gwałt. Opisy samych zbliżeń pamiętnikarki przeważnie pomijają albo używają metafor: są „brane”, „schodzą się z mężem”, „ulegają”. Ale oczywiście zdarzają się wyjątki. Maryśka po nocy poślubnej z Jaśkiem zapisała: „Obydwoje pomyśleliśmy, każde na swój sposób – jeżeli to tak wygląda ta parada, to lepiej było się wziąć i utopić”. Ale potem, jak pisze, było już tylko lepiej i w kolejnych tygodniach nie przejmowali się nawet chrapiącą obok teściową.
Paradoksalnie bardziej wyzwolone seksualnie są kobiety urodzone na początku XX wieku, dorastające na wsi przed wojną. Ich relacja z ciałem – własnym, krewnych w tej samej izbie czy zwierzęcym – była znacznie bliższa, a seksualność i prokreację traktowały jako naturalną część egzystencji.
”Kobiece pamiętniki są bardzo trudne, intymne, pełne przemocy, cierpienia i wstydu. Doświadczeń, o których rodzina autorki najczęściej nie wie. Wiele z nich pisało w tajemnicy i przelewało na papier rzeczy, o których nikomu wcześniej nie opowiadały”
Antykoncepcja na wsi bardzo długo nie istniała. Co innego aborcja.
Raporty dotyczące liczby wykonanych zabiegów aborcyjnych totalnie mnie zaskoczyły. Wynika z nich bowiem, że to właśnie aborcja była wspólnym, masowym doświadczeniem kilku pokoleń kobiet. Raport CBOS-u z 2013 roku mówi, że spośród wszystkich Polek urodzonych w latach 1949-1958 aborcji dokonało 42 proc., a w pokoleniu urodzonym już po liberalizacji prawa 33 proc. W podsumowaniu badań możemy przeczytać, że „w ciągu swojego życia ciążę przerwała, z dużym prawdopodobieństwem, nie mniej niż co czwarta, ale też nie więcej niż co trzecia dorosła Polka. W skali całego społeczeństwa daje to od 4,1 do 5,8 milionów kobiet”.
Mnie w pamiętnikach kobiet uderzała ich bezbrzeżna samotność.
Masz rację, wiejskie kobiety mają bliskie relacje z innymi kobietami, ale rzadko jest to przyjaźń, tylko wspólnota oparta na konieczności, przydatna i praktyczna. Trzeba działać kolektywnie, żeby przetrwać. Jest w tym wiele sprawstwa, bo przecież te kobiety opisują realne historie wzajemnej pomocy i współdziałania, ale najczęściej mają do siebie emocjonalny dystans. Nie dzielą się sekretami, nie zwierzają. Jakby nie wypadało wejść w bliskość, intymność. Koło gospodyń wiejskich obrobi ci pole, gdy jesteś w połogu, ale nie zapyta, jak się czujesz. Nie powie: twój mąż cię zdradza i bije, zróbmy coś z tym. Samotność jest o tyle bardziej dojmująca, bo dla wielu z nich wspólnota okazywała się tylko pozorna.
Długo o tym myślałam, także wspominając relacje, które moja babcia miała z innymi kobietami ze swojej miejscowości. Znały się kilkadziesiąt lat, wypiły razem pewnie niezliczone ilości kawy, razem pracowały w polu, jedna drugiej pomogła w domu, ale do końca życia nie przeszły na „ty”, przekonane, że nie wypada. Nie dzieliły się troskami, nie miały z kim podzielić ciężaru. Przyjaźń w pamiętnikach pojawia się dopiero u młodszych pokoleń kobiet, urodzonych już w drugiej połowie XX wieku. One bardzo często nawiązują relacje w szkole i jest to dla mnie tym bardziej przejmujące, że wiele kobiet z wcześniejszych pokoleń tych doświadczeń po prostu pozbawiono.
Czy znalazłaś choć jeden pamiętnik kobiety szczęśliwej?
Czytałam pamiętniki pisane w poetyce: a ja wam pokażę, że mi się udało. I to jest bardzo przejmujące, bo pokazuje, że te zawstydzone, żyjące w poczuciu gorszości kobiety bardzo chcą komuś coś udowodnić. Ale często pojawia się w nich także szczęście rozumiane i odczuwane w sposób, który dzisiaj nazwałybyśmy już innymi kategoriami. Najczęściej jest to duma z wykształcenia dzieci. A chyba najbardziej depresyjne pamiętniki pochodzą z lat 90., lata transformacji ustrojowej to prawdziwa zapaść polskiej wsi. I to nie tylko wsi związanej z PGR-ami, ale także rolnictwa indywidualnego, lokalnej infrastruktury transportowej, zdrowotnej, kulturalnej. W tych pamiętnikach najtrudniej było mi znaleźć coś jasnego.
Mimo to myślę, że większość pamiętnikarek nie powiedziałaby, że miały zupełnie nieszczęśliwe życiorysy. To nasz dzisiejszy filtr, klasyfikowanie doświadczeń na dobre i złe, ubogacające albo traumatyczne. Bohaterki mojej książki po prostu żyły. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Najlepiej, jak tylko potrafiły.
Antonina Tosiek (ur. 1996) – badaczka dwudziestowiecznej diarystyki ludowej, poetka i krytyczka. Doktorantka Szkoły Doktorskiej Nauk o Języku i Literaturze UAM. Laureatka Studenckiego Nobla w kategorii literatura i dziennikarstwo. Członkini redakcji naukowej kwartalnika „Czas Kultury”. Autorka książki „Przepraszam za brzydkie pismo” oraz tomów poetyckich „Storytelling” i „Żertwy” – za tę drugą otrzymała Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej oraz Nagrodę Literacką m.st. Warszawy.
Polecamy

Jane Goodall: „Człowiek, który kieruje się w życiu bystrym umysłem, ale zapomina o sercu, to zwykły cwaniak”

Jennifer Lawrence: „Kiedy mówimy szczerze, co myślimy, nazywają nas zdzirami”

„Nie ma wieku, w którym nie warto udać się do psychologa czy psychoterapeuty” – o różnych obliczach przemocy wobec dziecka i ich konsekwencjach w dorosłości mówi psycholożka Justyna Radulska

Sydney Sweeney: „Wszyscy mówią: ‘Kobiety wspierają kobiety’. To się w ogóle nie dzieje. To wszystko jest fałszywe”
się ten artykuł?